Wydumane jedenaste: Jeśli lipiec, to jestem w kropce.
Do
D.
Droga
D, piszę do Ciebie z pytaniem:
Czy
widziałaś mnie może ostatnio?
Może
się spotkałyśmy?
W
kinie, w kawiarni, w przejściu podziemnym?
Może
wpadłaś na mnie w autobusie?
Może
kątem oka dostrzegłaś mnie w kolejce do kasy?
Może
upuściłaś książkę w bibliotece, a ja ją podniosłam?
Może
to nie była książka, tylko drobne pieniądze?
Ile
ich było?
Gdzie
to było?
Czy
to na pewno byłam ja?
Może
coś o mnie słyszałaś?
Może
ktoś wspomniał o mnie w trakcie rozmowy?
Może
nagrałam Ci się na pocztę głosową?
Może
wysłałam list?
E-mail?
SMS-a?
Droga
D, odezwij się jeśli coś o mnie wiesz!
Nie
ma mnie, zgubiłam się, pilnie się szukam!
Ciągle
słyszę w głowie ścieżkę dźwiękową z telewizyjnego programu: ”Ktokolwiek
widział, Ktokolwiek wie”. Martwię się. Wiadomo, po pewnym czasie poszukiwania
ustają.
PS
Wieczorem
ktoś dzwonił. Nie przedstawił się.
Widziano
mnie poprzedniej nocy na placu zabaw.
Huśtałam
się.
Histerycznie.
Bogini Hestia hojnie błogosławi swoim kapłankom.
Chodzą po świecie pełne uroku,
z przytępionymi zmysłami
z krótką pamięcią.
Od czasu do czasu wybuchają perlistym śmiechem.
Za swoim przeznaczeniem trafiają do małych miasteczek.
Dookoła domy – dla każdej po jednym.
Bogini Hestia jest panią
rozmaitości.
Różne są domy. Bez
kapłanek domy są jak idee.
Kostki. Śpią w
trawie.
Kanciaste grzybki. Czuwają przy ulicach.
Prostopadłościany bez dachów. Marzną na zakrętach.
Na chwałę bogini - w domach rodziny.
Kilkupokoleniowe.
Babki obok matek.
Dzieci z wnuczętami.
Ojcowie zajęci.
Dziadkowie na cmentarzach.
Piętro nad parterem.
Strych i komin.
Piwnica z węglem.
Garaż na jeden samochód
drugi przy rabacie.
Za domami
ogródki
wygódki i kurniki.
Pod domami
tunele kopalni
jądro ziemi i piekło.
Nad domami
korony drzew
rozwodniony błękit i horyzont.
Boska ręka bogini
zakazuje kapłankom
majstrować przy horyzoncie.
Własne poglądy obciążone są śmiesznością.
Za feminizm pokuta w Tartarze.
Odwieczny porządek cieszy konserwatywną matronę.
Przemijanie.
Następowanie po sobie.
Na parterze ściółka i narybek.
Na piętrze TVN 24.
Rzadko
raz na tysiąc lat
buntują się kapłanki hojnej bogini Hestii.
Pielgrzymują z małych
do średnich miasteczek.
Krzyczą.
Odgrażają mieszkańcom Olimpu czarnymi parasolkami.
Bogini Hestia nie gniewa się na swoje córki.
Wychowała wiele pokoleń.
Ulepiła wiele stereotypów.
Przyświecały jej najlepsze intencje
kiedy miłość podszyła uległością
a macierzyństwo ciągłą trwogą.
Teraz głęboko oddycha.
Poczeka.
Już wkrótce zapomną.
( Na zdjęciu nie kos, a szpak - ale też wielkiej urody.)
Niestety, liczę
się z tak zwaną reinkarnacją.
Wolałabym żeby Bóg dotrzymał słowa
jeśli jednak nie
jeśli jest mężczyzną
jeśli raz powstały byt okazałby się sfiksowanym
longplayem
jeśli ja musiałabym odradzać się do iluzorycznego końca
czasu to…
To w następnym życiu chciałabym być ptakiem
kosem z białym piórkiem w ogonie
lata tutaj taki
głośno skrzeczy
inne go słuchają.
Widzę go przez okno. Siedzę przy stole i nie mogę
pisać.
Chciałabym być nim i patrzeć na poprzednią siebie.
Zrozumieć w czym tkwił mój problem,
gdzie biją te wszystkie źródła czarnych myśli?
Kiedy już ja kos zrozumiałabym siebie człowieka
zaskrzeczałabym najgłośniej jak tylko bym potrafiła
i odleciałabym do lżejszych wcieleń.
Myślę o tym znowu,
gnębi mnie banał powierzchownie rozumianej reinkarnacji.
Wstydzę się skłonności do naiwności i sentymentu -
to niemożliwe do wyrugowania cechy nadwrażliwej kobiety w
wieku chrystusowym.
One ciągle każą mi wierzyć
w początki i zakończenia
wątki i postaci
w opowieść.
Wolałabym żeby Bóg dotrzymał słowa
jeśli jednak nie -
obawiam się że wysoką cenę zapłaci byt za jedno z
wcieleń.
Wszystkie inne będą świadome,
aż do iluzorycznego końca czasu.
Wydumane dziewiąte: Co łączy przedwiośnie z
wczesnym latem?
Przemyślenia
po lekturach: „Ma być czysto” Anny
Cieplak i „Jak pokochać centra
handlowe” Natalii Fiedorczuk.
Przedwiośnie. Lubię ten stan. Zima topi
się w błocie, nieustannie pada deszcz. Dzwoni o szyby, dachy i parasolki. Ma
się wrażenie że trwa biblijny potop w mikro skali. Kiedy woda wreszcie opadnie,
rozpocznie się największa transformacja w skali kalendarza. Narodzi się i
dorośnie - wiosna. Ostatnio dużo myślę o wiośnie, młodości i o nastolatkach.
Jak zrozumieć nastolatka? Zastanawia
się bliska mi osoba, mama nastoletniej córki.
Im bardziej się stara, im więcej książek na ten temat czyta, tym mniej
wie. Chyba nie ona jedna. Wydawnictwo Szkolne i Pedagogiczne zleciło niedawno badania na tej grupie wiekowej. Zastosowano
metodę etnograficzną, dzięki której powstał opis życia i zwyczajów przeciętnego
nastolatka. Brzmi jak fragment z raportu o egzotycznym gatunku, tymczasem to
tylko spostrzeżenia na temat młodych
ludzi. Dwie etnografki przez pół roku prowadziły obserwacje uczestniczącą
(czytaj: włóczyły się za włóczącymi się dzieciakami) i jeszcze przeprowadzały z
nimi wywiady. W efekcie powstał szkic
odpowiadający na pytanie: kim jest polski nastolatek?
Rozeznanie. Kamieniem milowym w tożsamości
nastolatka jest zawieszenie pomiędzy osobowością dziecka i dorosłego. Często w
nadmiernie wyrośniętej uczennicy gimnazjum mieszka dziewczynka szukająca
wsparcia w grupie. Nihili novi. Kiedy czytam o ich skłonnościach: do
podglądania dorosłego i zakazanego świata ( tyle że w Internecie, a nie w
telewizji Polsat po północy), albo o potrzebie znalezienia sobie najlepszego
przyjaciela i okazywania mu zainteresowania na wszystkie dostępne sposoby – to
czuję że nie są mi tacy obcy. Może i są bardziej aktywni w sieci, my kiedyś też
chcieliśmy ale po drodze zawierzaliśmy nasze nadzieje modemom. Mieliśmy gadu -
gadu, oni mają media społecznościowe. My używaliśmy telefonów komórkowych do
wysyłania smsów, oni ze swoimi smart fonami są ciągle online. Zastanawiam się czy
po za anturażem bieżącej mody i technologii aż tak bardzo się różnimy? Przepaść
chyba wcale nie jest taka głęboka. Dla mnie bycie nastolatkiem, było pierwszym
bolesnym zderzeniem się z doświadczeniami samotności i niezrozumienia. Zgrana
paczka znajomych i umiejętność opowiadania słownikowymi terminami głupich
(często zmyślonych) historyjek przynosiły ukojenie. I dzisiaj też
przynosi, czy w realu, czy na czacie to
już nie takie ważne, ciągle liczy się paczka. A paczka ma się dobrze.
„Ma być czysto” - o tym że stare rany
zostawiły blizny. Mam wrażenie, że kiedy stwardnieje nam skóra,
zaliczymy co najmniej setkę
spektakularnych porażek – kiedy wreszcie dorośniemy, to strach przed
transformacją i tak w nas zostaje. Dorośli boja się nastolatków. Przerażają nas
ich mózgi które rosną od nieodpowiedniej
strony - to przez rozwijający się i ciągle rosnący mózg przeciętny nastolatek
najpierw się zakochuje i myśli o pierwszym seksie, a dopiero potem planuje na
którym uniwersytecie rozwinie skrzydła. Przerażają nas ich twarze oblane
czerwoną farbą – niezmienne barwy wojenne. Przerażają nas ich myśli których już
nie znamy i ich technologie - w naszych rękach śmieszne, nie ważne czy jesteśmy
w nich biegli czy mierni. Dzieciaki tak samo bezlitośnie śmieją się z rodziców
szpanujących znajomością trendów, jak i z rodziców „dinozaurów”. Jako mama dwójki dzieci wiem jak często
zdarza mi się być bezradną, wyobrażam sobie że z biegiem czasu ten stan może
się pogłębiać i boję się tego. Z relacji znanych mi rodziców nastolatków wynika,
że bezradność towarzyszy im jak cień. Paradoksalnie ten stan łączy dzieci i
rodziców: starsi są bezradni wobec izolujących się i zbuntowanych dzieci,
młodsi wobec otaczającej ich rzeczywistości i ciągle wtrącających się rodziców.
O pułapce trudnych relacji, o polu minowym przez które przechodzą razem
nastolatki i ich rodzice - o tym, w skrócie opowiada „ Ma być czysto”. Autorka
od lat pracuje z młodzieżą i musi być w tym dobra, bo czytając jej książkę ma
się wrażenie że czytamy zbeletryzowany reportaż, a nie prozę literacką. Z
lektury emanuje prawda: zarówno bohaterowie, ich doświadczenia jak i
okoliczności ich życia są prawdziwe. Cieślak kreśli świat bez upiększeń, świat
cyniczny w którym obok siebie żyją ludzi z szansą i ludzie bez szansy – a ta
została im dana, bądź odebrana po zweryfikowaniu ich adresu zamieszkania. Głównymi
bohaterkami są dwie gimnazjalistki: Oliwka i Julka. Obie bohaterki są tak samo
ważne dla rozwoju fabuły jak i dla przesłania powieści. Tak, powieść ma
przesłanie, ale daleko jej do moralizatorstwa. Rozdziały zatytułowane są na
trzy sposoby: O/J , te dotyczą Oliwki. J/O , te poświęcone są Julce, są jeszcze
rozdziały pod tytułem: „M*”. Wielka litera „M” nasuwa skojarzenie z mamą –
czyli z osobą ważną, albo do niedawna ważną w życiu nastolatki. Tym razem to
fałszywy trop. „M*” oznacza Magdę. Magda jest partnerką taty Julki. Jest
trzydziestoletnią, a więc ciągle jeszcze młodą kobietą, która pamięta siebie z czasów bolesnej
transformacji dziecka w dorosłego. Dużo myślałam o Magdzie, aż przypomniało mi
się moje nastoletnie marzenie skrzyżowane z nastoletnia potrzebą: mieć przy
sobie starszą dziewczynę, mądrą ale na luzie, zainteresowaną, ale nie
wścibską. Reasumując, jako nastolatka
chciałam spotkać na mojej drodze ładną i fajną przewodniczkę - podręczny
autorytet, który pomoże mi przetrwać ten dziwny czas w moim życiu. Mnie się nie
udało, to szczęście przytrafiło się Julce. Magda jest oddana sprawom Julki, chociaż w rodzinie dziewczyny nie
wszyscy zareagowali na pojawienie się Magdy entuzjazmem. Romans taty Julki z
Magdą zakończył małżeństwo rodziców Julki. Odtąd mieli być już rodziną
patchworkową, popularnym zjawiskiem z życia wyższej klasy średniej. Czytając „ Ma być czysto” przypomniałam sobie
jak bardzo nastolatek potrzebuje wsparcia. Wyższość Julki nad Oliwką polega
głównie na liczebności jej „sztabu kryzysowego”. Trzy osoby interesują się
problemami i startem w dorosłość Julki, do Oliwki los się tak nie uśmiechnął. Przyjaźń
Julki i Oliwki wybrzmiewa problemami naszego silnie podzielonego ekonomicznie
kraju. Julka ma dookoła siebie dobrze wykształconych i kreatywnych dorosłych,
którzy najsubtelniej jak tylko potrafią próbują kierować jej życiem, prowadzą
ją często po omacku, ale do portu. Oliwka jest sama, jej samotność dzieje się
na osiedlu o kiepskiej reputacji, w małym, obskurnym mieszkaniu, z przyrodnim
rodzeństwem i konkubentem mamy w tle. Rychowi daleko do Magdy, jego udział w życiu własnych
dzieci i pasierbicy ogranicza się do obecności dorosłego w domu. Oliwka ma jeszcze
Omę - babkę zmęczoną życiem i pracą na emigracji i mamę – realnie przebywająca i
utrzymująca rodzinę z emigracji. Czytelnik od początku orientuje się że Oliwka
i Julka to awers i rewers w bardzo polskiej historii o nastolatkach: jednej się
uda chociaż postępuje lekkomyślnie i wcale nie jest lepsza od tej drugiej. Ta druga
pomimo świadomości reguł które rządzą rzeczywistością od początku stąpa po
kruchym i pochyłym lodzie. Jednak „Ma być czysto” to przede wszystkim historia
o przyjaźni, o jej możliwym kształcie kiedy ma się po kilkanaście lat. Julka i
Oliwka spotkały się w publicznym
gimnazjum. Dziewczyna taka jak Julka – dziewczyna z dobrego domu, trafia do
przeciętnego gimnazjum na wskutek kalkulacji mamy. W gorszej szkole łatwiej o
dobre oceny, a te z kolei są przepustką do lepszego (może prywatnego) liceum. Julka wyrwana ze
swojego środowiska zaprzyjaźnia się z ładną, popularną i mniej zamożną Oliwką.
