Sposób na bajkę


Co kryje się w szufladce: Sposób na bajkę? Trzymam tu kilka literackich prób.
( autorka prób: Anna Łyszczek)






Wszystkie przemyślenia ślimaka Mateusza dopóki nie zobaczył morza.

„Życie jest przerażające i nieprzewidywalne”- to było ulubione powiedzenie mojego najbliższego kuzyna Miłosza. Zawsze, jeśli akurat nie ukrywał się w swojej muszelce, kiedy coś go zaciekawiło, zaniepokoiło, albo na co drugie zadane mu pytanie odpowiadał w te słowa.
Ja? A ja mam na imię Mateusz, jestem ślimakiem winniczkiem i myślałem zupełnie odwrotnie. Mnie życie cieszyło i na świecie, bardzo mi się podobało. Jak każdy ślimak winniczek, wyklułem się z jajeczka. Wypełzłem z małej jamki pod kępą trawy. Razem ze mną wypełzło jeszcze dziesięć innych ślimaków. Łączyło nas to, że wykluliśmy się w dołku na literkę „M”, co oznaczało, ze każdy z nas miał imię na literkę „M” i najprawdopodobniej byliśmy rodzeństwem. W świecie ślimaków więzi rodzinne, nie są szczególnie bliskie. Najważniejsze jest: tropienie świeżych liści, najlepiej mlecza i pochłanianie ich aż do korzonka. Dlatego zaraz po wykluciu się, moje rodzeństwo rozpierzchło się w poszukiwaniu śniadania. Zostałem tylko ja i Miłosz. Miłosz przyglądał mi się bacznie, ruchliwymi oczami, próbował sprawdzić czy nie ukrywam za skorupką jakiejś przykrej niespodzianki. Kiedy miał już pewność, że nie stanowię zagrożenia, powiedział:
- Powinniśmy, dla bezpieczeństwa, trzymać się razem.
-Naprawdę?!- Ucieszyłem się, bo od pierwszych minut życia miałem przeczucie, że posiadanie towarzystwa jest przyjemniejsze niż samotność .
I tak, ja i Miłosz stworzyliśmy duet. W charakterze Miłosza leżało poddawanie wszystkiego w wątpliwość, dlatego Miłosz wolał, żebym nie zwracał się do niego: „bracie”. Nie ma przecież pewności, że mieliśmy wspólną mamę? Jego jajko mogło być częścią zupełnie innego lęgu!
W obliczu tak ważnego, życiowego wydarzenia, jakim jest rozród (tak o składaniu jajeczek mówił Miłosz), można się pomylić w alfabecie i złożyć część jajek do złej jamki! - Może powinienem się wykluć już w jamce na literę: ”N”? I może wcale o tym nie wiem, że nazywam się ślimak Nikodem?! Dla mnie Miłosz był Miloszem, a nie Nikodemem i cieszyłem się, że jesteśmy razem, niezależnie od tego czy był moim bratem, czy kuzynem.
            Mieszkaliśmy w wielkim lesie. Ostatnie piętro, czyli ściółkę naszego lasu stanowiły: grudki pachnącej ziemi, opadłe liście, igły sosnowe oraz miękki i przyjemnie łaskoczący w nogę mech. Były też całe połacie żółtego, stopniowo przechodzącego w szary, piasku. Miłosz bardzo nie lubił piasku, parzył go i kiedy tylko się do niego zbliżaliśmy zły chował się do muszelki.
Mnie piasek się podobał. Czasem wyobrażałem sobie, że piasek był przedtem wielką, kamienistą górą, (chociaż nigdy nie widziałem prawdziwej góry), tylko się pokruszył na bardzo, bardzo wiele kawałeczków. Może ta góra nie stała nawet w naszym lesie? Tylko gdzieś dalej, w innym miejscu? A do lasu, ziarenko, po ziarenku przyniósł ją wiatr. Wiadomo, że wiatr potrafi wiać bardzo długo i jest bardzo cierpliwy. Pewnie to wszystko jest głupie, ale lubiłem sobie tak myśleć. Nie zwierzałem się z moich przemyśleń Miłoszowi, to znaczy przestałem to robić od kiedy usłyszałem od niego, że jestem nierozsądny i że marzyciele przez swoje roztargnienie tragicznie kończą! Jednak swoje myśli zachowywałem dla siebie głównie dlatego, że nie chciałem go urazić- Miłosz był dla mnie najważniejszym ślimakiem na świecie.
To wcale nie tak, że ja Miłosza nie rozumiałem. Bardzo się różniliśmy, ale wiem dlaczego mój kuzyn był życiem w lesie taki przerażony. Większość małych zwierząt i owadów, pada tutaj jak muchy. Kiedy mieszka się w lesie, szuka w nim pożywienia dla siebie i swojej rodziny, czuwa zamiast spać w obawie przed drapieżnikami – nosi się w zasadzie śmierć zaraz pod skórą i albo się jest na nią gotowym, albo nie. Miłosz nie był gotowy na śmierć, chociaż czasem myślałem, że na życie też nie był gotowy. Bywały dni, kiedy powietrze przenikało zapachem umierania. Przepełzaliśmy koło brzozy, a od jej kory odrywała się lawina nagle zmarłych żuków. Wszystkie w bajecznych kolorach: zielonym, złotym, rudym, albo kobaltowym. Padały na trawę z drucikami wyprostowanych nóżek i nikt nie wiedział dlaczego umarły akurat teraz? Może zjadły coś trującego? A może wszystkim naraz, jak na komendę, w tym samym momencie, na widok głodnej kawki stanęło serce?
- To jakiś koszmar. – Szeptał Miłosz. A ja nie mogłem otrząsnąć się z szoku, że kiedy jest tak strasznie, może być jednocześnie tak pięknie.
            Życie ślimaka nie jest nadzwyczaj bogate w przygody. Właściwie niewiele się dzieje. Czasem trafia się na oazę - tak ślimaki nazywają polankę pełną soczystych kaczeńców. Liście kaczeńca, to wielki rarytas dla winniczka, ale w naszym piaszczystym lesie niezwykle o nie trudno. Najczęściej zadowalamy się źdźbłami polnych traw, chociaż są łykowate i często suche. Miłosz utrzymywał, że jest się tym co się je i że przez tą suchą trawę i on wysechł na wiór, nie ma humoru i źle śpi. Ja uważałem, że trzeba być ciekawym każdego dnia. A nóż, jutro spadnie deszcz? Będzie ciepły, delikatny i umyje cały świat. W takim deszczu, wszystko jest piękniejsze: płatki kwiatów, liście drzew i muszelki winniczków. Bywa, że spotykamy inne ślimaki. Niektóre tylko suną obojętnie, ale są też takie które przystają i patrzą na Ciebie. Od tego patrzenia drętwieje całe ciało, wydaje się że czułki zaraz się połamią,  oczy sturlają się
w trawę, a Ty sam, gdzieś w środku wybuchniesz i rozsadzisz muszelkę! Takie spotkania, Miłosz komentował lekceważącym prychnięciem, ale ja długo o nich myślałem. Zastanawiałem się czy naprawdę bym wybuchnął, gdybym został z tym nieznajomym ślimakiem sam na sam? Nigdy się już tego nie dowiem, zawsze po kilku minutach odpełzałem, goniąc Miłosza.