Julce Oliwka imponuje, może nawet wywołuje w niej kompleksy, jest przecież
pewniejsza siebie, szczuplejsza i lepiej symuluje dorosłość. Oliwka Julce
zazdrości lepszych ubrań, młodej, modnej i nieobojętnej macochy. Mimo różnic,
ta dziwna kombinacja działa. Dzięki Oliwce Julka ma atrakcyjną kumpelkę i nie
jest sama - ma u kogo zanocować, ma z
kim pójść na imprezę. Dzięki Oliwce Julka już nie jest wolnym elektronem,
należy do paczki, można ją otagować na zdjęciu, nie jest niczyja. Dzięki Julce
Oliwka ma dostęp do fajnych ciuchów - do trochę ładniejszego świata z jego shopingiem, piątkowym kinem i jedzeniem na mieście. Mimochodem,
podglądając życie z perspektywy lepszej dzielnicy, Oliwka zaczyna mieć coraz
większą świadomość niesprawiedliwości i różnic których nie da się przeskoczyć. Ostatecznie to Oliwka godząca
obowiązki domowe i szkolne trafi na pogotowie opiekuńcze, a potem do ośrodka
wychowawczego. Julka miękko wyląduję, obroni się pomimo „romansu” z ciemną stroną miasta. Jest
1:0, a co będzie dalej? Julka i Oliwka nie mają równych szans, ale jak wiadomo
czasem trudny start mobilizuje bardziej. Historia kończy się w miejscu, w którym może zacząć się następna. Otwarte zakończenie - to jedyne mądre rozwiązanie, kiedy pisze się
o żywiole. O nastolatkach.
Właściwie to. Przypomniałam sobie, że
przedwiośnie to naprawdę parszywy stan. Podobać się może chyba tylko amatorom
pisania blogów.
Cieszę się że przeczytałam: „Ma być czysto”, myślę
że długo będę nosiła w sobie tą książkę, a
w odpowiednim czasie razem z płytami „Grammatika” podsunę ją moim córkom. Oby tylko chciały ją przeczytać.
w odpowiednim czasie razem z płytami „Grammatika” podsunę ją moim córkom. Oby tylko chciały ją przeczytać.
Wczesne lato. Czerwcowe poranki. Ptaki
koncertują już od czwartej nad ranem. Otwierasz okno i gorąca wilgoć razem z
mokrą zielenią wślizgują się do środka. Przyroda rodzi na potęgę, wszystkiego
jest ciągle więcej. Niepoliczalne muszki. Kwiatki pomiędzy betonowymi płytami.
Kijanki w byle kałuży. Rój komarów wyłazi z mokrej kory jak z inkubatora. Przyroda powtarza dobrze znany
schemat. Ma wszystko pod kontrolą, przyroda zna się na rodzeniu. A człowiek?
Dziewczyna w czerwcowym wieku rodzi swoje pierwsze młode i
spada jej na głowę błękitne
letnie niebo.
Melancholia w miejskiej oprawie. Kiedy
pierwszy raz usłyszałam o tej książce, wiedziałam że muszę ja przeczytać.
Najpierw poznałam autorkę: zielonkawe zdjęcie w „Wysokich Obcasach”
i wywiad ze smutną panią, która właśnie napisała książkę. Życiowo poobijana humanistka w moim wieku opisała ważny i ciągle aktualny dla mnie temat.
i wywiad ze smutną panią, która właśnie napisała książkę. Życiowo poobijana humanistka w moim wieku opisała ważny i ciągle aktualny dla mnie temat.
Nie
nazwałabym stanów scharakteryzowanych przez Natalię Fiedorczuk : „depresją poporodową”,
skłaniałabym się do określenia: „kryzys wczesnego lata”. Niby wszystko dzieje
się w odpowiednim czasie, przedwiośnie
jest tylko mglistym wspomnieniem, wiosna była wspaniała, ona była kwitnąca. A
teraz jest już dorosła i w ogóle wie kim jest. Zna swoje mielizny, jedną z nich
jest skłonność do melancholii i jeszcze czasem budzi się rozgoryczona,
zawiedziona światem - po prostu w złym humorze. To minie! To błahostki, bo
dziewczyna jest dorosła, poradzi sobie i właśnie urodziła. Dziecko jest wspaniałe,
kocha je, tylko ono nie pozwala jej się wyspać, nie jest takie rozanielone jak
w reklamach pieluch, wrzeszczy i jest ciągle głodne, a karmienie piersią jest
delikatnie mówiąc: przykre. Macierzyństwo jest wspaniałe, otwiera na zupełnie
nowe doświadczenia tylko przy okazji nie pozwala jej żyć własnym życiem.
Jedynym znanym jej życiem. Życiem nad którym
ma wypracowaną kontrolę. Zaharowywała się przez lata, żeby wreszcie
zrozumieć co jest dla niej dobre, co jej nie służy, a co doprowadza ją do
obłędu. Udało się, a teraz przestało być aktualne, wszystko dlatego że ona jest
najszczęśliwsza na świecie, jest mamą. Kryzys wczesnego lata w definicji. Myślę
że przechodzą go wszystkie młode kobiety, świeżo upieczone matki, ale tylko
niektóre potrafią się do tego przyznać. Osiem kręgów piekielnych Dantego to
błahostka w porównaniu z tym co kobieta kobiecie może zrobić. Krąg pierwszy,
drugi i trzeci: „Nic mnie nie boli, czuję się świetnie! Głęboko oddycham, nie
jem glutenu (ziemniaków, mięsa, twarogu albo budyniu) i dlatego tak dobrze i
szczupło wyglądam! Krąg czwarty, piąty i szósty: „Z niczego nie muszę
rezygnować, tak sobie to poukładałam, że jestem z dzieckiem, pracuję, rozwijam
się i jeszcze mam czas na relaks!” Krąg siódmy (najohydniejszy): „Rywalizacja -
moje dziecko już raczkuje, już chodzi, już mówi, już się załatwia na nocnik,
już się samo podciera, a z kreskówek oglądanych prawie nigdy nauczyło się
angielskiego! Krąg ósmy; „Fałsz. Słyszałaś że E. sobie nie radzi. Roztyła się,
łazi w piżamach, a jej dzieciak cale dnie stoi przy płocie w ogródku i zaczepia
przechodniów?!” Było by bosko gdybyśmy w tym pięknym i trudnym okresie nie były takimi babami z piekła
rodem, gdybyśmy się wspierały, pocieszały i były nawzajem dla siebie dobre.
Niestety, w większości nie jesteśmy. Dlaczego? Nie wiem, z wielu powodów: ze
wstydu że nie radzimy sobie z własny dzieckiem, z zawiści że koleżanka wydaje
się nam lepszą mamą, albo przez od lat pielęgnowane kompleksy. Kultura jest
opresyjna względem kobiet, kobiety odreagują na sobie. A jak zostają same z dzieckiem, przeżywają przedwiośnie jeszcze raz. Znowu
muszą przejść transformację i z prawie ukształtowanej osoby stać się mamą. Droga
jest długa i trudna. Można obsesyjnie sprzątać. Jeździć dookoła miasta
samochodem, godzinami chodzić z wózkiem
od parku do parku, albo przemierzać
alejki hipermarketu. Można szukać wsparcia innych kobiet na forach
internetowych i go nie znajdywać. Można tracić grunt pod nogami pijąc kawę w
samochodzie na parkingu Biedronki. Można przymierzać góry ubrań w sieciówce,
żeby wreszcie zobaczyć w lustrze kogoś najbardziej podobnego do tej kwitnącej
dziewczyny którą się było. Kiedyś. Przez chwilę. Za krótko.
Jestem
wdzięczna Natalii Fiedorczuk za jej książkę – za prawdziwy, wręcz naturalistyczny
splot głosów w dyskusji pod tytułem: „Zostając mamą, pozostań do cholery człowiekiem. Nie
pozuj na bohaterkę! Nie śpiesz się, albo się śpiesz! Rób jak chcesz. Przepracujesz
to i za jakiś czas będzie trochę łatwiej.” Brzmi jak chwytliwy cytat
wyciągnięty z poradnika, ale ta książka nie ma w sobie nic z poradnika. Sama autorka
określa ją jako wypowiedź: „na granicy reportażu i prozy”. Przeczytałam: „Jak pokochać
centra handlowe” i poczułam ulgę. To lektura terapeutyczna. Zbieżność własnych
doświadczeń z tymi opisanymi przez autorkę uspokaja. Każda
czerwcowa dziewczyna z odłamkami roztrzaskanego letniego nieba we włosach,
powinna po tą książkę sięgnąć.
Mam
nadzieję, że tak jak przedwiośnie przepoczwarzyło się w wiosnę tak i wczesne
lato przepoczwarzy się wreszcie w lato. Czymkolwiek ono jest? Ja, jestem w
trakcie, nie jest łatwo, ale myślę że warto.
Wydumane ósme: Jeśli przedwiośnie to opowiadanie.
na prowincji, dramat
Pewna trzynastoletnia dziewczynka bardzo chciała
zostać aktorką. Los chciał, że na przyjęciu urodzinowym jej dziadka jeden elegancki
stryj powiedział: „To zawód dla kurewek o ładnych sylwetkach”. Zawstydziła się. Dziewczynka była z tych pulchnych i
rumieniących się. Ładnej sylwetki nie miała i nigdy mieć nie będzie. O kurewkach
nic nie wiedziała, w przyszłości wiedzieć będzie niewiele więcej. Jednak stało się. Pachnący wodą
kolońską stryj uruchomił precyzyjną machinę fatum. Wywołane, ruszyło by
zmiażdżyć dziewczynkę. Przezornie dziewczynka wybrała cień. Ubierała się na
cebulkę. Kiedy dokądś wyjeżdżała zawsze sprawdzała godzinę odjazdu powrotnego
autobusu. Ostrożność na niewiele się zdała, za fatum kroczyły następne. Pod
sportową koszulką pojawiły się piersi, wkrótce dołączyła do nich bolesna
menstruacja, a za nimi przyszedł chór. Złożony z samych damskich głosów, ale w
małym miasteczku nikogo to nie dziwiło. Rozśpiewane matrony nie ostrzegały
dziewczynki przed czającymi się niebezpieczeństwami, w zamian za to nieustannie
ją krytykowały. Jeszcze jedna trudność, dziewczynka je słyszała. Dzięki budowie
starego domu głównie w jakości stereo. Odtąd życiem dziewczynki kierowało przeznaczenie. Wiadomym
było że w określonym czasie i w określonym miejscu spadnie na nią banalne i stare jak
świat nieszczęście. Zakochała się. Nad ciągle tym samym miasteczkiem niósł się
nienawistny szept chóru. Dziewczynka pierwszy raz się nie bała, z brawurą
porzuciła wiarę w konwenanse. Słowa patosu służyły jej tylko do wyznań miłości.
Niespodziewanie sielankę zakłóciła wiadomość o ciąży. Chór miał używanie,
śpiewał na głosy, albo zwartą frazą. Wróżył dziewczynce: smutny koniec, samotne
macierzyństwo i nędzną starość. Jak to chór, nie mylił się. Chłopiec
dziewczynki był z nią kiedy urósł jej ogromny i aseksualny brzuch, był z nią
kiedy nie mogła się schylić żeby zawiązać sznurowadło, był z nią kiedy
podchodziła do matury i był z nią na porodówce kiedy rodził się jego
pierworodny syn. Widoku noworodka już nie zniósł i odszedł. Chór usatysfakcjonowany swoją nieomylnością śpiewał melodyjnie,
nawet ładnie, ku przestrodze i ku pokrzepieniu serc. Wszyscy lubimy smutne
kawałki o smutnych historiach które na szczęście nie przydarzają się nam.
Dziewczynka z małym synkiem wróciła do domu. Powoli traciła złudzenia, coraz
rzadziej pocieszała się myślą że ktoś przyjdzie i zmieni jej życie, o swoim
dawnym marzeniu zapomniała. Chór śpiewał, chociaż często zagłuszało go wycie
dzieciaka. Lata mijały. Dziewczynka gorzkniała. Chór mamrotał. Szaleństwo
miotało rachitycznym ciałem synka i nie pomagała żadna wyrocznia zintegrowana z
psychologiem i z rehabilitantem. Chociaż domowa sekcja chóru wreszcie pomarła, dziewczynka
wyprzedzając niejedną epokę, miała z nim mistyczny kontakt. Chór nadal śpiewał.
W głowie. Któregoś wieczoru dziewczynka jak zawsze wracała do domu ze swojej
żałosnej posadki. Po drodze odwiedziła jeszcze synka, w na ogół zamkniętym
ośrodku. Wysiadła z autobusu i nie wiedzieć dlaczego podniosła wzrok. Na
wysokości jej spojrzenia stał odnowiony skwer. Kilka ławek, światło ledowych latarni.
Nad scenografią górowała ozdobna ścianka z wmurowanym napisem: „małe miasteczko założone w 1264 roku”. Fala rumieńca
uderzyła dziewczynkę w twarz. „Poważnie!”- wrzasnęła do siebie, a może nawet do
bóstwa - „Dreptanina w tym kurewskim czarno grodzie trwa już ponad siedemset
lat?!” Krzyk nie przyniósł jej ulgi. Pochyliła się i ze śnieżnej brei uformowała
brudną śnieżkę. Rzuciła w akt urodzenia małego miasteczka. Tyle musiało jej
wystarczyć za katharsis.
Dla Ciebie idę.
gorzkie krople
Wydumane siódme: Inspirowane wycieczki
osobiste. Recenzja książki: „Astrid Lindgren opowieści o życiu i twórczości”.Dla Ciebie idę.
(dla córki)
Wiedziała że ludzie obdarzeni jej temperamentem
cierpią bardziej. Po nieszczęśliwej miłości tracą równowagę, zaraz potem
godność. Są depresyjni. Rozczarowani światem. Co najgorsze, ludzie tacy jak ona
są zawiedzeni sobą. Z katalogu tych wszystkich nieszczęść to jest największe. Niezadowoleni z siebie prędzej
czy później lądują jako ofiary. Taki typ nie zaryzykuje, nie spakuje plecaka i
nie wyjedzie - szkoda mu odmalowanego
pokoiku i półki z książkami. Nieważne że piekiełko, usprawiedliwi się lojalnością wobec
rodziny, małą stabilizacją. Potem obgryza paznokcie, włazi do szafy, do
pięćdziesiątki odcina pępowinę. Wspomniany, nie odniesie też mainstreamowego
sukcesu. Na próżno szukać go na listach płac korporacji. Nawet nie przyszło mu
do głowy aplikować. Ten typ, na złość sobie, jest konsekwentny. Jest idealistą.
Pewnie uczepił się jakiegoś niedochodowego hobby i do znudzenia powtarza że ma
pasję. Nawet kiedy już wie, że z życiowymi wyborami za każdym razem
przestrzelił, to i tak męczy go jedna natrętna myśl. „Tkwiąc w nigdzie i bez
niczego, a jednak ciągle będąc sobą jest się grafomańskim, a może romantycznym?” Wiedziała,
że ludzie tacy jak ona nie rozwiązują tego rodzaju dylematów. Do końca życia czekają
na autobus, nie prowadzą samochodu. Liczą drobne, nie korzystają z kart kredytowych. Mają nadzieję
na szczęście, kiedy inni polegają na sobie. Nie była głupia, wiedziała że
przegrała.
Ulepiona z feralnej gliny, owoc toksycznej relacji - ona.
Tylko ona, wiedząc to wszystko, mogła wpaść na pomysł że urodzi sobie
drogowskaz. Urodzi i za nim pójdzie.
Od zawsze chciała mieć
dziecko, chyba od dziecka chciała mieć dziecko. Wyobrażała sobie, że to musi
być wspaniałe: mieć na świecie człowieka który Cię bezwarunkowo kocha. Kiedy o
tym myślała w podstawówce nie używała słów: „bezwarunkowa miłość”, myślała
raczej o najbliższej osobie. Takiej jak ona. Z tym samym niepewnym spojrzeniem,
z tymi samymi wiecznie spoconymi dłońmi. O drugim, identycznym człowieku
czekającym ze strachem na autobus do domu. On by rozumiał (ten człowiek, to
dziecko) że można nie jechać tym o 13.35, że można poczekać do 14.15.
Była studentką. Tkwiła pomiędzy złym i
fatalnym związkiem. W przypadkowym towarzystwie, po dwóch piwach, ogłosiła że
gdyby była Szwedką zdecydowała by się na samotne macierzyństwo. Jeden znajomy z
ironią zapytał czy nie szuka dawcy nasienia. Zignorowała go, właśnie pierwszy
raz na głos wyznała wiarę.
Kiedy wychodziła za mąż była
już w ciąży. Ślub był kościelny, zgodnie z tradycją małego miasteczka, z
którego pochodziła i z którego nigdy nie miała odwagi uciec. Pan młody był od
niej starszy, kochał ją, wierzył że im się uda.
Nie mogła się jej doczekać. Mówiła
do brzucha. Przykładała słuchawki z muzyką klasyczną, z ulubioną ścieżką dźwiękową
z ”Łowcy androidów”. Była przekonana że narodziny dziecka uporządkują jej
wewnętrzny świat. Awansuje na wyższy stopień świadomości. Połączy się z
archetypem. Będzie matką i nareszcie będzie wiedziała co zrobić z własnym
życiem. Mała urodziła się szybko, jakby chciała zaoszczędzić jej dodatkowego bólu.
Kiedy położyli jej dziecko na mokrych piersiach, zrozumiała że to będzie
najważniejszy człowiek w jej życiu. Zaraz potem połączenie z archetypem zostało
zerwane. Nie myślała nad tym jak ją wychowa. Bez stresu, bez konserwantów,
według metody Montessori? Chciała mieć Małą blisko, oprzeć się na niej,
udowodnić sobie że jej obecność ma jakiś sens. Chusty, nosidła, spanie w jednym
łóżku i karmienie na żądanie tylko jej w tym pomogły. Potem dowiedziała się, że
to właśnie absolutne oddanie się niemowlakowi, podporządkowanie się jego
zwyczajom i bliskość z matką zapewniły jej miłe i grzeczne dziecko bez
większych problemów wychowawczych. Wzdrygnęła się na te rewelacje, dobrze
wiedziała że to tylko pedagogiczny lukier. Usypia czujność, ale nie chroni
przed całym morzem czerni które razem z dzieckiem przychodzi na świat. Depresja
była od początku, pisała w pamiętniku: „Pierwszy miesiąc Małej. Pierwszy
miesiąc depresji”. Bała się że umrze we śnie, albo że zginą razem tragicznie. Blok
z wielkiej płyty może runąć w każdej chwili. Karmiła ją, a oczami wyobraźni
widziała jak na ich głowy wali się dziesięć pięter. Budziła się w nocy z
koszmaru o Małej która zostaje narkomanką, a ona nie może nic zrobić.
Skarżyła się
małomiasteczkowemu psychologowi, że to właśnie ona nie powinna cierpieć na
depresję poporodową. Ona tej ciąży chciała. Wymyśliła ją!
Minęło pół roku zimy, ryzyko
spotkania znajomego na ulicy wzrosło. Trzeba się będzie zatrzymać i zamienić
kilka słów. Strach ją paraliżował. Ludzie: proszeni, nieproszeni i tak
przychodzili. Mówili że są z Małą podobne do siebie jak dwie krople wody.
Mała miała dwa lata, kiedy w telewizji wybuchła afera
z matką Madzi. Wszyscy dookoła stali się lepsi, nie byli dzieciobójcami. Ona
nie mogła spać, myślała o macierzyństwie: swoim, sąsiadek, macierzyństwie matki
Madzi. Było jej żal tej chudej dziewczyny, która na oczach milionów widzów
topiła się w czerni. Ona jakimś trafem utrzymywała się na powierzchni. Tamtego
dnia wyłączyła telewizor i wzięła Małą na spacer do lasu. Była piękna pogoda,
przedpołudnie, dookoła żywej duszy. Mała dreptała beztrosko, ciągnąc za sobą
suchą gałązkę. Mężczyzna na rowerze pojawił się z nikąd, na ich widok zahamował
z piskiem. Nic się nie stało, nie padło ani jedno słowo. Mężczyzna na rowerze
tylko na nią patrzył. Jego wzrok bezbłędnie wytropił jej źródło czerni. Patrząc
oskarżał ją o wszystko co zrobiła
i co mogła zrobić swojemu dziecku. Potem odjechał. Wracała do domu upokorzona. Zdemaskowana. Niesprawiedliwie oskarżona. Wracała do domu dojrzała do walki o Małą.
i co mogła zrobić swojemu dziecku. Potem odjechał. Wracała do domu upokorzona. Zdemaskowana. Niesprawiedliwie oskarżona. Wracała do domu dojrzała do walki o Małą.
Przystosowała się do
codzienności. Przy drakońskim planie zajęć czerń zostawała za plecami. Nauczyła
Małą załatwiać się na nocnik. Samodzielnie jeść obiad. Jeździć na rowerze z
dodatkowymi kółkami i bez dodatkowych kółek. Zaprowadzała i odbierała ją z
przedszkola. Zabrała Małą do logopedy i na wszystkie bilanse u lekarza. Czytała
jej dwa razy więcej niż zaleca akcja: ”Cała Polska czyta dzieciom”. Wyczerpująco
odpowiadała na jej pytania. Może dlatego że była w niekończącym się ferworze
walki z czernią. Może dlatego że czuła się niewystarczająco dobrą mamą.
Wychowana w bliskości Mała przypominała
swoją mamę. Była wrażliwa. Nie znalazła sobie klasowej przyjaciółki. Płakała
oglądając „Małą Syrenkę” i czytając o śmierci Mateusza
w „Ani z Zielonego Wzgórza”. Miała kolor oczu taki jak mama i jej cerę ze skłonnością do rumienia. Przerażało ją to podobieństwo, wolałaby żeby Mała była podobna do ojca. On twardo stąpał po ziemi, bez czarnego balastu. Tego dla niej chciała: lepszego życia, konkretnego zawodu, świadomości własnej wartości.
w „Ani z Zielonego Wzgórza”. Miała kolor oczu taki jak mama i jej cerę ze skłonnością do rumienia. Przerażało ją to podobieństwo, wolałaby żeby Mała była podobna do ojca. On twardo stąpał po ziemi, bez czarnego balastu. Tego dla niej chciała: lepszego życia, konkretnego zawodu, świadomości własnej wartości.
Obudziła się, ale nie mogła
wstać z łóżka. Bolały ją plecy. Pomyślała że czerń kolejny raz ją dopadła, że nie ma siły dalej walczyć.
Wiedziała jak to się skończy. Łzy napłynęły jej do oczu. Wtedy weszła Mała.
- Wiesz mamo, śniły mi się takie stwory. Wyglądały jak
ludzie, tylko były dużo większe. One takie urosły bo były szczęśliwe, niczym
się nie martwiły. Nigdy nie były smutne i nie chodziły do dentysty! A te które
były najszczęśliwsze jeździły na rowerach i rozbijały na kawałeczki chmury.
Wstałam i pomyślałam, ze odkryłam Bambole! I wiesz mamo, ja je pierwsza
odkryłam, bo my przeczytałyśmy już wszystkie książki i tam nic o Bambolach nie
było! Narysowałam je! Chodź mamo, pokażę Ci!
Wstała. Za nią pójdzie na koniec świata.
gorzkie krople
(dla córki)
Wiedziała że ludzie obdarzeni jej temperamentem
cierpią bardziej. Po nieszczęśliwej miłości tracą równowagę, zaraz potem
godność. Są depresyjni. Rozczarowani światem. Co najgorsze, ludzie tacy jak ona
są zawiedzeni sobą. Z katalogu tych wszystkich nieszczęść to jest największe. Niezadowoleni z siebie prędzej
czy później lądują jako ofiary. Taki typ nie zaryzykuje, nie spakuje plecaka i
nie wyjedzie - szkoda mu odmalowanego
pokoiku i półki z książkami. Nieważne że piekiełko, usprawiedliwi się lojalnością wobec
rodziny, małą stabilizacją. Potem obgryza paznokcie, włazi do szafy, do
pięćdziesiątki odcina pępowinę. Wspomniany, nie odniesie też mainstreamowego
sukcesu. Na próżno szukać go na listach płac korporacji. Nawet nie przyszło mu
do głowy aplikować. Ten typ, na złość sobie, jest konsekwentny. Jest idealistą.
Pewnie uczepił się jakiegoś niedochodowego hobby i do znudzenia powtarza że ma
pasję. Nawet kiedy już wie, że z życiowymi wyborami za każdym razem
przestrzelił, to i tak męczy go jedna natrętna myśl. „Tkwiąc w nigdzie i bez
niczego, a jednak ciągle będąc sobą jest się grafomańskim, a może romantycznym?” Wiedziała,
że ludzie tacy jak ona nie rozwiązują tego rodzaju dylematów. Do końca życia czekają
na autobus, nie prowadzą samochodu. Liczą drobne, nie korzystają z kart kredytowych. Mają nadzieję
na szczęście, kiedy inni polegają na sobie. Nie była głupia, wiedziała że
przegrała. Mimo to, ulepiła Małą z tej samej feralnej gliny.