            Miłosz nie lubił ryzykować. - „Ślimak to ślimak Mateuszu, nie ma co się doszukiwać żadnych ukrytych talentów. Pełzamy i żujemy liście – tyle, cały sens życia”. Było nie do pomyślenia żebyśmy wdrapali się na drzewo – „Chcesz skończyć jako ptasi obiad – proszę bardzo, ja chcę jeszcze pożyć!” Albo sturlali się z piaszczystego pagórka: ”To dobre dla kaskaderów Mateuszu, a nie dla winniczków!” W takich okolicznościach myślałem, że jak umrzemy, to oboje w tym samym czasie i w ten sam sposób: ze starości, z przejedzenia liśćmi mlecza, albo z nudów. Tymczasem tego jak wszystko dalej się potoczyło nie potrafiłbym nawet wymyślić! Tamtego dnia dopełzliśmy do przepaści. Mieliśmy wrażenie, że las się skończył, że świat się skończył. Trawa sterczała jeszcze z ziemi, ale jej korzonki zwisały bezradnie w powietrzu, jakby trawa też nie wiedziała że w tym miejscu wszystko się kończy. Staliśmy tam odrętwiali, a pod naszymi nogami brzeg lasu kurczył się żółtymi kamykami i toczył z trzaskiem w dół, żeby przeistoczyć się w czerwoną drogę - w wąwozie, w innym świecie. I wtedy właśnie pojawiło się to „coś”, było gigantyczne, czarnie i białe, z różowym jęzorem, z rogami i dzwoniło. Cały czas dzwoniło. Nie zdążyłem o niczym pomyśleć, nic powiedzieć, kiedy to „coś” złapało w zęby kępę trawy, a na jęzor Miłosza. Potem chwilę mieliło w pysku trawę i mojego najbliższego kuzyna, a potem odeszło. „Coś” tak wielkiego, „coś” co pochłonęło, jak w otchłani nierozumną trawę i mojego przerażonego kuzyna, musiało być czymś najgorszym na świecie! Bardzo tego nienawidziłem, pewnie dlatego że nienawidziłem czegoś pierwszy raz w życiu. Byłem smutny, zły i w myślach nazwałem to „coś” krową. Zapadła noc, krowa zjadła mojego najbliższego kuzyna Miłosza, a ja zostałem na końcu świata sam. I wtedy to usłyszałem. Przedtem, albo tego nie było, albo tego nie zauważyłem. Dotychczas moje życie było wypełnione: rozmawiałem z Miłoszem, rozmyślałem - a teraz byłem sam, to znaczy prawie sam. Dookoła mnie: w nocy, w trawie i w powietrzu był szum. Zauważyłem, że oddycham w jego rytmie, że to samo robi wiejący wiatr
i drgające na drzewach liście. Życie toczyło się dalej na tle szumu, a ten odbijał się od lasu, ode mnie, od wszystkiego co znałem. Rano wiedziałem już co muszę zrobić, zrozumiałem wreszcie co jest celem mojego życia- muszę iść za szumem! Wziąłem się na odwagę
i rzuciłem się w przepaść. Dobrze jest przed skokiem, nie zastanawiać się, nie zakładać żadnego scenariusza. Nie myśleć: „Chociaż jestem schowany w skorupce, mogę nie przeżyć upadku”, albo „W najlepszym razie muszla może pęknąć i nawet jeśli przeżyję, to i tak umrę, w męczarniach”. Takie postępowanie odbiera radość z nowego początku. Skoczyłem, trwało to tyle ile trwa długi oddech. Razem ze mną upadło kilka kamieni i kurz. Byłem w czerwonym wąwozie, cały i zdrowy i ku mojemu wielkiemu zdziwieniu nie byłem sam! Cały wąwóz szedł. Szły korowody czarnych, atletycznych mrówek. Każda dźwigała na plecach swój ładunek: owoc jarzębiny, ostrężynę, sosnową igłę, albo inną wyczerpaną na amen mrówkę.
Zaraz obok, truchtem biegła rodzina żuków. Na czele peletonu: tata- głowa rodziny, toczył gnojową kulkę, za nim mama i czwórka potomstwa. Nie zdążyłem się im dobrze przyjrzeć, byli naprawdę szybcy! Zresztą ,w takim pędzie nikt, po za mną, nikomu się nie przyglądał. Tuż obok, rozstąpiła się czerwona ziemia, i nade mną wyrosły dwie dżdżownice olbrzymki – całe w różowych i brązowych pierścieniach. Wspięły się na długość swoich wygimnastykowanych ciał i na powrót zanurkowały w ziemi. Zrobiły to z taką łatwością, jakby przed chwilą przestał padać deszcz, a ziemia była mięciutka. W wąwozie była już jesień, a wiadomo, że na jesień wszystko przyspiesza, żeby potem ni z tego ni z owego zatrzymać się i zasnąć. Ale ja już nie myślałem o porach roku, głodzie, czy o innych ślimakach, nie myślałem nawet o Miłoszu. Byłem skupiony na szumie i chciałem tylko pełzać w kierunku z którego dochodził. Szum - w kategoriach dźwięku, wcale nie był najładniejszym jaki słyszałem. Nie mógł się nawet równać z odgłosem, jaki wydawała wysuszona przez słońce gleba spijająca deszczową wodę z nieba. Ten rozkoszny syk – nuta wytchnienia. Cichy i monotonny szum miał inne właściwości, wypełniał myśli, nie zostawiał już miejsca na żal po Miłoszu, czy strach przed nieznanym. Był tylko on - szum jak nadzieja.
            Po dwóch dniach wędrówki, droga zaczęła się wznosić stromo w górę. Byłem wyczerpany, głodny i pełzłem jeszcze wolniej niż zwykle. Jednak udało mi się i nad ranem trzeciego dnia wdrapałem się na szczyt. W pierwszych, porannych promieniach słońca zauważyłem, że góra na którą z takim poświęceniem się wspiąłem, była kupką piasku w porównaniu z tą która stała dumnie przede mną. Zawahałem się. Przez moment pożałowałem decyzji o wyprawie, pożałowałem mojego lasu i oazy liści mlecza. Przez chwilę zatęskniłem za domem, a dalsza droga przestała mieć dla mnie znaczenie. Na szczęście znowu usłyszałem szum, razem z nim wiał wiatr i unosił w powietrzu przezroczyste kryształki. Wiatr ucichł, a ja zorientowałem się, że to nie były kryształki, tylko drobny, trochę grubszy od pyłu piasek. Był czysty i piękny, jakby dopiero się urodził. Ruszyłem dalej, ale nie odpełzłem za daleko, ponieważ niebo przykrył wielki cień. Dalej sprawy potoczyły się błyskawicznie, coś oderwało mnie od ziemi i uniosło w powietrze.  Wystawiłem oko z muszelki, zrozumiałem, że porwał mnie ptak. Zobaczyłem z góry czerwony wąwóz, błyszczał jak wyślizgany przez winniczki. Potem unieśliśmy się jeszcze wyżej i widziałem z góry drzewa, były jeszcze bardziej zielone, niż kiedy oglądałem je z najniższego piętra lasu. Cały wszechświat, bo chyba to zobaczyłem, był wspaniały! Chciałem lecieć jeszcze dłużej i dalej, ale wtedy właśnie mój ptak zderzył się z innym ptakiem. W ferworze krzyków i kuksańców, mój przewodnik po wszechświecie upuścił mnie, a ja znowu upadłem.
 Ocknąłem się na złotym pustkowiu, otaczały mnie kaskady piasku. Wiatr bawił się nim układając z niego kopczyki i zaraz je niszczył. Pomyślałem nawet, ze miałem rację co do wiatru i piasku – może tak właśnie wygląda koniec góry? Odważniej wychyliłem się z muszelki, chciałem zorientować się gdzie dokładnie się znalazłem. Po chwili uświadomiłem sobie, że już nic nie muszę. Było niebiesko: błękitne niebo, umoczone w nim pobielone chmury i jeszcze ta szumiąca ściana! Zmieniała kolor: od granatowej prawie czarnej, przez zieloną, niebieską aż do pieniącej się i białej. Stąd brał się szum, tu się zaczynał, stąd wiał wiatr i mam wrażenie, że słońce też było stąd - z tego miejsca. Resztkami sił, brnąc w piasku podpełzłem jak najbliżej, jak najbliżej tylko mogłem. Piasek już nie był złoty, tylko brązowy jak moja muszelka i był mokry. Otoczyła mnie zimna pachnąca woda, więc woda też była stąd.
„Życie jest przerażające, nieprzewidywalne i piękne”- to była moja ostatnia myśl.
- To była Twoja ostatnia myśl zanim?
- Zanim umarłem.
- Jak myślisz, jak umarłeś Mateuszu?
- Myślę, że utopiłem się w morzu.
- W morzu? Skąd znasz tą nazwę?
- Wymyśliłem ją. Coś tak wielkiego, coś co budzi strach i zarazem przyciąga, musi się ładnie nazywać.
- I Ty nazwałeś to morzem?
- Yhmm.     

„Opowiadanie o bardzo brzydkim kocie”.

Bardzo brzydki kot wyglądał paskudnie. Po pierwsze wcale nie miał zielonych oczu, a o określeniu: „szmaragdowe oczy” mógł co najwyżej pomarzyć! Sierść miał we wszystkich kolorach, jakby natura nie mogła się zdecydować. Był więc trochę czarny, trochę rudy, a na grzbiecie gdzieniegdzie popielaty. Ale przede wszystkim był bury i rozczochrany - zupełnie jak gdyby ktoś go potargał w bójce, albo jakby przebudził się po niewygodnej drzemce. I jeszcze nie miał imienia, bardzo brzydki kot był po prostu bardzo brzydkim kotem.
Bardzo brzydki kot lubił przyglądać się owadom w locie, najbardziej lubił odurzone słońcem końskie muchy- burczały jak odrzutowce! Z powodu swojej brzydoty b.b. kot (czyli w skrócie  bardzo brzydki kot) został samotnikiem. Nie przeszkadzało mu to, a nawet na swój sposób lubił samotność, tyle że przez to ciągłe chodzenie własnymi drogami, przez kocią naturę i przez samotność było mu bardzo zimno. Dosłownie trząsł się z zimna! Dreszcze chodziły mu po grzbiecie tam i  z powrotem i chodziły całymi armiami mróweczek. Bardzo brzydki kot ciągle szukał sposobów, żeby się ogrzać. W słoneczne dni to nie stanowiło wielkiego problemu, wystarczyło wyciągnąć się na balustradzie, albo na ławce przy bloku. Ale chwil w pełnym słońcu jest tak niewiele, łatwiej o szare dni, o cień. Kiedyś b.b. kot spał w kotłowni, ale długo nie nacieszył się ciepłem- okienko zamurowano.
Bardzo brzydki kot wiedział, że dużo ciepła mają w sobie ludzie i niektórzy nawet się nim dzielą z kotami. Co prawda sam nigdy takiego ciepła nie zaznał, ale słyszał że innym kotom się to przytrafiało. Instynktownie zaczął szukać kontaktu z ludźmi. Przebiegał im drogę, czaił się pod schodami, a raz nawet wskoczył na jedna kobietę. Wydawała mu się taka cieplutka z głową ufryzowaną na puchową kołderkę. Wszystko na nic - ludzie nienawidzili bardzo brzydkiego kota! Przez to że był brzydki, brudny i nie miał właściciela był dla wszystkich ludzi wstrętny, albo niewidzialny. 
I wtedy właśnie przyszła najciemniejsza noc w życiu b.b kota. Niebo było tak czarne i puste jak jeszcze nigdy dotąd. Kot pomyślał, że zamarza.
Najpierw przestał czuć poduszeczki na łapkach - skamieniały z zimna.
Wąsy wyprostowały się i lekko pobłyskiwały jak struny, albo sopelki lodu.
 I gdyby nie nagłe: TRZASK! Bardzo brzydki kot najprawdopodobniej zamarzłby żywcem i to NA ŚMIERĆ! Nagły huk był odgłosem zamykanego okna. Bardzo brzydki kot podskoczył ze strachu i przez przypadek wylądował na balkonie. Bo wyskok nasz kot, to miał akurat mistrzowski! To był zupełnie przeciętny balkon, tradycyjnie jak wszystkie inne balkony zagracony. Większą jego część zajmowała suszarka na bieliznę, obok upchano rower z czerwonym doczepianym siedziskiem dla małego dziecka. Stał tam jeszcze kosz na pranie, do polowy pełna konewka i piłka plażowa w grochy, a pod sufitem dyndał samotny kwietnik z uschniętą paprotką. B.b. kot miał dużo szczęścia że lądując na tym ludzkim śmietniku nie rozbił sobie głowy! 
Tak więc balkon był przepełnionym składzikiem, w którym było miejsce: na jeden ludzki krok, albo na jednego bardzo brzydkiego kota. I wtedy stało się coś dziwnego, na balkonie, pomiędzy ludzkimi rzeczami bardzo brzydki kot przestał odczuwać chłód, a nawet zrobiło mu się przyjemnie ciepło! Przykleił nos do okna balkonowego i aż miauknął z wrażenia Przezroczysta szyba była gorąca jak kaloryfer. Mieszkanie należało do Państwa Adamskich. W jednym pokoju, który za dnia był bawialnią i salonem, a w nocy wspólną sypialnią- spały cztery osoby: mama i tata na rozkładanej kanapie i dwoje dzieci na piętrowym łóżku. Czterech pogrążonych we śnie ludzi, spokojnie oddychało, a ciepło ich świszczących oddechów barwiło powietrze na różowo i rozgrzewało szyby w oknach. To była wspaniała noc, pierwsza w życiu bardzo brzydkiego kota kiedy nie czuł zimna. Spał przytulony do szyby i trudno mu było się przebudzić skoro świt- tak jak to robią wszystkie dzikie koty.
Odtąd bardzo brzydki kot każdą noc spędza na balkonie Państwa Adamskich, a od tygodnia czeka tam na niego spodeczek z ciepłym mlekiem. Ciekawe czy mleko też ogrzewa różowe powietrze?