Od zawsze chciała mieć
dziecko, chyba od dziecka chciała mieć dziecko. Wyobrażała sobie, że to musi
być wspaniałe: mieć na świecie człowieka który Cię bezwarunkowo kocha. Kiedy o
tym myślała w podstawówce nie używała słów: „bezwarunkowa miłość”, myślała
raczej o najbliższej osobie. Takiej jak ona. Z tym samym niepewnym spojrzeniem,
z tymi samymi wiecznie spoconymi dłońmi. O drugim, identycznym człowieku
czekającym ze strachem na autobus do domu. On by rozumiał (ten człowiek, to
dziecko) że można nie jechać tym o 13.35, że można poczekać do 14.15.
Była studentką. Tkwiła pomiędzy złym i
fatalnym związkiem. W przypadkowym towarzystwie, po dwóch piwach, ogłosiła że
gdyby była Szwedką zdecydowała by się na samotne macierzyństwo. Jeden znajomy z
ironią zapytał czy nie szuka dawcy nasienia. Zignorowała go, właśnie wyznała
wiarę.
Kiedy wychodziła za mąż była
już w ciąży. Rozwiązanie narzuciło małe miasteczko, z którego pochodziła i z którego nigdy nie miała odwagi uciec. Nie sprzeciwiła
się i tym razem. On był starszy, kochał
ją, wierzył że im się uda.
Nie mogła się jej doczekać. Mówiła
do brzucha. Przykładała słuchawki z muzyką klasyczną, z ulubioną ścieżką
dźwiękową z ”Łowcy androidów”. Była przekonana że narodziny dziecka uporządkują
jej wewnętrzny świat. Awansuje na wyższy stopień świadomości. Połączy się z
archetypem. Będzie matką i nareszcie będzie wiedziała co zrobić z własnym
życiem. Mała urodziła się szybko, jakby chciała zaoszczędzić jej dodatkowego bólu.
Kiedy położyli jej dziecko na mokrych piersiach, zrozumiała że to będzie
najważniejszy człowiek w jej życiu. Zaraz potem połączenie z archetypem zostało
zerwane. Nie myślała nad tym jak ją wychowa. Bez stresu, bez konserwantów,
według metody Montessori? Chciała mieć Małą blisko, oprzeć się na niej,
udowodnić sobie że jej obecność ma jakiś sens. Chusty, nosidła, spanie w jednym
łóżku i karmienie na żądanie tylko jej w tym pomogły. Potem dowiedziała się, że
to właśnie absolutne oddanie się niemowlakowi, podporządkowanie się jego
zwyczajom i bliskość z matką zapewniły jej miłe i grzeczne dziecko bez
większych problemów wychowawczych. Wzdrygnęła się na te rewelacje, dobrze
wiedziała że to tylko pedagogiczny lukier. Usypia czujność, ale nie chroni
przed całym morzem czerni które razem z dzieckiem przychodzi na świat. Depresja
była od początku, pisała w pamiętniku: „Pierwszy miesiąc Małej. Pierwszy
miesiąc depresji”. Bała się że umrze we śnie, albo że zginą razem tragicznie. Blok
z wielkiej płyty może runąć w każdej chwili. Karmiła ją, a oczami wyobraźni
widziała jak na ich głowy wali się dziesięć pięter. Budziła się w nocy z
koszmaru o Małej która zostaje narkomanką, a ona nie może nic zrobić.
Minęło pół roku zimy, ryzyko spotkania znajomego na
ulicy wzrosło. Trzeba się będzie zatrzymać i zamienić kilka słów. Strach ją
paraliżował. Ludzie: proszeni, nieproszeni i tak przychodzili. Mówili że są z
Małą podobne do siebie jak dwie krople wody.
Mała miała dwa lata, kiedy w telewizji wybuchła afera
z matką Madzi. Wszyscy dookoła stali się lepsi, nie byli dzieciobójcami. Ona
nie mogła spać, myślała o macierzyństwie: swoim, sąsiadek, macierzyństwie matki
Madzi. Było jej żal tej chudej dziewczyny, która na oczach milionów widzów
topiła się w czerni. Ona jakimś trafem utrzymywała się na powierzchni. Tamtego
dnia wyłączyła telewizor i wzięła Małą na spacer do lasu. Była piękna pogoda,
przedpołudnie, dookoła żywej duszy. Mała dreptała beztrosko, ciągnąc za sobą
suchą gałązkę. Mężczyzna na rowerze pojawił się znikąd, na ich widok zahamował
z piskiem. Nic się nie stało, nie padło ani jedno słowo. Mężczyzna na rowerze
tylko na nią patrzył. Jego wzrok bezbłędnie wytropił jej źródło czerni. Patrząc
oskarżał ją o wszystko co zrobiła i co mogła zrobić swojemu dziecku. Potem odjechał. Wracała do domu
zdemaskowana. Upokorzona. Niesprawiedliwie oskarżona. Wracała do domu
zdiagnozowana.
Przystosowała się do
codzienności. Przy drakońskim planie zajęć czerń zostawała za plecami. Nauczyła
Małą załatwiać się na nocnik. Samodzielnie jeść obiad. Jeździć na rowerze z
dodatkowymi kółkami i bez dodatkowych kółek. Zaprowadzała i odbierała ją z
przedszkola. Zabrała Małą do logopedy i na wszystkie bilanse u lekarza. Czytała
jej dwa razy więcej niż zaleca akcja: ”Cała Polska czyta dzieciom”. Wyczerpująco
odpowiadała na jej pytania. Może dlatego że była w niekończącym się ferworze
walki z czernią. Może dlatego że czuła się niewystarczająco dobrą mamą.
Wychowana w bliskości Mała
coraz bardziej przypominała swoją mamę. Była wrażliwa. Nie znalazła sobie klasowej
przyjaciółki. Płakała oglądając „Małą Syrenkę” i czytając o śmierci Mateusza w
„Ani z Zielonego Wzgórza”. Miała kolor oczu taki jak mama i jej cerę ze
skłonnością do rumienia. Była chłodna względem swojego taty, tak jak jej mama
była chłodna względem swojego męża. Cały czas czuła że rywalizuje z kimś o
uwagę mamy. Nie wiedziała z kim, więc nie wiedziała kogo ma znienawidzić.
Stało się. Któregoś dnia Mała
cała zapłakana wróciła z wycieczki szkolnej, nie chciała mówić. Kiedy udało jej
się nakłonić córkę do zwierzeń, usłyszała historię którą sama przeżyła. Historię
o wyobcowanym dziecku, prolog do całej reszty samotnego życia. Delikatnie
uniosła jej buzię. Spojrzała na nią. Ich uderzające podobieństwo nie zdziwiło
jej, ale wywołało poczucie winy. Nie udało jej się uchronić córki prze losem outsidera.
Może za mało się starała? Tak jak zawsze tego chciała, najważniejsza osoba w
jej życiu dzieli z nią jej bolesne istnienie. Niestety.
Margareta
Stromstedt: „Astrid Lindgren opowieści o życiu i twórczości”, wyd. Marginesy,
Warszawa 2015.
W 1978 roku Astrid Lindgren miała siedemdziesiąt jeden
lat i przyjmowała Nagrodę Pokojową Niemieckiego Związku Księgarzy we
Frankfurcie, wygłosiła wówczas mowę w której zawarła swoje credo wychowawcze.
Powołała się na słowa Goethego: „Człowiek uczy się wszystkiego od tego kogo
kocha”. Czy w ogóle można relację między dzieckiem i dorosłym, a także cały
proces wychowawczy określić w bardziej prosty i przejrzysty sposób? Czytając to
zdanie, a za nim całą mowę Astrid Lindgren i wreszcie cała książkę poświęconą
autorce „Dzieci z Bullerbyn” oniemiałam. Otóż okazuje się że nie można, ale żeby to
zrozumieć, żeby mieć w sobie tak ogromne pokłady miłości, szacunku i
zrozumienia dla dzieci ( jak się w trakcie życia autorki i powiązanego z nim
procesu twórczego okazało, dla wielu milionów dzieci na całym świecie) najpierw
musi wydarzyć się cud. Cudem jest, jak wnikliwie opisuje to biografka
najsłynniejszej pisarki dla dzieci: „nigdy niezerwany kontakt z własnym
dzieciństwem, z sobą samym jako dzieckiem”. Można opisywać pejzaż w jakim
Astrid dorastała i zastanawiać się nad wyjątkowością Smalandskich: pól, lasów,
łąk, jezior, domków, gospodarstw i wreszcie miasteczek, a potem zadać sobie
pytanie czy gdyby Astrid Lindgren z domu Astrid Ericsson urodziła się w innym
miejscu też zostałaby „Tą” pisarką? Ja po przeczytaniu biografii stwierdzam w
ciemno: tak, Astrid pozostałaby Astrid pod każdą szerokością geograficzną. Żeby
być sobą potrzebowała do tego swoich rodziców i rodzeństwa, a domki, lasy i
pola mogłyby by się dowolnie różnić – co najwyżej Pipi nie mieszkałaby w Willi
Śmiesznostce, a Zagroda Północna, Środkowa i Południowa, może nazywałyby się
trochę inaczej. Czytając o Astrid Lindgren czytałam o fundamencie jakim jest
dla dziecka kochająca się rodzina, czytałam także o pamięci dziecka, w którą na
zawsze zapadają rzeczy, obrazy i smaki często przez dorosłych ignorowane -
czytając o Astrid Lindgren czytałam o wolności przypisanej szczęśliwemu
dzieciństwu, wolności której nie da się już odtworzyć i zaznać ponownie jako
osoba dorosła .
W trakcie lektury cały czas towarzyszyła mi myśl że
jest w tym wszystkim pewien paradoks, większość z ludzi będąc dziećmi chce być
dorosłymi, marzy o tym , fantazjuje jak to będzie, a kiedy wreszcie przychodzi
ten upragniony moment i zaczynamy „żyć na serio” zaczynamy także oglądać się wstecz. Na początku nieśmiało i wstydliwie, aż
wreszcie przyznajemy że dobre czasy, momenty prawdziwego niczym niezmąconego
szczęścia i prostych radości są już za nami. Astrid należała do tej grupy ludzi,
którzy podskórnie wiedzą że to właśnie dziecko może być po prostu szczęśliwe i
była szczęśliwa i jeszcze otwarta na swoich rówieśników, na inspirujące ją
historyjki opowiadane przez tatę, na uroki przyrody i swojego miasteczka, na
pierwsze czytane książki, ale przede wszystkim była otwarta na zabawę. Ta
dziewczynka w mysich warkoczykach biegająca po polach, wspinająca się na drzewa
i przeskakująca przez płoty była uciekinierką z Edenu, a dorosła Astrid na szczęście
nigdy nie straciła jej z oczu. Bo to
właśnie ta dziewczynka pomogła dorosłej Astrid ułożyć sobie życie w
Sztokholmie, odzyskać syna którego urodziła w europejskim mieście, w latach
dwudziestych poprzedniego wieku jako samotna matka – ta dziewczynka była
źródłem jej wigoru, była jej esencją, jej duszą. Czytając byłam zazdrosna, że
ja taka nie jestem, że nie potrafię sięgnąć w głąb siebie i odnaleźć małej Ani,
ale czym dłużej czytałam uświadamiałam sobie że problem nie tkwi w tym że nie odnajduję w sobie małej,
wesolutkiej Ani, tyle że odnajduję w sobie małe i często smutne dziecko. Życie
to bardzo indywidualna mikstura i w moim życiu sporo było cieni. Nikt tu nie
jest winny, uważam że moja mama wychowująca mnie praktycznie sama często stawała na głowie żeby mnie szczęśliwą uczynić, a że się jako dwie dorosłe
kobiety różnimy to chyba dowód na to że życie w przeciwieństwie do literatury
rzadziej ulega schematom.
Lektura książki „Astrid Lindgren opowieści o życiu i twórczości” przyniosła mi niespodziewane oczyszczenie. Nie przypuszczałam , że dzięki tej uroczej pani ciepło patrzącej na mnie z okładki tyle się dowiem o sobie ( teraz jest już jasne dlaczego bohaterowie moich bajek są smutni), tyle sobie przypomnę… Przypomniał mi się wielki niedźwiedź, który ciągle ziewał i chciało mu się spać. A ja jako siedmioletnia dziewczynka zazdrościłam mu że może zapaść w sen zimowy i przespać wszystko to czego nie rozumie i czego się boi. Do dzisiaj spotykam tego niedźwiedzia, ale teraz już rozumiem że muszę go unikać.
Postać Astrid Lindgren nie jest monumentalna, jej
empatia i czułość dla dzieci nie zmieszczą się na żadnym pomniku, Astrid była
po prosu bardzo mądrą kobietą, krytyczną wobec świata dorosłych, wobec okrutnej
polityki i realiów wojny, osobą która wiedziała że ma za krótkie skrzydła żeby
pod nimi zmieścić wszystkie skrzywdzone i samotne dzieci i dzięki temu że była
świadoma i że pisała z głębi siebie dla innych pomogła milionom dzieci. W
naszej ziemskiej rzeczywistości aniołowie są bardzo zapracowani i nie wiedzą że
robiąc to co potrafią najlepiej zbawiają świat.