Powodzenia bardzo brzydki kocie, a właściwie Brzydalku, bo tak rodzina Adamskich ochrzciła dzikiego lokatora.


Michał i Horacjusz, historia trudnej przyjaźni.
 
          

Rozdział pierwszy: Historie rodzinne Miśka Michała.
Historia ta zdarzyła się nie tak dawno temu, a wszystko działo się nad rzeką, w jednym lesie. W lesie tym mieszkało coraz więcej zwierząt, prawdopodobnie była to zasługa aktywnego stowarzyszenia ekologicznego. Nie wiecie czym zajmuje się stowarzyszenie ekologiczne? To zupełnie proste, to grupa ludzi, którzy nie godzą się na wyrzucanie śmieci do lasu i spuszczanie ścieków do rzek. Ekolodzy co prawda bywają czasem za głośni, ale są też skuteczni. I sprawiedliwi! Wstawiają się za dużymi zwierzętami, ale i za tymi zupełnie małymi, bywa że niewidocznymi gołym okiem. Tak więc w lesie mieszkało coraz więcej zwierząt. Było czysto, a od czasu do czasu było też spokojnie. Dlaczego tylko od czasu do czasu było spokojnie zapytacie? A to już zasługa Miśka Michała, który mieszkał w swoim domu rodzinnym, w barłogu przy krzywym dębie. Michał nie lubił tego mieszkania, było ciemne i wilgotne, przez co marzły mu tylne łapy, ale było w nim dużo miejsca, więc zawsze się w nim mieścił  - co nie jest takie oczywiste, kiedy jest się TROCHĘ za grubym, nawet jak na niedźwiedzia. Po za tym mieszkanie przy dębie zostało Michałowi jeszcze po rodzicach, a misia tradycja wymaga aby dom przechodził z pokolenia na pokolenie. Barłóg przy krzywym dębie miał wielu lokatorów, mieszkał w nim pradziadek Michała - niedźwiedź Alojzy z żoną i dwoma synami. Alojzy był podobno ogromny, jak stawał na tylnich łapach sięgał głową ponad korony młodych drzew, ale miał też słaby wzrok i  wracając kiedyś po kolacji do domu, dobił łbem do dębu i na zawsze go wykrzywił.  Pradziadek miał dwóch synów: Tomasza - dziadka Michała i pomysłowego Tobiasza, który sam o sobie mówił, że obdarzony był duszą artysty. Tomasz z Tobiaszem uganiali się po lesie za zającami, ale nie po to żeby je zjeść, tylko żeby Tobiasz mógł uczyć je fikołków w tył i skoków o tyczce przez strumień. Marzył się Tobiaszowi leśny wydział gimnastyki, niestety zające okazywały się niewdzięcznymi uczniami, bały się niedźwiedziego nauczyciela i uciekały. Zawiedziony Tobiasz odszedł z lasu razem  z wędrownym cyrkiem. Dziadek Tomasz opowiadał, że treser przebrał niedźwiedzia w pasiasty podkoszulek i czapkę, nadał mu przezwisko Masza i zamierzał zrobić z niego pierwszej wody artystę arenowego! Jednak nieobecność Tobiasza wpłynęła na życie Tomasza, który od tamtego czasu stał się smutny, popadał w zadumę i często ucinał sobie drzemki. Z letargu przebudziła go dopiero babcia Matylda, która zawładnęła najpierw żołądkiem dziadka Tomasza, a potem  jego sercem. Babcia Matylda - mistrzyni patelni, gotowała dziadkowi: myszki polne w sosie z jeżyn, tłustą żabio - rybną zupę, ale przede wszystkim swoją specjalność - potrawkę z wiewiórek! Dziadek odzyskał wigor, a już wkrótce urodziły mu się misie trojaczki, a właściwie trzy niedźwiedziczki,  bo były to dziewczynki! Nadano im imiona: Tamara, Tola i Terenia, wszystkie imiona na literkę „t”, na pamiątkę imion dziadka Tomasza i wujka Tobiasza! Dziewczynki odziedziczyły po mamie Matyldzie zamiłowanie do tłustej kuchni, a po tacie dziwną  tęsknotę za przygodą i mocny sen!
Najstarsza niedźwiedzica - Tamara obiecała nawet swojemu tacie Tomaszowi, że odszuka wujka Tobiasza i jak tylko przebudziła się po swoim czwartym zimowym śnie, zjadła cały kociołek potrawki z wiewiórek i ruszyła w drogę. Ponieważ nie wróciła do zimy, druga niedźwiedzica -Tola, poszła jej szukać. Dziadek Tomasz popadł w melancholię: oto dwie jego ukochane córki przepadły jak kamień w wodę, tak jak kiedyś przed laty jego brat Tobiasz. Dziadek stracił apetyt, mimo że babcia i najmłodsza z córek - niedźwiedzica Terenia bardzo mu dogadzały, wynajdując w „ Misiowej Przyjaciółce” ciągle nowe przepisy kulinarne. Już wkrótce dziadek Tomasz był taki chudy, że futro zwisało mu z grzbietu i zamiatało za idącym dziadkiem leśne dróżki. Z widma choroby wyrwał dziadka list, który dostarczyła listonoszka Zięba, pisały Tamara i Tola. Niedźwiedzice odnalazły się, a potem razem wywąchały trop wujka Tobiasza, który tak jak dziadek przewidywał zrobił w cyrku błyskotliwą karierę! Dziadek płakał ze szczęścia czytając list i oglądając fotografię: Tamary, Toli i wujka Tobiasza vel Maszy, ubranych w pasiaste koszulki i grających na małych mandolinach! Rozpoczął się nowy, szczęśliwy okres w życiu dziadka Tomasza. Jego rodzina była cała, zdrowa i miała się powiększyć, ponieważ najmłodsza córka Terenia tak się po sąsiedzku zakochała w niedźwiedziu Maćku, że wkrótce urządzono wesele, a zaraz potem chrzciny nowego członka rodziny- Miśka Michała! Miś Michaś (bo tak w domu zwracano się do Michała), był oczkiem
w głowie dziadków i rodziców. Tomasz i Maciek na zmiany nosili go  na plecach po całym lesie. Babcia i mama osiągnęły kulinarne mistrzostwo przyrządzając Michasiowi same rarytasy, ale Miś Michałek nie lubił jeść, był pierwszym w rodzinie niejadkiem. Kiedy przychodziła pora obiadu wdrapywał się na krzywy dąb, a zamiast jeść kolację udawał, że śpi. Dziadek Tomasz i babcia Matylda tak się tym zmartwili, że pierwszy zimowy sen Michałka był ich ostatnim. Nie było innej rady, po roztopach zabrali rodzice Michałka do lekarza. Doktorem w lesie był Dzięcioł, ale nie miał specjalizacji z diety niedźwiedzi, jedyne więc co mógł poradzić to kubek herbatki z pokrzywy przed każdym posiłkiem, mniej ptasiego radia i więcej zabawy na świeżym powietrzu. Terenia pilnowała Michałka, żeby wypijał ziółka i jadł mimo wszystko! Miś Michał ryczał wtedy tak głośno i nieznośnie, że sąsiedztwo barłogu przy krzywym dębie było zmuszone nosić zatyczki do uszu. I wtedy właśnie przechrzczono Misia Michałka, na sprawiającego problemy wychowawcze - Miśka Michała. Pełny rok, mama Terenia i tata Maciek pilnowali wysokokalorycznej diety Michała, młody niedźwiedź w końcu się przyzwyczaił, jadł dużo i regularnie, ale był jakiś nieswój. Nie biegał radośnie, nie wspinał się już na krzywy dąb,  a po posiłkach czuł się ciężki i zmęczony, dlatego zapadał w sen, z którego jednak nie budził się wypoczęty. Pomimo skutków ubocznych, rodzice uznali że osiągnęli sukces wychowawczy i należy im się nagroda. Od słowa do słowa, rodzice Miśka Michała wyjechali na wypoczynek do Misiocinka, a nasz niedźwiedź został zupełnie sam. Zapytacie pewnie czy nie miał żadnych sąsiadów i przyjaciół? Otóż sąsiedzi uznali nawyki żywieniowe Michała za śmiertelnie niebezpieczne, więc raczej go unikali, a innych niedźwiedzi po prostu nie zdążył  poznać  bo albo spał, albo gonił za obiadem! Ale mogę Wam powiedzieć, że Michał lubi posiedzieć na polance obok lasu i pogapić się na księżyc. Bardzo mu się księżyc podoba, lubi wyciągać do niego łapę, bo wtedy jego łapa błyszczy
w świetle księżyca, i to też mu się podoba. O, właśnie teraz siedzi, cicho porykuje i wyciąga swoją łapę do księżyca. Zostawmy go w spokoju, bo zaraz nastąpi w jego życiu nie mały przełom!                   


Rozdział drugi: Wiewiór Horacjusz i poszukiwanie duchowego mistrza.
Na drugim końcu lasu, na dębie tyle że niepokrzywionym, a wielkim i rozłożystym mieszka wielopokoleniowa rodzina wiewiórek. Jest w tej rodzinie: babcia Wandzia, która udaje że nic nie słyszy i ledwo żyje, chociaż jej uwadze nie umyka żadna plotka ani nowinka, jest od zawsze podenerwowana mama Władzia, anielsko spokojny tata Witold i dziesiątka rozwrzeszczanego potomstwa! Wśród nich jest  Horacjusz, czwarty z kolei, ale o najbardziej nietypowym imieniu. Horacjusz odziedziczył swoje imię po wujku, a musicie wiedzieć, że w tak licznej rodzinie ledwo starcza imion przodków  dla wszystkich potomków. Na początku Horacjusz nie cierpiał swojego imienia, bo się głupio skracało, a zmiękczone rymowało się z: łańcuszkiem, maluszkiem i pierdziuszkiem!? Ale potem Horacjusz dowiedział się, że jego imiennik był leśnym poetom! Co prawda, w swojej twórczości nie wyszedł po za utarty kanon wierszy o krainie tysiąca drzew orzechowych, czy przyjemności skakania z gałęzi na gałąź, ale był wieszczem, a to brzmi dumnie! Teraz Horacjusz lubi już swoje imię, ale nie lubi być wiewiórką, ma wewnętrzne przekonanie, że bycie wiewiórką go ośmiesza, ujmuje mu powagi i podważa jego inteligencję! No bo które z leśnych zwierząt uwierzy, że Horacjusz zastanawia się nad sensem istnienia i nad jałowością egzystencji, jeśli Horacjusz ma malutkie, rozbiegane oczka, puchaty ogonek i dwa wystające zęby do rozłupywania skorupek!? Czy ktoś słyszał kiedyś o wiewiórzym  filozofie?! Dlatego życie Horacjusza nie jest łatwe, rodzina jawnie z niego drwi, a jego dziwne zachowanie: medytacja w koronie dębu i czytanie książek, zamiast oszalałego gromadzenia żołędzi, zostało także zauważone i negatywnie skomentowane przez sąsiadów. Tak więc gdzie tylko pojawi się Horacjusz słychać kpiny i obraźliwe wierszyki:
„ Jeśli nie chcecie Horacjusza zguby, niech sobie gada wiewiór rudy!
A Wy z nudów umieracie, bo Horacjusza słuchacie!”
Albo zgadywanki:
„Kto to taki? Pod noskiem łupinki, w głowie filozoficzne trocinki?”
Albo z fałszywym respektem:
„Wielki duchem z orzechowym brzuchem:  HORACJUSZ na prezydenta!
Horacjusz czuje się samotny i nierozumiany, nie jest już pewny czy on ma rację dbając o swoją edukację i wewnętrzny rozwój, czy rację mają inni, którzy nie zadają sobie żadnych pytań, tylko gromadzą zapasy na zimę? A może warto, tak jak radzi babcia Wandzia, poszukać sobie wiewiórzej narzeczonej? Horacjusz gryzie się od kilku dni, nie wie jak ma postąpić, ale dzisiaj w trakcie rodzinnego śniadania, podszedł do niego małomówny tata Witold i zapytał: - Czego najbardziej chciałbyś się dowiedzieć synku?- Horacjusz na chwilę zamarł z zębami wbitymi w żołędzia, a potem wyseplenił, wszystko przez tego żołędzia w pyszczku: - Plawdy o śiobie tato! –Tata spojrzał mu głęboko w oczy, a potem swoim zwykłym, monotonnym głosem powiedział: - To idź w świat i jej poszukaj.
Horacjusz doznał iluminacji (to takie filozoficzne olśnienie), przecież to zupełnie jasne, jeśli nie możesz odpowiedzieć sobie na trapiące Cię wątpliwości, to trzeba wyruszyć w drogę - każdy szanujący się filozof był też pielgrzymem ( dzisiaj mówimy podróżnikiem).