Dzięki Liso, Pipi, Emilu, Sucharku , Madiko że Was
spotkałam.
Dzięki mamo.
Wydumane szóste: Reaktywacja babskiej półki,
czyli ucieczki z fascynującymi kobietami.Akademicki wstęp.
Uczono
mnie na studiach (na moje szczęście i nieszczęście- humanistycznych) o
literaturze. Uczono
mnie kim jest pisarz, a kim czytelnik. Uczono mnie także czym jest i czemu
służy „akt czytania”. Jako osoba wyedukowana w tym kierunku, mam gust i smak
literacki, wiem co lubię. Mam też określony horyzont oczekiwań: czyli to czego
jako czytelnik od książki wymagam i horyzont rozpoznania, w skrócie że: na ogół
udaje mi się moimi literackimi wyborami moje oczekiwania zaspokajać.
Szczęśliwie jest coś jeszcze, większość ludzi nazywa to: rozwojem osobistym, a
literaturoznawcy: poziomem iluminacji. Najważniejsze, że sprowadza się do tego
samego, do znajdowania zupełnie nowych: tematów i jakości jakie mogę dzięki
czytaniu odkryć.
Świat kobiet.
Kobiety
są ciekawsze. Poprzez macierzyństwo bliższe naturze. Ich światy pełne emocji,
przypominają jednoosobowe oranżerie, albo przynajmniej wiosenne ogrody. Kobiety
kochają, cierpią, nienawidzą bardziej widowiskowo, bywa że teatralnie, czasem
nawet literacko. Podobne refleksje towarzyszyły mi po obejrzeniu „Wszystko o
mojej matce” Almodóvara. Ten film zapamiętam do końca życia bo zapoczątkował w
nim lawinę zmian, ale przed seansem była jeszcze prof. Ziółkowska. Prof. Ziółkowska
była moja nauczycielką języka polskiego w liceum, dzięki niej zainteresowałam
się kinem, zaczęłam prenumerować miesięcznik „Kino” (który zresztą czytam do
dziś), odkryłam swoją pierwszą wielką pasję, wybrałam swoje niedochodowe studia
i wiodę sobie do dzisiaj wysubtelniony żywot „biedy artystycznej”. Dzięki
prof. Ziółkowskiej zaczęłam zwracać uwagę na sens, no i jeszcze stałam się
konsekwentna w odkrywaniu rzeczy które mnie interesują. Dzisiaj kino nie jest
już u mnie na pierwszym planie, ale stanowi bazę - bo to od niego wszystko się
zaczęło. Dzisiaj bliżej mi do literatury
dziecięcej. Jestem na etapie budowania swojej biblioteczki, oprócz powieści i książek dla dzieci ważnym jej elementem są życiorysy mądrych i niebanalnych
kobiet.
Herbatka u Pana Sławomira.
Sławomir Koper: ”Wpływowe Kobiety
Drugiej Rzeczpospolitej”, wyd. Bellona, Warszawa 2011.
Jako
matka i żona przy rodzinie cieszę się że mam swój świat, że mam swoje ulubione
książkowe tematy i że zawsze mogę w ten świat uciec. „Wpływowe Kobiety”
Sławomira Kopra to pretekst do przyjemnej i starannie skrojonej ucieczki. Przyjemność
tkwi w towarzystwie: Jadwiga Beck, Zofia Nałkowska, Irena Krzywicka, Maria
Dąbrowska, Maria Pawlikowska- Jasnorzewska, Jadwiga Witkiewiczowa, Katarzyna
Korbo i Maria Morska – to o nich barwnie i w lekko poufałym tonie opowiada
autor. Ich losy, pasje, miłości i sekrety składają się na temat książki, a
czyta się jakby siedziało się w kawiarni no plotkach przy filiżance dobrej
kawy. To dla karmiącej mamy, pijącej tylko kawę zbożową przyjemna odmiana!
Staranność – to ton w jakim pisze Sławomir Koper. Bohaterki „Wpływowych Kobiet”
nie są obgadywane, ani kreowane na bulwarowe sensacje odkurzone po latach.
Owszem, autor wiele miejsca poświęca ich uczuciowym wyborom, a nawet erotycznym
upodobaniom, ale odnosi się wrażenie że te zabiegi są celowe, że mają żyjące
prawie wiek temu kobiety przybliżyć czytelnikowi. To że tytułowe możne panie
są: z krwi, z kości i z pasji – że ich wizerunek jest spójny i uczciwie
opisany, to niewątpliwe zasługi autora. Książka ma także aspiracje edukacyjne,
bardzo ciekawy jest pierwszy rozdział zatytułowany: „Kobieta i feminizm w
czasach Drugiej Rzeczpospolitej”. To zarys historii ruchu emancypacyjnego, we
wspomnieniach i luźnych dygresjach od: rewolucji francuskiej do momentu
otrzymania prawa wyborczego przez polskie kobiety. Sławomir Koper przywołuje nazwiska
i losy rodzimych emancypantek, które mimo społecznego ostracyzmu miały odwagę
by żyć, wyrażać i zachowywać się inaczej niż nakazywały stereotypy. Przywołuje
znane i cenione: Marię Konopnicką i Elizę Orzeszkową, a także te których
nazwiska przebrzmiały, a które kiedyś wywoływały ogromne kontrowersje: Marię
Komornicką i Marię Rodziewiczównę.
Lubię
kończyć lekturę z poczuciem że się czegoś nauczyłam, sam relaks i rozrywka mi
nie wystarczają. „Wpływowe Kobiety” to literatura z gatunku przyjemnych i „lekkostrawnych”,
ale też świadomie osadzona w kontekście. Druga Rzeczpospolita była dla kobiet
wyjątkowym okresem - wtedy wypłynęły na szersze wody. Miały okazję pełnić nowe
dla siebie funkcje: społeczne i reprezentatywne, mogły się kształcić i
realizować jako artystki różnych dziedzin, mogły odnosić zawodowe i ekonomiczne
sukcesy - mogły zacząć być w pełni! Nieszablonowość i otwarte umysły bohaterek
„Wpływowych Kobiet” zapewniły im długowieczność i sprawią że niejedna brew
współczesnego czytelnika uniesie się w górę.
Piękne jak z obrazka.
Krzysztof Tomasik: „Seks Bomby PRL-u”, wyd.
Marginesy, Warszawa 2014.
Książka
„Seks Bomby PRL-u” przyszła do mnie w odpowiednim momencie. Właśnie wróciłam z
małą Zosią ze szpitala i absolutnie nie czułam się jak seks bomba, wręcz
przeciwnie. A
wszystko za sprawą radiowej „Trójki”. Często grałam w sms- owych konkursach
żeby wygrać książkę prezentowaną w audycji:
„Z najwyższej półki”. Niestety moje nazwisko nie padało w gronie wyróżnionych. A jednak zwyciężyła moja wytrwałość i dostałam książkowy prezent- idealny dla regeneracji ciała i duszy zmęczonych szpitalem. „Seks bomby” to pięknie wydana książka, pełna zdjęć pochodzących z przedruków okładek magazynów filmowych. Bohaterkami jest pięć boginek, a w tle pięć dekad kina, a oto jak autor uzasadnia swój wybór:
„Z najwyższej półki”. Niestety moje nazwisko nie padało w gronie wyróżnionych. A jednak zwyciężyła moja wytrwałość i dostałam książkowy prezent- idealny dla regeneracji ciała i duszy zmęczonych szpitalem. „Seks bomby” to pięknie wydana książka, pełna zdjęć pochodzących z przedruków okładek magazynów filmowych. Bohaterkami jest pięć boginek, a w tle pięć dekad kina, a oto jak autor uzasadnia swój wybór:
„Bohaterkami
tej książki są (…) seks bomby polskiego kina. Ten wybór nie wyczerpuje
zagadnienia. Początkowo wytypowałem dziesięć aktorek, ale szybko okazało się że
temat jest zbyt rozległy, a życiorysy pań zbyt fascynujące, by można je
zmieścić w jednym tomie. Potrzebna była selekcja zrobiona przeze mnie
arbitralnie, bo przecież możliwy zestaw. Ten ostateczny jest chyba zrozumiały –
Jędrusik, Tyszkiewicz, Brylska, Szapołowska, Figura to naprawdę ważne nazwiska,
królowe ekranu przez kilkadziesiąt lat. Każda z nich wykreowała inny typ
bohaterki, ale wszystkie stały się obiektem masowej wyobraźni. Przede wszystkim
odtwórczyniami ról kobiet skoncentrowanych na miłości seksie”. Reasumując: jest
ich pięć, każda w swoim czasie hipnotyzowała męską i damską publiczność kin,
ich gwiazdy płonęły w PRL-u i w momencie przemiany ustrojowej w 1989 roku, porównywane były do
swoich sławnych europejskich i amerykańskich koleżanek, ale ich kariera
rozegrała się w większości w Polsce. „Seks
bomby PRL-u” to bardzo rzetelna lektura, traktuje o pięciu pięknych kobietach i
świadomych swoich walorów artystkach. I chociaż wszystkie funkcjonują w książce
w jednej zbiorowej seks kategorii, to bardzo się od siebie różnią. Po pierwsze
na różne sposoby wyrażają swoją seksualność na ekranie, po drugie każda z nich
realizowała się w innym erotycznym śnie.
Kalina była pierwsza więc stworzyła
mit. Wydobyła się z drugiego planu, z tła, z kąpieli w pianie. Z nowo
narodzonej Wenus z „ Lekarstwa na miłość” po latach przeobraziła się w demona
miłości w „Ziemi obiecanej”. To miłosna pasja, jej cielesny rys była znakiem
firmowym Kaliny.
Inaczej było z Beatą Tyszkiewicz, clou jej seksapilu opiera
się na marzeniu o damie, o idealnej kobiecie z wyższych sfer. Takie postacie
Tyszkiewicz uosabiała - trzeba wymienić tutaj nieśmiertelną pannę Izabelę
Łęcką, co nie znaczy że była aktorką jednej pozy i gestu, potrafiła grać ze
swoim wizerunkiem, pastiszować go, obnażać jego słabości. Drwiną z damy była rola
Stefani Holszańskiej w „Nocach i dniach” wyreżyserowanych przez Jerzego
Antczaka.
Barbara
Brylska, kolejna bohaterka „Seks bomb” już na zawsze kojarzyć mi się
będzie z tańczącą kapłanką Kamą uwodzącą
młodego Ramzesa. Onieśmielała pięknem i seksem, była fascynującym mrocznym
jądrem „Faraona”. Tymczasem z relacji Krzysztofa Tomasika wynika, że to Brylska
ze wszystkich wymienionych aktorek najbardziej przeszła w niepamięć. Jej
błyskotliwą karierę na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych oraz
udział w filmach które wtedy rozpalały publiczność – dzisiaj pokrył kurz. Nie wielu
zna, wówczas bijącą rekordy popularności „ Anatomię miłości”. Krytyka nie
lubiła Barbary Brylskiej, jej urodę i erotyzm odczytywano jako chłodne i
manieryczne. Osobista tragedia przyśpieszyła i tak galopująco szybki proces
zapominania na jaki prędzej czy później skazana jest każda seks bomba.
Grażyna
Szapołowska i Katarzyna Figura, dwie ostatnie bohaterki książki Krzysztofa
Tomasika z racji na mój wiek są mi najbliższe. Szapołowska królowała na
polskich ekranach w latach osiemdziesiątych, a Katarzyna Figura w latach
dziewięćdziesiątych. Kiedy odkrywałam kino w telewizji można było zobaczyć
„Kingsize”. Po pejzażach nagości, jakie stanowiły wdzięki Katarzyny Figury,
przechadzał się wdzięcznie krasnoludek Olo. A kwadrans po dwudziestej drugiej,
po magazynie filmowym „ Kocham Kino” puszczano do dziś przeze mnie ukochane
filmy Krzysztofa Kieślowskiego. „Bez końca” i „Krótki film o miłości” to według
mnie popisowe role Szapołowskiej. Tak też rozkładały się akcenty mojego uznania
dla obu aktorek.
Figura
była dla mnie przaśna, erotyczna - idealna do komedii. Jako „rasową” i wielowymiarową aktorkę uznałam ja później, po filmach: „Ubu Król” i „Żurek”.
Dopiero wtedy udało mi się spojrzeć na nią nie przez pryzmat komedii i ciała.
Chociaż, co ważne, jej rola w „Żurku” nie jest ciała pozbawiona, ona tylko
pozwala się ciału zestarzeć, a to wszystko z godnością dobrego dramatycznego
kina.
„Seks
Bomby PRL-u” sprawiły mi dużo czytelniczej przyjemności, nie tylko spotkałam
się z pięcioma ciekawymi kobietami, ale też z ich twórczością, z epoką w której
żyły: z kulturą, modą i obyczajowością PRL-u. Od piękna, wbrew stereotypom,
można się dużo nauczyć.
Skomplikowane- żony pisarzy.
Radosław Romaniuk: „One, kobiety które
kochały pisarzy”, wyd. Wilk & Król, Warszawa 2014.