Horacjusz już od kilku godzin jest w drodze, nie zabrał ze sobą bagaży, żeby nic nie odwracało jego uwagi od drogi. Jest bardzo podniecony swoją wyprawą, liczy, że znajdzie odpowiedzi na wszystkie trapiące go pytania. A jakie to pytania? Są to problemy godne adepta historii myśli, czyli filozofii: „Czy on- Horacjusz, jako przeciętna wiewiórka jest skazany na schematyczne, a więc nudne i powtarzające się życie?; Czy mógłby być kimś innym, a nie koniecznie wiewiórką? Co jest sensem życia? Co było pierwsze żołądź czy wiewiórka?”. Horacjusz rozumie, że sam nie rozwikła tych dylematów, że potrzebny jest mu nauczyciel, ktoś większy, mądrzejszy i cieszący się autorytetem. Tak myśli Horacjusz idąc przez las, razem z nim wędrowało słońce, ale się zmęczyło i odpoczywa teraz za horyzontem. Zapadła noc, pohukują sowy, ciemność powoli zagarnęła las, a Horacjusza ogarniają wątpliwości. Nagle zdaje sobie sprawę, że nigdy nie był w tej części lasu, że nikogo tu nie zna, że nie wie na którym drzewie ma spać, że się boi. Stoi w trawie, czuje się jeszcze mniejszy niż dotychczas i nagle wiatr przegania chmury. Na niebie rozbłyskuje idealnie okrągły i nieskazitelnie czysty księżyc, Horacjusz zadziera głowę żeby mu się przyjrzeć i orientuje się że nie tylko on to robi. Trzy susy dzielą Horacjusza od wielkiego niedźwiedzia, który rozsiadł się na polanie, porykuje i wyciąga do księżyca łapę. Nasz wiewiór jest urzeczony, jeszcze nigdy nie widział niedźwiedzia, który wita się z księżycem. - Pozdrawia go - myśli Horacjusz- nie, on podnosząc łapę daje dowód szacunku. Dla niego obecność księżyca nie jest oczywista, on księżycowi dziękuje, że oświetli mu drogę do domu, on mu dziękuje za towarzystwo w czasie medytacji! O tak! - Cieszy się Horacjusz.- To musi być mój nauczyciel, wielki, a jednocześnie mały w obliczu potęgi natury.

Tytuł bajki: Brzydkie i nieszczęśliwe kaczątko.