„One, kobiety które kochały pisarzy” to kolejna mini antologia z życiorysami sławnych pań, lecz w odróżnieniu do książek Sławomira Kopra i Krzysztofa Tomasika „One” nie ukazują sylwetek atrakcyjnych i wpływowych na tle socjologiczno - zwyczajowego krajobrazu. Tytułowe „One”, czyli żony pisarzy to psychologiczne portrety czterech kobiet które za sprawą swoich sławnych mężów zostały zepchnięte na drugi plan, a dzięki staraniom autora książki opuszczają pisarski landszaft i grają pierwsze skrzypce. Na okładce, w notce recenzenckiej Sylwia Hutnik pisze o szablonie jaki w opinii czytelnika ma za zadanie realizować żona pisarza. Istnieje jednak coś jeszcze, mianowicie hart ducha partnerki i zasadnicze pytanie - dlaczego właśnie ta „ona” została żoną geniusza?
Co
takiego miała w sobie Nadieżda Mandelsztam, ze została żona sławnego poety?
Ludzie z otoczenia pary, opisywali ja jako leniwego kota który potrafił cały dzień
leżeć w jednej pozycji w kawalerce Mandelsztamów i po prostu być i jeszcze
słuchać. Ta przeciętnej urody statystka, z burzą rudych włosów często w odpowiedzi na swoje pragmatyczne
komentarze słyszała od męża takie zdanie: „wyślij telegram do Chin: bardzo
mądra, udziela rad”. A jednak gdyby nie Nadieżda wiersze Osipa nie przetrwałyby
w tak obszernym wyborze. Żona poety uczyła się ich na pamięć i nosiła w sobie, aż
do początku lat siedemdziesiątych kiedy to potajemnie spisane długą drogą
trafiły do wydawnictwa, a następnie do biblioteki w Waszyngtonie. Chaotyczna
Nadieżda była jedynym ratunkiem dla anty systemowego męża poety, przez lata
tułała się z nim po rosyjskiej prowincji, bez pracy, bez stałego miejsca
zamieszkania. Poeta taki jak Osip, który nie potrafił się cieszyć namiastką wolności
nie mógł długo chodzić radzieckimi ulicami. Zginął w łagrze, oficjalnie na
serce. Nadieżda przetrwała śmierć męża i zawód miłosny będący jej jedyną szansę
na normalne życie, a na starość dane jej było pomieszkać pod własnym adresem, rozmawiać
o poezji, czytać w oryginale Szekspira i jeść dżem truskawkowy palcem ze słoika
- tyle w zamian za bycie najlepszą z możliwych żon dla Osipa Mandelsztama.
Anna Iwaszkiewicz mogłaby być bohaterką
greckiego mitu, już od kołyski towarzyszył jej cień, mroczne fatum. Lata
absolutnego szczęścia przerywane są momentami depresji i kryzysów. Anię, w domu
nazywaną Hanią wychowała siostra ojca. Małżeństwo rodziców rozpadło się kiedy
matka zostawiła męża i córkę dla innego mężczyzny. Anna z dziecka w dziewczynę
przeobraziła się w Moskwie, do której przed pierwszą wojną światową uciekła
rodzina Lilpopów. Panienka z zamiłowaniem do nauk humanistycznych i kultury nie
mogła trafić lepiej – rozkwitła. Anna mogła poślubić arystokratę, ale zakochała
się i wyszła za mąż za przyjezdnego do stolicy pisarza bez grosza przy duszy.
Ich związek był wielkim porozumieniem, wspólnym głosem podobnych wrażliwości,
ale nie był prosty. Czytając o Annie Iwaszkiewicz zastanawiałam się w imię
czego godzi się człowiek z biseksualnością małżonka i ze wszystkimi jej
konsekwencjami? Odpowiedzieć, że była to wielka miłość, to tak jakby nic nie
powiedzieć. Jan Lechoń wróżył małżeństwu Iwaszkiewiczów sześć tygodni, tymczasem
trwało ono pięćdziesiąt siedem lat. Iwaszkiewiczowie przetrwali wojnę, a także
może trudniejsze okresy choroby Anny. Inspiracją do napisania przez Jarosława
Iwaszkiewicza „ Matki Joanny od Aniołów” była jego żona Anna, a to wiadomość
porażająca bo czytając to opowiadanie ma się wrażenie że obcuje się z najbardziej
mroczną stroną ludzkiej natury.Małżeństwo
Zofii i Lwa Tołstojów było burzliwe, a właściwie przypominało stan przed, w trakcie i po klęsce żywiołowej. Młody, zdolny pisarz z pierwszymi zawodowymi
sukcesami rozważa czy powinien się dla dobra swojej twórczości ożenić? Ostatecznie
decyduje się poślubić osiemnastoletnia dziewczynę z dobrego domu. Wywozi ją z
domu rodzinnego i z Moskwy na swój majątek w Jasnej Polanie. Szesnaście lat starszy Tołstoj jest
zaborczy, traktuje Zofię jak swoją własność, a ona także nie zna innego modelu
miłości. Ich relacja pełna jest ekstremum: podczytywanie dzienników by
sprawdzać czy nikt i nic nie jest ważniejsze, zauroczenie i zatracenie się w
miłości fizycznej, ale też rozdzielność światów współmałżonków. Ona miała
gospodarstwo, dzieci (urodziła ich trzynaścioro) a on miał swoją twórczość
która wymagała ciszy i spokoju. Z biegiem lat konflikty nie wybrzmiewały.
Tołstoj przeszedł przemianę duchową, odrzucił dotychczasowy sposób pisania,
myślenia, chciał także odrzucić zbytki i żyć możliwie jak najskromniej. Zofia
nie chciała zmian, lecz jeszcze bardziej oburzali ją uczniowie i powiernicy
męża. W tym momencie relacje z dzienników Zofii zatrważają - odcięta od obiektu
swojej pierwszej, obsesyjnej miłości szaleje, wielokrotnie próbuje popełnić
samobójstwo, które skutecznie udaremniają jej bliscy, albo domowa służba.
Wreszcie Tołstoj ucieka pod osłoną nocy przed swoja żoną, przed Zofią którą
skutecznie przez lata lepił na swoją wyznawczynię, na pierwszą kapłankę jego
ogniska. Umiera w trakcie ucieczki, ze świadomością że Zofia go szuka – ściga
go. Umrze w przeświadczeniu, że Zofii uciekł, że się uwolnił. Tymczasem
odtrącona Zofia jest tuż obok, krąży jak ćma i czeka aż ukochany Lew
Nikołajewicz da jej znak, zawoła, pozwoli się przeprosić. Ludzie potrafią
stworzyć sobie nawzajem piekło, żadna fikcja literacka nie odmaluje tak
głębokiej, prawdziwej i toksycznej relacji.
Na
początku była Marusia Bunin mieszkająca w Wilnie, córka zamożnego generała.
Marusia w wieku dziesięciu lat zachorowała na szkarlatynę, powikłaniem po
chorobie było męczące ją już całe życie zapalenie stawów. Ojciec dziewczynki
chcąc żeby wróciła do zdrowia oddał ja pod opiekę ciotki z którą Marusia
zwiedzała ciepłe kraje: Włochy, Francję, Krym, a nawet Egipt. Przy ciotce
malarce Marusia przechodziła rekonwalescencję i poznawała artystyczne
preferencje swojej duszy. Rodzina Marii spokrewniona była z pierwszym rosyjskim
noblistą w dziedzinie literatury, ale sama Marusia była wobec siebie krytyczna
i nie odznaczała się taką skalą talentu jaką by sobie życzyła. Jednak od
młodości pisała najpierw pamiętniki, a potem dzienniki. Publikacja jej
pięciotomowych dariuszy stała się literackim i obyczajowym skandalem. Maria już
jako młoda kobieta czuła się ukształtowana przez literaturę i naznaczona atmosferą modernizmu, chciała być elementem dzieła. Napisała o
sobie:”Odkąd zaznaczyła się moja indywidualność, było moim dążeniem aby stać się
towarzyszką życia człowieka tworzącego”. Tak też wybierała sobie partnerów, aż
wreszcie w pociągu relacji Rzym- Neapol poznała polskiego poetę Jana
Kasprowicza. Marię - Marusię Bunin zauroczył starszy pan – poeta i tak zaczął
się ich romans, najpierw korespondencyjny, przerywany spotkaniami, aż wreszcie
ukoronowany ślubem i założeniem wspólnego domu w zakopiańskiej Harendzie.
Jednak małżeństwo Kasprowiczów dalekie było od wyobrażeń Marusi, owszem na
początku była muzą czekającą swojego wieszcza który wracał ze spaceru z gór z
gotowym wierszem. Jednak z biegiem lat poeta był coraz starszy, a żona w
kwiecie wieku, przetrwali razem wojnę, ale dookoła pięknej Marusi krążyli jak
satelity adoratorzy. Kiedy nie mogła już znieść zaborczości poety, ten podupadł
na zdrowiu i to ich paradoksalnie zbliżyło na nowo. Była z nim przez ostatnie
piętnaście lat życia, ale z jego śmiercią nie kończy się barwne życie Marusi i
jej słabość do artystów.
Jedyny możliwy wariant ucieczki.
Zdaje się, nie tylko z perspektywy literaturoznawczej, że literaturę stworzono do ucieczki. Dwie z pięciu funkcji literatury popularnej nawiązują właśnie do ucieczki. A ja lubię czytać, więc mam w sobie coś ze zbiega. Radosław Romaniuk zatytułował rozdział o Marii Kasprowiczowej : „Talent do życia”, w moim przekonaniu wszystkie bohaterki omawianych przeze mnie książek były tym talentem szczodrze obdarowane. Gromadząc książki na babskiej półce myślę o moich dziewczynach, o potencjalnych wzorcach których będą szukały. Autorytet nie musi być znany, ważne by był mądry, twórczy i zarażał charyzmą- wszystkie „One” takie właśnie są.
Wydumane piąte: Klasyczny smutek
wiosenny.
„ja na wiosnę”
Potrzebuję dużo
samotności,
dlatego lubię
międzywydziałowe pomniki
Wojciechy,
Józefy,
Nieznanych Żołnierzy.
Ostatnio
blokowiska,
hufce pracy
i betonowe schody.
Siedzę tam z bombą pod
czapką,
martwię się.
Patrzę w okna fioletowe od
zmierzchu
i detergentu.
Słucham muzyki,
lektur szkolnych
aż chce mi się wskoczyć w
mokrą zieleń trawy.
Potem wstaję i idę,
albo jeszcze siedzę ze
zdetonowaną głową.
Wydumane czwarte: Sparaliżowany, czyli
szkic o bohaterze ”Ostatniego rozdania”.
Recenzja na podstawie książek:
"Ostatnie rozdanie" Wiesława Myśliwskiego i "Lęk" Antoniego
Kępińskiego.
Wspomniane filmy: "Przypadek"
Krzysztofa Kieślowskiego i "Siódma pieczęć" Ingmara Bergmana.
Z przypadku.
Wierzę
w przypadki, a już na pewno wierzę w „Przypadek” Krzysztofa Kieślowskiego.
Scena w której Witek biegnie do pociągu, a od tego czy zdoła go dogonić i wsiąść, czy nie, zależy jego późniejsze życie i jego poglądy, jest moją ukochaną sceną. Zawsze mnie poraża. To zadziwiające, wydaje nam się że tyle czasu poświęcamy w życiu żeby mądrze wybierać, odmieniamy naszą wolność przez przypadki, rozwijamy się, zrzucamy skórę,
a tymczasem jesteśmy absolutnie bezbronni w obliczu banalnego przypadku. Jest więc przypadek demokratyczny , obojętny, spotyka wszystkich ( tyle że pod różnymi nazwami) i zawsze zapowiada zmianę. Ktoś mi kiedyś polecił książkę, lubiłam tą osobę, ceniłam jej zdanie. Rozeszły nam się drogi, autor został. Pierwszą powieścią Władysława Myśliwskiego którą przeczytałam był: „Traktat o łuskaniu fasoli”. Książka mnie zaskoczyła, powoli snuta historia utrzymała przy sobie neurotyka. Chodzący po lesie bohater, miska fasoli i garść wspomnień zadziałały na mnie terapeutycznie. Mignęło prawie czterysta stron, a przecież nic się nie działo, żadnej wielkiej akcji, żadnej rewolucji, daleko od formalnego fajerwerku? Jak to możliwe, że uczciwie napisana powieść, w której człowiek rozlicza się ze swoim zwykłym życiem, paraliżuje? Odpowiedź na to pytanie przychodzi stopniowo, przychodzi zaraz po tym kiedy, zadamy sobie trud myślenia nad lekturą. Wyłania się właśnie wtedy kiedy odważymy się zatrzymać i zostać z nią dłużej. Dzieje się: rozbieranie treści, szukanie sensu, selekcjonowanie, wybieranie, przykładanie do siebie, a wszystko to bo zadrgała jedna ze strun, drgnęła maska, zabolała przeszłość. Nagle odnalazł się wspólny mianownik, to już nie jest przeczytana historia jednego człowieka, to już nie jest uniwersalna historia będąca udziałem wielu niewyróżniających się ludzi, to jest moja historia. Stało się: literatura opisując świat, opisała cząstkę mnie. Zrozumiałam to, bo zostałam z książką na dłużej niż czas czytania. Zmiana jest w toku.
Scena w której Witek biegnie do pociągu, a od tego czy zdoła go dogonić i wsiąść, czy nie, zależy jego późniejsze życie i jego poglądy, jest moją ukochaną sceną. Zawsze mnie poraża. To zadziwiające, wydaje nam się że tyle czasu poświęcamy w życiu żeby mądrze wybierać, odmieniamy naszą wolność przez przypadki, rozwijamy się, zrzucamy skórę,
a tymczasem jesteśmy absolutnie bezbronni w obliczu banalnego przypadku. Jest więc przypadek demokratyczny , obojętny, spotyka wszystkich ( tyle że pod różnymi nazwami) i zawsze zapowiada zmianę. Ktoś mi kiedyś polecił książkę, lubiłam tą osobę, ceniłam jej zdanie. Rozeszły nam się drogi, autor został. Pierwszą powieścią Władysława Myśliwskiego którą przeczytałam był: „Traktat o łuskaniu fasoli”. Książka mnie zaskoczyła, powoli snuta historia utrzymała przy sobie neurotyka. Chodzący po lesie bohater, miska fasoli i garść wspomnień zadziałały na mnie terapeutycznie. Mignęło prawie czterysta stron, a przecież nic się nie działo, żadnej wielkiej akcji, żadnej rewolucji, daleko od formalnego fajerwerku? Jak to możliwe, że uczciwie napisana powieść, w której człowiek rozlicza się ze swoim zwykłym życiem, paraliżuje? Odpowiedź na to pytanie przychodzi stopniowo, przychodzi zaraz po tym kiedy, zadamy sobie trud myślenia nad lekturą. Wyłania się właśnie wtedy kiedy odważymy się zatrzymać i zostać z nią dłużej. Dzieje się: rozbieranie treści, szukanie sensu, selekcjonowanie, wybieranie, przykładanie do siebie, a wszystko to bo zadrgała jedna ze strun, drgnęła maska, zabolała przeszłość. Nagle odnalazł się wspólny mianownik, to już nie jest przeczytana historia jednego człowieka, to już nie jest uniwersalna historia będąca udziałem wielu niewyróżniających się ludzi, to jest moja historia. Stało się: literatura opisując świat, opisała cząstkę mnie. Zrozumiałam to, bo zostałam z książką na dłużej niż czas czytania. Zmiana jest w toku.
Szukając
klucza.
Czytałam
kilka recenzji „Ostatniego rozdania”, przeważają głosy zachwytu, podziw
obcujących z dziełem. Ktoś nawet porównał książkę Wiesława Myśliwskiego do
Biblii. Czy z „Ostatniego rozdania” bije źródło wody żywej, czy może być ona
skarbnicą nieprzemijającej wiedzy? A jeśli tak, to czego dotyczy ta wiedza? Jak
już wspomniałam wyżej, oddając szacunek autorowi i dla własnych potrzeb
poznawczych, należy przyjrzeć się powieści, szukać wskazówek i zadawać pytania.
Pytanie
pierwsze: kim jest bohater?
Bohater
nie ma imienia, nazwiska, ani stałego adresu. Na naszych oczach powoli obumiera
świat jego młodości, który on z taktem dżentelmena i niepostrzeżenie niczym
duch wizytuje. Ma się wrażenie że jego powroty do przeszłości dzieją się na
marginesie, są tylko przystankami w drodze, pomiędzy jednym a drugim
obowiązkiem zawodowym. Jedynym realnym dowodem istnienia bohatera jest notes z
adresami. Przepełniony informacjami, z poupychanymi wizytówkami, z nieczytelnym
już kodem znaków przypisanych widniejącym tam nazwiskom. Mężczyzna zabiera go
wszędzie ze sobą, jakby to nie był notes, a dokument potwierdzający jego
tożsamość, specyficzny dowód osobisty. Żyjąc, funkcjonując w świecie, jesteśmy
opisani przez przynależne nam numery od: PESEL, PIN do numeru telefonu:
stacjonarnego i komórkowego: prywatnego i służbowego. Są jeszcze adresy: domowy
i mailowy - dziesiątki powierzonych pamięci informacji. A jeśli ich się nie
chce, jeśli się im nie ufa, kim wówczas się jest? Czy jeszcze się jest?
„Jedynie ktoś, kto darzy się miłością własną, mógłby powierzyć pamięci swoje
życie”- powie on. Póki co bohater jest anonimowym mężczyzną, bez domu, nie
ufającym własnej pamięci i z trudem znoszącym swoje istnienie. Od pierwszej do
ostatniej strony, czytałam ”Ostatnie rozdanie” z myślą: on się boi i tej myśli
podporządkowałam moje poszukiwania. Było mi z bohaterem po drodze, bo strach
jest moim wielkim tematem.
Drugie
pytanie: czym jest lęk?
Czytamy
za Myśliwskim: „Tym nieustającym lękiem napawa nas to, że jesteśmy, a nie
jesteśmy w stanie sprostać temu, że jesteśmy. Wielkie to brzemię, sam dla
siebie człowiek.” Nieocenioną pomocą przy badaniu wszystkich przyczyn strachu
bohatera, była wspaniała książka lekarza psychiatry i filozofa Antoniego
Kępińskiego zatytułowana nie inaczej tylko: „Lęk”. Pierwszą ważną informacją
o
ludzkim lęku jest to, że wyewoluował, urósł do wielkich rozmiarów znajdując w
mózgu i w ludzkich emocjach urodzajną glebę. Człowiek boi się z wielu powodów,
nie musi być to obawa przed bólem, utratą życia własnego czy bliskich. Lęk
oderwał się od konkretu, jest już tak abstrakcyjny, że przyjmuje formy „lęku
kosmicznego”, „egzystencjalnego”, wiążącego się z samym faktem istnienia.
Bohater funkcjonuje w lęku i to lęk odpowiada za schemat jego działania, za
niekończącą się ucieczkę.
W
swoich reakcjach nie jest już tylko anonimowy, ale i bezcielesny, trwający w
„wiecznym teraz”- w którym przeszłość miesza się z teraźniejszością. Jest
bohater wobec swojego życia, wobec swojej przeszłości, wobec swojego notesu i
wobec siebie wreszcie bezradny i wrażenie to stale narasta. Przeciwieństwem
bezimiennego bohatera jest Maria, jego pierwsza sympatia, z czasów szkoły
średniej. Maria pisze listy do swojego dawnego kochanka, opisuje w nich swoje
życie, swoje błędy i swoje ciągle aktualne uczucia. Na tle jej życiowych
zakrętów młodzieńcze zauroczenie wydaje się czyste. Maria czuje się wygnana z
raju prawdziwej miłości. Walczy ze sobą, na zmianę obnaża i poniża się przed
adresatem. Ściga go, odnajdując kolejne, tymczasowe miejsca w których
pomieszkuje jej miłość. Mężczyzna i Maria są przerażeni, wyczuwają swój strach
i są nim połączeni. Ich związek rozpadł się w odległej przeszłości, a mimo to
ona ciągle pisze do niego pełne emocji listy, on je czyta, składa w biurku i
obwiązuje tą samą gumą, która trzyma notes w jednym kawałku. „Wysiłek życia
koncentruje się na zdobywaniu przyszłości, na przemaganiu własnego lęku
wywołanego przez nieznane”- pisze Kępiński. Większy jest oczywiście wysiłek
Marii, która sobą ucieleśnia drugie prawo biologiczne. Maria jest miłością. Maria
wychodzi za mąż, rodzi dzieci, pracuje jako lekarka. Wszystko czemu poświęca
się Maria ma ratować życie. Wszystko co robi on służy zachowaniu jego
istnienia. Zderzają się ze sobą dwa prawa biologii, dzięki którym przetrwał
człowiek: ratowanie siebie z ratowaniem gatunku. Zderzają się ze sobą dwie
sytuacje z których wyewoluował strach. Mimo to lęk nie jest cywilizowany,
pamięta historię człowieka, cały czas pełni w jego życiu funkcję alarmu i broni
przed chaosem. Stąd obsesja bohatera żeby uporządkować notes, oczyścić go z
fałszywych znajomych, stąd skrupulatność granicząca z masochizmem Marii, która
spowiada się dawnemu kochankowi ze zdrad małżeńskich, depresji i samotności.
Trzecie
pytanie: od kiedy zaczynają się bać?
Jak
zawsze, wszystko co ważne zaczyna się w dzieciństwie. Antoni Kępiński pisze:
„Dzieci jakby dla zabawy wystawiają się na sytuacje lękowe, słuchają starszych
baśni, bawią się w duchy, zbójców, wybierają się w nocy na cmentarz. Fascynację
tego typu zabawy stanowi zwycięstwo nad własnym lękiem.
Z
punktu widzenia indywidualnej ewolucji jest to zabawa ze wszech miar
pożyteczna, uczy bowiem walki z własnym lękiem, a przezwyciężenie lęku jest
warunkiem ekspansji w świat otaczający”. Bohater jako dziecko, pierwszy raz
spotkał piastującą lalkę Marię. Zdziwił go widok dziewczynki odgrywającej
troskliwą mamę i wierzącej w piękny sen zabawki. A jednak przy drugim
przelotnym spotkaniu zakochał się i namalował obraz, który pomógł mu zdobyć jej
serce. Zauroczyło go życie, ale już wcześniej zauważył, ze świat w którym
dorasta jest naznaczony śmiercią i samotnością. Wychowywał się bez ojca,
którego zaradna matka bez sukcesów próbowała mu zastąpić. Szybko zrozumiał, że
ludzie swój ból i stratę uczynili tematem symbolicznego kultu. Życie, które
obserwował i w którym brał udział było pokornym wyczekiwaniem śmierci. Jak w
przypadku jego matki która z troską sadziła na ganku róże, aby potem
obserwować ich kwitnienie i powolny zmierzch. „ Miałem wówczas wrażenie, że
wszyscy mają rany, cały świat jest w ranach, nie tylko nasze miasteczko. Nawet
tym którzy nie mieli żadnych szram, nie wierzyłem. Musieli mieć, tylko nie na
wierzchu, byłem przekonany. Wydawało mi się, że rany wywyższają człowieka, bo
to jakby medale, a któż by nie chciał mieć medalu?” Postanowił ponieść ofiarę,
zadać sobie ból , zdobyć dla siebie tą wywyższającą go szramę. Po latach
opowiada o tym z gorzkim uśmiechem, wiedząc już jak bezsensowne jest
samookaleczenie, kiedy dalsze życie doświadczać go będzie już zawsze i
prawdziwie. Jego wyznanie paraliżuje tym bardziej, że czytając je już się
przeczuwa, że oto tajemnica człowieka który cały swój czas zadedykował ucieczce
przed bólem. Zrywając z Marią, tłamsząc w zarodku swoją pasję, rezygnując z
założenia rodziny i budowy własnego domu, uczynił bardzo wiele by już na zawsze
być tułaczem, by nie ryzykować doznając szczęścia w obawie przed jego ceną.
Antoni
Kępiński pisze, że źródeł leków społecznych trzeba szukać w pierwszych
relacjach ze środowiskiem społecznym, tj. w związku dziecka z matką i ojcem. Stosunek
dziecka do matki jest matrycą stosunku do świata w ogóle, tymczasem stosunek do
ojca, odzwierciedla relacje ze światem zewnętrznym, wpływa na ukształtowanie
swoistej dla każdego człowieka hierarchii ważności.
Jaka
była relacja bohatera z matką? W tym kontekście, to bardzo trudne pytanie, bo
czy można odpowiedzialnością za pustkę i bezsens życia obarczyć kogokolwiek?
Czy matka musi być zawsze kozłem ofiarnym? Dając życie, w oczach dziecka
skazana jest na koszmar urodzaju, ma tylko kochać i miłością emanować aż do
śmierci? A przecież jest także człowiekiem i sama wpada w koleiny losu. Nic nie
wyróżnia matki bohatera spośród innych matek, może tylko to że pełniła jeszcze
rolę ojca. Znam taki typ: dzielny, zorganizowany, wymagający i bezkompromisowy,
ale i cierpliwy. Czy to jej bohater zawdzięcza pracowitość, ambicję i
niezdolność do miłości? Nie wiem, ale wydaje mi się że obwiniając tylko matkę,
niebezpiecznie upraszcza się ludzki charakter. Czy bohater ma kodeks moralny?