Rozdział pierwszy: Bo chciałem być kaczątkiem.
  Nikt nie jest przygotowany do przyjścia na świat. Kiedy byłem jeszcze w jajku myślałem o świecie jak o cieple, o wielkim, nieskończonym cieple, które ogrzewa moje jajko, przenika przez skorupkę i daje mi siłę do życia. Z dnia na dzień mam tej siły coraz więcej, aż w końcu jest jej tak dużo że uderzam dziobem w skorupkę, ona pęka , a ja witam świat głośnym –„pip pip” ! Już jestem, właśnie się wyklułem - świecie to Ja ! Ale świat nic nie mówi i przez pierwsze chwile mojego istnienia, czuje tylko wietrzyk od jeziora, od którego dygocą mi płetwy. I jeszcze wzrok świata , który patrzy na mnie tak dziwnie, teraz już wiem jak się nazywa to spojrzenie, ono nazywa się  : „Kim jesteś ? Nie na Ciebie czekam !” Tak patrzy na mnie moja mama - mój cały świat. Ja jeszcze nie rozumiem że jestem inne, jeszcze tego nie odczułem, więc tylko zadzieram dziób do jej dzioba i czekam aż mnie przyjmie. I wtedy ona głośno kwacze: - „Kwa, kwa”- więc ja jej jak tylko najlepiej potrafię odpowiadam : -„Kwa , kwa” , bo chcę by spojrzała na mnie łagodniej, by zagarnęła mnie pod skrzydło, skubnęła w kark i pogładziła po piórkach. Pragnę tego całym sobą, i wreszcie tak się dzieje, spędzam swoją pierwszą noc w gnieździe przy jeziorze, razem z moją mamą i moim rodzeństwem. Jestem szczęśliwy , zapomniałem już o lęku, dziś wiem że zapomniałem za szybko. Ale nikt mnie nie ostrzegł, nikt nie szepnął do ucha : „bądź czujne”.  Wstaje nowy dzień, całą rodziną wypływamy na jezioro. Woda jest moim żywiołem, tego jestem pewien! W wodzie jestem sobą, kiedy pływam, jestem sobą . Kiedy nurkuję, rozgarniam muł i podgryzam pędy wodnych roślin - jestem zadowolony ! Moje płetwy są prawdziwe, bo służą do pływania, moje skrzydła są prawdziwe bo latam, ląduję i siadam na wodzie. To wiem o sobie na pewno. Jednak świat domowej kaczki jest większy i nie kończy się na stawie . Domowa kaczka zażywa kąpieli i kołysząc się z nogi na nogę, idzie w kolumnie swoich krewnych na podwórko.
A podwórko nie ma w sobie nic ze stawu. Co mam na myśli? Na podwórku jest ciasno,  każdy się rozpycha , dziobie, pieje, gęga, krzyczy , szczuje. Na podwórku nic nie jest łatwe  ani naturalne i liczy się szczęście. Czasem wysypią ci na głowę miskę pokruszonego chleba, ale nie ciesz się, nie najesz się, a tylko Cię podziobią, stratują w ślepym pędzie. I jeszcze podwórko nienawidzi odstępstw od reguł, musisz należeć do jakiejś rodziny, być do kogoś podobnym. Kiedy przyszedłem pierwszy raz, wszyscy już wiedzieli że jestem bezpański, że nie mam rodziny.  Zdradziła mnie moja mama idąca na czele kolumny, zdradził ją strach w oczach, obawa że inność ostatniego kaczątka zostanie zdemaskowana.
Nie od razu przestajesz się cieszyć z życia. Chociaż już wszyscy Cię odrzucili, rodzeństwo nie chce się z Tobą bawić, matka spuszcza oczy, sąsiedzi dziobią , a robotnik na farmie  kopie. Jeszcze nie straciłeś wiary. Nie mogłeś, kiedy słońce tak przyjemnie świeci, kiedy obok jest  szczodry w pożywienie staw. Ciągle myślisz że Twój los się odwróci, że zgodnie z życzeniami matki : zmalejesz, zżółkną Ci pióra, że zmienisz się w kaczora. A tu jesień przyszła, a Ty urosłeś , zszarzałeś i coraz bardziej się boisz. Wiesz, ja naprawdę chciałem być kaczątkiem! Za stodołą była kałuża, duża, z grząskim dnem. Spływała do niej żółta deszczówka z pola. Stanąłem nad tą kałużą, patrzę w nią i patrzę i widzę że jestem cały żółty, jak najprawdziwsze kaczątko! Pomyślałem, że świat się nade mną ulitował, więc wlazłem do błotnistej wody i cały się w niej wytarzałem. Ta kąpiel mnie uspokoiła. Tak, poczułem się pewniej taplając się w żółtym błocie ! To był jedyny raz kiedy nie bałem się wrócić wieczorem do obory, w końcu byłem już kaczątkiem! Stanąłem w drzwiach , oświetla mnie migocące światło żarówki, to mój moment - chcę rozłożyć skrzydła,  zademonstrować wszystkim skalę mojej zmiany, ale nie mogę bo błoto zaschło i pozlepiało mi piórka. Wszystkie głosy ucichły, wszystkie oczy patrzą na mnie i znowu świat na mój widok zamilkł. Myślisz , że jestem światu obojętny ? Nie, nie jestem ! Tego wieczoru świat chciał mnie zabić, biegł na mnie całą oborą, rozwścieczonych ptaków, a przewodził im gulgocący, napuszony jak okręt indyk. Nie mogłem odlecieć, skrzydła odmówiły posłuszeństwa. Uciekłem przez dziurę w płocie. A powiedz mi jaki ptak ucieka przez dziurę ?! Nie zostałem kaczątkiem. Tego wieczoru nie byłem nawet pewien, czy jestem ptakiem.
Rozdział drugi, w którym okazuje się że brzydkie i nieszczęśliwe Kaczątko nie jest także dziką gęsią, ani kotem, ani kurą….   
Dotarłem nad staw, woda zmyła ze mnie błoto, pomyślałem nawet, że woda zmyła ze mnie kaczątko którym tak bardzo chciałem być. A jeśli zmyła ze mnie kaczątko, to co zostało ?  Tamtą noc spędziłem w sitowiu, było mi zimno, bo była to noc jesienna i bałem się, bo byłem zupełnie sam. Następnego dnia przyleciały dzikie gęsi. Były  zdenerwowane , bo zgubiły swój klucz , a bardzo im  się śpieszyło w ciepłe kraje.  Obrzuciły mnie czujnym spojrzeniem i zawołały : „Ale jesteś brzydki, ale nic nas to nie obchodzi , bo za bardzo się śpieszymy”. Niedługo potem odleciały. Rozejrzałem się po jeziorze i nagle dotarło do mnie że mieszka tutaj bardzo dużo ptaków.  Jeśli dla dzikich gęsi jestem brzydki to może znajdą się jakieś inne które rozpoznają we mnie jednego z nich i przygarną do siebie, teraz wystarczy tylko czekać. Pływałem więc cierpliwie,  piłem wodę z moczarów, aż nad staw przyleciały dwa dzikie kaczory. Były zupełnie inne niż ptaki z którymi rozmawiałem dotychczas. Kwakały głośno, cieszyły się jesiennym słońcem, były ciekawe co jest za lasem, planowały wielką wyprawę, chociaż na ogół dzikie kaczki nie są podróżnikami. Śmiały się ze mnie , ale nie z mojej brzydoty ile z mojej niepewności. Kiedy opowiedziałem im jak bardzo chciałem być domową kaczką, o mało nie pękły ze śmiechu. - „Mówisz poważnie ?! Chciałeś być domowym kaczorem, niewolnikiem obory ? Masz szczęście, że Cię przepędzili, przynajmniej nie skończyłeś w rosole !” Zapytałem , czy nie znają kogoś do mnie podobnego, bo bardzo chciałbym wiedzieć kim właściwie jestem i co mam dalej ze sobą zrobić. A one odpowiedziały, że jeden stary kaczor widział i zna wszystkie zamieszkujące staw ptaki, że mogą mnie do niego zaprowadzić. Wzbiły się w powietrze, spojrzałem na nie oszołomiony ze szczęścia, może jeszcze będę miał rodzinę, może znajdę jeszcze swoje miejsce na świecie ? Uniosłem skrzydła do lotu, kiedy powietrze przebił świst . Przez ułamek sekundy kaczory zatrzymały się na tle nieba, aby potem spaść z pluskiem do stawu. Woda zaczerwieniła się od krwi. Znieruchomiałem, zamarłem ze strachu. A wtedy do wody wpadł wściekły pies, na mój widok wyszczerzył  zęby, ale nie zabił mnie, chwycił tylko dwie bezwładne szyje kaczorów i odszedł. Jak myślisz dlaczego mnie oszczędził ? Czy byłem dla niego za brzydki, a może to że nikt mnie nie chciał wzbudziło w nim litość ? W każdym razie przeżyłem tamto polowanie, przeżyłem też zimę. Tego wieczoru, pływając po jeziorze zauważyłem małe, drgające światło, popłynąłem w jego stronę. Na brzegu stała zniszczona chatka, spodobało mi się że jest taka krzywa i samotna, była podobna do mnie. Przez niedomykające się drzwi zajrzałem do środka, na środku izdebki siedziała staruszka i robiła na drutach. Była taka malutka ,miała powykręcane palce, które chociaż wyglądały niezdarnie uwijały się nad robótką. Babcia w świetle lampki wyglądała na dobrą i czułą, zapragnąłem podejść do niej i przytulić się do jej fartucha. Popchnąłem dziobem drzwi ,kiedy stanął przede mną wielki czarny kot . – Kim jesteś?- Miauknął. – Nie znam Cię, czy jesteś kotem?
- Nie, - odpowiedziałem - nie jestem kotem, właściwie nie wiem kim – nie zdążyłem skończyć zdania, bo za drzwi wychylił się żółty, kurzy dziubek. – Ko ko, kto to? Czy to kot?- Zapytała kura. Kot zaprzeczył ruchem głowy, wtedy kura wbiła we mnie oczy, przechyliła łebek z czerwonym grzebykiem i dodała : - Na kurę też nie wyglądasz. Ponownie nie zdążyłem nic odpowiedzieć, bo zamieszanie przy drzwiach zauważyła babcia i zapytała Kota i Kurę co się dzieje, zaraz też przyczłapała, a że miała słaby wzrok, pochyliła się i niemal wykrzyknęła: -Taki wspaniały gość, taka piękna kaczka!  Pogłaskała mnie po głowie i  przyjaznym gestem zaprosiła do środka. Przez pierwsze dwa tygodnie mieszkanie u babci było dla mnie boskim zapieckiem. Staruszka karmiła mnie chlebem maczanym w wodzie i obierkami z warzyw, zwracała się do mnie : „kaczuszko”, więc automatycznie zacząłem chodząc kołysać się z nogi na nogę. Było mi dobrze, i tylko Kot patrzył na mnie spod łba, a Kura straszyła że podziobie kiedy zbierałem z podłogi rozrzucone dla niej ziarno. Niedługo potem babcia zaczęła więcej spacerować po izbie i stwarzała wrażenie jakby czegoś szukała. – Gdzie są moje kacze jajka- mruczała pod nosem. Którejś nocy podeszła do mnie kura i w ciemności szepnęła mi do ucha: - Ko ko, znam Twój sekret, nie potrafisz znosić jajek. Miała rację , nie znosiłem jaj,  zauważyła to także babcia.  Zakradła się do mnie od tyłu, chwyciła znienacka  za nóżki i uniosła do góry, nie mogłem nic zrobić, zresztą byłem za bardzo zdziwiony, a ona tylko dmuchnęła z całych sił w pióra pod moim ogonem i mruknęła:- Kaczor- puściła mnie i dodała – nie będę na tym stratna. Tego samego wieczora zamknęła mnie w klatce. Myślisz że miałem pecha? Nie masz racji, tak należało ze mną postąpić, w końcu byłem głupi, straciłem czujność.
W swojej naiwności myślałem że ktoś mnie pokochał bezinteresownie. Kiedy staruszka zamknęła mnie w klatce, długo przyglądała mi się za krat, a jej spojrzenie było już inne, małe błyszczące oczka obnażyły pełnię jej zamiarów. Od tamtego momentu karmiła mnie, żeby mnie w końcu zabić.          
Rozdział trzeci , w którym Kaczątko nadal jest brzydkie i nieszczęśliwe, ale już nikogo nie udaje.
Co mogłem zrobić ? Przestać jeść i umrzeć z głodu? A może zjadać wszystko i gromadzić siły na ostateczne starcie z kolejnym na mojej drodze rozczarowaniem. Wybrałem drugie rozwiązanie i przestałem mieć nadzieję ,że na tym okrutnym świecie warto kogoś kochać. Nie rozumiesz mnie? Już Ci wyjaśniam. Nikt nigdy mnie nie kochał , chociaż ja tak pragnąłem być kochany. Dla miłości gotowy byłem zostać żółtym, domowym kaczątkiem, albo znosząca jajka kaczką. Nikt nie doceniał moich starań , prześladowano mnie, przepędzano  , a na koniec miałem zginąć w kotle zupy! Ale koniec z tym, siedząc w klatce zrozumiałem , że bardziej chce po prostu żyć, niż wiedzieć kim jestem i dać się po drodze zastrzelić, albo ugotować. Postanowiłem przetrwać. Kiedy nadszedł dzień w którym babcia miała mi odciąć głowę , byłem gotowy do walki. Staruszka nie spodziewała się buntu, świat nie spodziewał się buntu ze strony popychanego , brzydkiego Kaczątka, więc kiedy uchyliła drzwi klatki udałem ledwo żywe ze strachu ptaszysko. Ona delikatnie , z czułością dla przyszłego obiadu wyciągnęła mnie z więzienia , a wtedy z całej siły uszczypałem ją w powykręcane palce. Poczułem w dziobie smak krwi, namiastkę zwycięstwa - tak zostałem ochrzczony do trwania w tym podłym świecie, w którym jeśli chcesz żyć musisz o siebie zawalczyć.  Kot i Kura zaskoczone moją wściekłością,  zniknęły gdzieś w ciemnych kątach chałupki. Odzyskałem moją wolność, a Kot i Kura odzyskali swoje terytorium. Ale to nie był koniec mojej walki. Na zewnątrz już na dobre rozgościła się zima, kępki zasuszonej trzciny wystawały z zasp, a woda w jeziorze była zimna i nieprzyjazna. Żeby nie zamarznąć uparcie pływałem w jeziorze, ale wieczna zmarzlina szła po mnie,  konsekwentnie zmniejszając otwór , w końcu nie miałem już siły , zasnąłem i przymarzłem do lodu. Mogłem umrzeć w tamtym momencie, byłem już wtedy pogodzony z własnym  losem. Może nie miałem imienia, nie należałem do żadnej rodziny, ale wywalczyłem sobie wolność. To byłaby godna śmierć.  Jednak nie umarłem, znalazł mnie jakiś rolnik , zabrał do siebie do domu i ocucił. Jak tylko zrozumiałem, że znowu jestem na łasce człowieka, uciekłem .Ludzie są najbardziej fałszywi ze wszystkich zwierząt, nie można im ufać. Wiem, że śpieszysz się żeby wrócić do swoich, więc nie będę Cię królewski ptaku dłużej zanudzał moją historią. Przeżyłem, dotrwałem do wiosny, żyję.
Stary , biały łabędź już od dłużej chwili nic nie mówił, o nic nie pytał tylko z podziwem patrzył na swojego młodszego brata. Nigdy nie słyszał, żeby jakiś łabędź miał tak trudne doświadczenia. Tymczasem ten młody ptak pokonał wszystkie przeciwności losu, jest silny i mądry, będzie jego idealnym następcom. – Popłyń razem ze mną , chcę ci coś pokazać.
- Powiedział stary łabędź. Młody pokiwał przecząco głową.- Nigdzie  nie popłynę, dobrze mi się z Tobą rozmawiało, ale nie znam Cię. Nie znam Twoich prawdziwych zamiarów, może to zasadzka? Może zaprowadzisz mnie do swoich, a oni napadną na mnie w furii i zadziobią  na śmierć.
 – Spójrz w lustro wody, walczyłeś o siebie z taką wytrwałością, ale nadal nie wiesz o kogo walczyłeś. Kogo widzisz?- Zapytał.
Kaczątko spuściło oczy i odnalazło swoje odbicie w wodzie, ale nie było już szarym, przerośniętym pisklęciem , tylko białym łabędziem.
Jak myślisz drogi czytelniku co stało się z  brzydkim i nieszczęśliwym Kaczątkiem? Czy odnalazło rodzinę i dom w stadzie łabędzi? A może nie uwierzyło własnym oczom, nie przyjęło do wiadomości że jest łabędziem i uciekło w popłochu by bronić swojego wywalczonego, ale nieokreślonego życia? Czy rację miał Hans Christian Andersen że „ nie zaszkodzi to nic łabędziowi , że urodził się na podwórzu wśród kaczek, skoro wykluł się z łabędziego jaja ”? Jaka jest więc prawda drogi czytelniku?  

Moje ”Brzydkie i nieszczęśliwe Kaczątko„ napisałam na podstawie: Hans Christian Andersen:
”Brzydkie kaczątko”, Baśnie, wyd. Poznańskie, Poznań 1987

2 komentarze:

  1. Aniu, nie zaskoczyłaś mnie tą antybajką. Jest cudowna. Ma w sobie dużo cech współczesnego świata i pobudza wyobraźnię do twórczego odbioru otaczającej rzeczywistości. Masz talent pisarski( zawsze w Ciebie wierzyłam) a dzieci są odbiorcami i recenzentami bajek bardzo wymagającymi( wiesz o tym, bo w domu masz taką małą "słuchaczkę bajek"). Pisz dalej ja zawsze znajdę czas aby poczytać. Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
  2. Fajnie się czytało;-))). Masz lekkie pióro;-)))brawo;-))).Agata Kwidzińska.

    OdpowiedzUsuń