Mimo że nie miał ojca, ma kodeks moralny. Niczego nie obiecuje, bo wie że
obietnic nie dotrzyma. Opiekuje się starą matką, zapewnia jej: dom, pomoc
pielęgniarki i swoje towarzystwo. Będąc przy tym konsekwentnie chłodnym i
zdystansowanym. Patrząc przy tym jak dom w którym się wychował zamienia się w
ruinę. Można spekulować, że gdyby miał ojca miałby w życiu cel, potrafiłby
budować z ludźmi prawdziwe relacje, zaryzykowałby i ożeniłby się z Marią. Ale
nie miał ojca, mam też wrażenie że nie miał determinacji by wałczyć ze swoimi
słabościami, że nigdy nie zagłuszył w sobie niepewności, że stworzył idealne
warunki ku temu, aby jego życiem zawładnął lęk. Na drugim biegunie jest
przypadek Marii, wychowanej bez matki przez troskliwego i oddanego ojca. Sędzia
Sterczyński nie ożenił się powtórnie po śmieci matki Marii, nie wierzył że obca
kobieta pokocha ją wystarczająco. Oszczędził Marii rozczarowania, ale nie udało
mu się uchronić dziewczyny przed porażką. Nie zdołał zbudować dla niej świata
bez trosk. Teoretycznie wychowana bez matki Maria mogłaby uskarżać się przez
całe życie na deficyt miłości, a jednak kocha z wytrwałością maniaka cień
dawnej sympatii, eksperymentuje miewając kochanków, kocha swoje dzieci,
to miłość nadaje jej życiu sens. Dzieje się tak chociaż jej uczucie jest
niemożliwe, przebrzmiałe i nie przynosi już nadziei, a tylko rozpacz.
Czekając na śmierć.
„Musimy
stworzyć sobie obraz naszego strachu i obraz ten nazwiemy Bogiem”.
(
Antonius Block)
PS
Zachęcam was do czytania nowej książki Wiesława Myśliwskiego, własnych
interpretacji
i do polemiki ze mną. Pozdrawiam. Zadumana Ania.
Wydumane trzecie: Czyli wszystkie pogody ducha marudy i zmarzlucha.
O rany, ale dawno nie pisałam, to znaczy nie wprawek do bajek, czy plotek o książkach dla dzieci, dawno nie pisałam o sobie, dawno nic nie wydumałam.
poema naivne
i do polemiki ze mną. Pozdrawiam. Zadumana Ania.
Wydumane trzecie: Czyli wszystkie pogody ducha marudy i zmarzlucha.
O rany, ale dawno nie pisałam, to znaczy nie wprawek do bajek, czy plotek o książkach dla dzieci, dawno nie pisałam o sobie, dawno nic nie wydumałam.
A przecież aura za oknem
sprzyja dumaniu, zaczyna się trzeci miesiąc zimo-jesieni, czyli jesiennej zimy,
albo jesieni bez zimy, zwał jak zwał- jest paskudnie!
Zastanawiam się jakby
wyglądała dama obdarzona charakterem jesiennej zimy. Na pewno byłaby niewysoka,
nie rozrywkowa, spałaby w skarpetkach, jadła za dużo czekolady, trochę za dużo
by sprzątała i na imię Ania by miała. Aż się zrymowało! Nie jest aż tak źle,
było tej „jesienio-zimy” kilka pięknych dni z oślepiającym, wiosennym
słońcem- czyli każda „ciężko charakterna” dama ma też i jasne strony. W moim
przypadku aura za oknem ma duży wpływ na mój nastrój- taki ze mnie piszący
meteopata. Czym się kończy łączenie klimatu z pogodami ducha ? Przykład macie
poniżej.
Oda do pesymisty bez prawa jazdy.
Czy pogoda ducha cechuje lekkoducha?
Oda do pesymisty bez prawa jazdy.
Czy pogoda ducha cechuje lekkoducha?
Nie, chyba nie?
Radość, głupawka, pijacka
czkawka … może, czemu nie?
Ale pogoda ducha nie
dotyczy lekkoducha.
Nie zna jej, o nie!
Bo co lekkoduch o
spacerach wie?
Albo, czy gubi się w
księgarni?
Czy specjalnie wystaje w
poczekalni?
Nie. Zdecydowanie Nie!
Lekkoducha nie dotyka
dziura w trotuarze , albo psia kupa zamiast trawnika.
Nie martwi się.
Cóż to dla lekkoducha jest
plucha?
O co się w ogóle rozchodzi
z bolącą stopą i paznokciem który podszedł ropą?
Któż to wie?
Lekkoduch na pewno nie!
Dlaczego akurat problem
ten opisuję? ( pominąwszy fakt, że się on rymuje)
Bo kiedy lekkoduch z
całych sił gna.
Poważny pesymista kroczy
przez park.
W butach od pluchy
uwalanych
z bolącą stopą
i ropą.
I chociaż czasem tupie, bo
buty, za przeproszeniem, całe są w kupie.
To i tak wspomniana pogoda
ducha częściej spotyka obolałego pesymistę, niż zabieganego lekkoducha.
PS
A pesymista swój trudny
los na własnej odczuwa łydce
i stopie
i palcu.
I wzrok spuści niżej (
jeszcze niżej).
I się nawet wzruszy: „że
los jego tak szary, że aż poetyckim być musi”.
Wydumane drugie: Trzynasta lokatorka babskiej półki. Nie przeczytałam „Papuszy” uważnie, nie mogłam. Wystarczył mi opis szumiącego lasu, palącego się ogniska, śpiewających Cyganów i już stałam się nieuważna. Za kilka stron zdjęcie taboru, chociaż te wozy, konie i prowadzący je ludzie bardziej przypominają ożywiony pociąg z bajki, albo ogromną stonogę. A kiedy zaczęłam czytać o miłości tak silnej, że aż zapada się z bólem w brzuch, o ucieczkach w środku nocy, o porwaniach, stawało się jasne że czytając „Papuszę” Angeliki Kuźniak zacznę marzyć i tracić wątek. Trudno mi się dziwić, jeśli historia cygańskiej poetki przypomina trochę założenia romantyzmu w pigułce. W lesie rodzi się Cyganka, świat w którym żyje jest wyraźnie dychotomiczny, jest dzień: kiedy kobiety idą do wsi, wróżą, zarabiają, kradną, piastują dzieci, gotują nad ogniem rosół z kury. I jest noc: kiedy silniej pachnie las, kiedy mężczyźni muzykują, kiedy śpi się pod gwiazdami, a ludzie ulegają namiętnościom, a jeśli nie chcą ulec, to na konia i galopem gdzie oczy poniosą. Mała Cyganka jest zafascynowana światem w którym żyje, godzi się z jego surowym pięknem i z brutalnością, ale też sprzeciwia się jego zasadom. W tajemnicy uczy się czytać, kupcząc za naukę żywym inwentarzem. Trochę nauczy się od miejscowych dzieci chodzących do szkoły, trochę od Żydówki prowadzącej w mieście sklepik. Pismo ćwiczy kaligrafując patykiem w palenisku. Z upodobaniem czyta romanse, podoba jej się że uczucia biorą górę nad bohaterami i że ją samą chwytają za gardło. Zapisuje się do biblioteki, chadza własnymi ścieżkami, jest indywidualistką. Do dzikiej i coraz ładniejszej Papuszy posyłają swatów i ma swój ślub, przy drzewie przystrojonym w święty obraz, pod gołym niebem. Emocje nią szarpią, mąż ja zdradza, pierwszy raz też Papusza kocha miłością zakazaną. Dalej życiorys Papuszy przypomina coraz bardziej życiorys poety przeklętego, nad którym ciąży cygańska klątwa że, albo będzie z niej wielka duma, albo wielki wstyd. Papuszę jak ćmę ciągnie do zakazanego światła słowa pisanego, nie wie że za pasję zapłaci najwyższą karę. Ale póki co odkrywa ją Jerzy Ficowski, jest oszołomiony zwyczajami i życiem taboru. Papusza jawi mu się jak mistyczna szamanka, urzeka go prostota jej słów i melodia przyśpiewki, widzi w niej poetkę, która ma przywrócić Polakom folklor. Tłumaczy jej wiersze, wysyła je Julianowi Tuwimowi, koresponduje z cygańską dziewczyną i stopniowo skazuje ją na niezrozumienie, samotność, a w końcu nienawiść wśród swoich. Jak wiadomo piekło wybrukowane jest dobrymi chęciami, tak więc Papusza chcąc być dobrą cyganką i poetką zarazem, doznała wszystkich kręgów piekielnych na ziemi.
Wydumane drugie: Trzynasta lokatorka babskiej półki. Nie przeczytałam „Papuszy” uważnie, nie mogłam. Wystarczył mi opis szumiącego lasu, palącego się ogniska, śpiewających Cyganów i już stałam się nieuważna. Za kilka stron zdjęcie taboru, chociaż te wozy, konie i prowadzący je ludzie bardziej przypominają ożywiony pociąg z bajki, albo ogromną stonogę. A kiedy zaczęłam czytać o miłości tak silnej, że aż zapada się z bólem w brzuch, o ucieczkach w środku nocy, o porwaniach, stawało się jasne że czytając „Papuszę” Angeliki Kuźniak zacznę marzyć i tracić wątek. Trudno mi się dziwić, jeśli historia cygańskiej poetki przypomina trochę założenia romantyzmu w pigułce. W lesie rodzi się Cyganka, świat w którym żyje jest wyraźnie dychotomiczny, jest dzień: kiedy kobiety idą do wsi, wróżą, zarabiają, kradną, piastują dzieci, gotują nad ogniem rosół z kury. I jest noc: kiedy silniej pachnie las, kiedy mężczyźni muzykują, kiedy śpi się pod gwiazdami, a ludzie ulegają namiętnościom, a jeśli nie chcą ulec, to na konia i galopem gdzie oczy poniosą. Mała Cyganka jest zafascynowana światem w którym żyje, godzi się z jego surowym pięknem i z brutalnością, ale też sprzeciwia się jego zasadom. W tajemnicy uczy się czytać, kupcząc za naukę żywym inwentarzem. Trochę nauczy się od miejscowych dzieci chodzących do szkoły, trochę od Żydówki prowadzącej w mieście sklepik. Pismo ćwiczy kaligrafując patykiem w palenisku. Z upodobaniem czyta romanse, podoba jej się że uczucia biorą górę nad bohaterami i że ją samą chwytają za gardło. Zapisuje się do biblioteki, chadza własnymi ścieżkami, jest indywidualistką. Do dzikiej i coraz ładniejszej Papuszy posyłają swatów i ma swój ślub, przy drzewie przystrojonym w święty obraz, pod gołym niebem. Emocje nią szarpią, mąż ja zdradza, pierwszy raz też Papusza kocha miłością zakazaną. Dalej życiorys Papuszy przypomina coraz bardziej życiorys poety przeklętego, nad którym ciąży cygańska klątwa że, albo będzie z niej wielka duma, albo wielki wstyd. Papuszę jak ćmę ciągnie do zakazanego światła słowa pisanego, nie wie że za pasję zapłaci najwyższą karę. Ale póki co odkrywa ją Jerzy Ficowski, jest oszołomiony zwyczajami i życiem taboru. Papusza jawi mu się jak mistyczna szamanka, urzeka go prostota jej słów i melodia przyśpiewki, widzi w niej poetkę, która ma przywrócić Polakom folklor. Tłumaczy jej wiersze, wysyła je Julianowi Tuwimowi, koresponduje z cygańską dziewczyną i stopniowo skazuje ją na niezrozumienie, samotność, a w końcu nienawiść wśród swoich. Jak wiadomo piekło wybrukowane jest dobrymi chęciami, tak więc Papusza chcąc być dobrą cyganką i poetką zarazem, doznała wszystkich kręgów piekielnych na ziemi.
Nie
napiszę nic więcej, nie chce odbierać Wam przyjemności czytania. A jak wiadomo
z dobrą książką jest odwrotnie proporcjonalnie niż z dobrym, spokojnym
bytowaniem: im więcej cierpienia, tym większa literacka biesiada.
Słowem i wierszem zakończenia.
poema naivne
Usiadłam.
Wymyśliłam nasze
poprzednie wcielenia.
Widzę,
Ciebie w płóciennych
spodniach, na tle wody i soli.
Mnie na brzegu z koszami
pomarańczy i cytryn.
Dotykam Twojej skóry,
skrapla się kryształkami morza.
Wącham Twoje włosy,
nasiąkły południowym wiatrem.
Zamykam oczy.
Przepływają na żółtych
falach łodzie.
Mija wiek, dwa, trzy…
Świat pachnie mokrym
drzewem.
Stoję w oknie, podlewam
paprocie.
Ty przy kaflowym piecu w
wełnianym swetrze.
Z fajki ulatują siwo-
błękitne motyle.
Kocham Pana, panie
kapitanie.
Odpływasz.
Już tylko punkt na
horyzoncie.
Zachodzi słońce, księżyc i
gwiazdy.
Znowu my.
Naprzeciwko siebie cykają
zegary.
Czarne płaszcze sztywne od
zimna.
Dłonie złączone jak zjawy.
-Słodzisz?
-Łyżeczkę.
Mieścimy się w czasie.
Taniec języków.
Miłość w parku.
My.
Wydumane pierwsze: (niestety pasujące do niedawnych
nieszczęśliwych okoliczności), wiersz o moim sąsiedzie.
„Mój sąsiad- Mrożek”
W moim bloku mieszka
Mrożek.
Nie wiem na którym
piętrze.
Ten mój Mrożek ma
wełnianą kurtkę w kratkę, orli nos i białego ze starości jamnika.
Spaceruje z jamnikiem,
pali papierosy i długo gdzieś patrzy.
Wiem że długo, bo za
firanki ja patrzę na niego.
Kłaniam mu się.
On kłania się mnie.
Lubimy się ( jestem
pewna).
On mnie za sympatie dla
starego jamnika.
Ja jego za twarz i rzucone
w stronę psa : „chodź, daj pogłaskać się pani”
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz