Wydumane

 Wydumane. Z głowy. Ze świata niebieskich migdałów. Jako dziecko fantazjowałam, że zostanę pisarzem. To marzenie nie chce mnie opuścić i nadal sobie piszę. Robię to od wielu lat i łatwiej mi się żyje. Mam nadzieję, że to już nigdy się nie zmieni.
















Wydumane jedenaste: Jeśli lipiec, to jestem w kropce.


Do D.

Droga D, piszę do Ciebie z pytaniem:
Czy widziałaś mnie może ostatnio?
Może się spotkałyśmy?
W kinie, w kawiarni, w przejściu podziemnym?
Może wpadłaś na mnie w autobusie?
Może kątem oka dostrzegłaś mnie w kolejce do kasy?
Może upuściłaś książkę w bibliotece, a ja ją podniosłam?
Może to nie była książka, tylko drobne pieniądze?
Ile ich było?
Gdzie to było?
Czy to na pewno byłam ja?

Może coś o mnie słyszałaś?
Może ktoś wspomniał o mnie w trakcie rozmowy?
Może nagrałam Ci się na pocztę głosową?
Może wysłałam list?
E-mail?
SMS-a?

Droga D, odezwij się jeśli coś o mnie wiesz!
Nie ma mnie, zgubiłam się, pilnie się szukam!

Ciągle słyszę w głowie ścieżkę dźwiękową z telewizyjnego programu: ”Ktokolwiek widział, Ktokolwiek wie”. Martwię się. Wiadomo, po pewnym czasie poszukiwania ustają.


PS
Wieczorem ktoś dzwonił. Nie przedstawił się.
Widziano mnie  poprzedniej nocy na placu zabaw.

Huśtałam się.
Histerycznie.

Wydumane dziesiąte: Jeśli czerwiec, to wiersze.



Babka z piasku - najbardziej posłuszne dzieło stworzenia.

Bogini Hestia hojnie błogosławi swoim kapłankom.
Chodzą po świecie pełne uroku,
z przytępionymi zmysłami
z krótką pamięcią.
Od czasu do czasu wybuchają perlistym śmiechem.

Za swoim przeznaczeniem trafiają do małych miasteczek.

Dookoła domy – dla każdej po jednym.
Bogini Hestia jest panią  rozmaitości.
Różne są domy.  Bez kapłanek domy są jak idee.
Kostki.  Śpią w trawie.
Kanciaste grzybki.  Czuwają przy ulicach.                     
Prostopadłościany bez dachów.  Marzną na zakrętach.

Na chwałę bogini - w domach rodziny.
Kilkupokoleniowe.
Babki obok matek.
Dzieci z wnuczętami.
Ojcowie zajęci.
Dziadkowie na cmentarzach.

Piętro nad parterem.
Strych i komin.
Piwnica z węglem.
Garaż na jeden samochód
drugi przy rabacie.

Za domami
ogródki
wygódki i kurniki.

Pod domami
tunele kopalni
jądro ziemi i piekło.

Nad domami
korony drzew
rozwodniony błękit i horyzont.

Boska ręka bogini
zakazuje kapłankom
majstrować przy horyzoncie.
Własne poglądy obciążone są śmiesznością.
Za feminizm pokuta w Tartarze.

Odwieczny porządek cieszy konserwatywną  matronę.
Przemijanie.
Następowanie po sobie.
Na parterze ściółka i narybek.
Na piętrze TVN 24.

Rzadko
raz na tysiąc lat
buntują się kapłanki hojnej bogini Hestii.

Pielgrzymują z małych
do średnich miasteczek.
Krzyczą.
Odgrażają mieszkańcom Olimpu czarnymi parasolkami.

Bogini Hestia nie gniewa się  na swoje córki.
Wychowała wiele pokoleń.
Ulepiła wiele stereotypów.
Przyświecały jej najlepsze intencje
kiedy miłość podszyła uległością
a macierzyństwo ciągłą trwogą.

Teraz głęboko oddycha.
Poczeka.
Już wkrótce zapomną.


Zapomniały.

 ( Na zdjęciu nie kos, a szpak - ale też wielkiej urody.)


Niestety, liczę się z tak zwaną reinkarnacją.

Wolałabym żeby Bóg dotrzymał słowa
jeśli jednak nie
jeśli jest mężczyzną
jeśli raz powstały byt okazałby się sfiksowanym longplayem
jeśli ja musiałabym odradzać się do iluzorycznego końca czasu to…

To w następnym życiu chciałabym być ptakiem
kosem z białym piórkiem w ogonie
lata tutaj taki
głośno skrzeczy
inne go słuchają.

Widzę go przez okno. Siedzę przy stole i nie mogę pisać.
Chciałabym być nim i patrzeć na poprzednią siebie.
Zrozumieć w czym tkwił mój problem,
gdzie biją te wszystkie źródła czarnych myśli?

Kiedy już ja kos zrozumiałabym siebie człowieka
zaskrzeczałabym najgłośniej jak tylko bym potrafiła
i odleciałabym do lżejszych wcieleń.


Myślę o tym znowu,
gnębi mnie banał powierzchownie rozumianej reinkarnacji.
Wstydzę się skłonności do naiwności i sentymentu -
to niemożliwe do wyrugowania cechy nadwrażliwej kobiety w wieku chrystusowym.
One ciągle każą mi wierzyć
w początki i zakończenia
wątki i postaci
w opowieść.

Wolałabym żeby Bóg dotrzymał słowa
jeśli jednak nie -
obawiam się że wysoką cenę zapłaci byt za jedno z wcieleń.
Wszystkie inne będą świadome,
aż do iluzorycznego końca czasu.



Wydumane dziewiąte: Co łączy przedwiośnie z wczesnym latem?
Przemyślenia po lekturach: „Ma być czysto” Anny Cieplak i „Jak pokochać centra handlowe” Natalii Fiedorczuk.

  
Przedwiośnie. Lubię ten stan. Zima topi się w błocie, nieustannie pada deszcz. Dzwoni o szyby, dachy i parasolki. Ma się wrażenie że trwa biblijny potop w mikro skali. Kiedy woda wreszcie opadnie, rozpocznie się największa transformacja w skali kalendarza. Narodzi się i dorośnie - wiosna. Ostatnio dużo myślę o wiośnie,  młodości i o nastolatkach.
Jak zrozumieć nastolatka? Zastanawia się bliska mi osoba, mama nastoletniej córki.  Im bardziej się stara, im więcej książek na ten temat czyta, tym mniej wie. Chyba nie ona jedna. Wydawnictwo Szkolne i Pedagogiczne  zleciło niedawno  badania na tej grupie wiekowej. Zastosowano metodę etnograficzną, dzięki której powstał opis życia i zwyczajów przeciętnego nastolatka. Brzmi jak fragment z raportu o egzotycznym gatunku, tymczasem to tylko spostrzeżenia na temat  młodych ludzi. Dwie etnografki przez pół roku prowadziły obserwacje uczestniczącą (czytaj: włóczyły się za włóczącymi się dzieciakami) i jeszcze przeprowadzały z nimi wywiady. W efekcie powstał szkic  odpowiadający na pytanie: kim jest polski nastolatek?
Rozeznanie. Kamieniem milowym w tożsamości nastolatka jest zawieszenie pomiędzy osobowością dziecka i dorosłego. Często w nadmiernie wyrośniętej uczennicy gimnazjum mieszka dziewczynka szukająca wsparcia w grupie. Nihili novi. Kiedy czytam o ich skłonnościach: do podglądania dorosłego i zakazanego świata ( tyle że w Internecie, a nie w telewizji Polsat po północy), albo o potrzebie znalezienia sobie najlepszego przyjaciela i okazywania mu zainteresowania na wszystkie dostępne sposoby – to czuję że nie są mi tacy obcy. Może i są bardziej aktywni w sieci, my kiedyś też chcieliśmy ale po drodze zawierzaliśmy nasze nadzieje modemom. Mieliśmy gadu - gadu, oni mają media społecznościowe. My używaliśmy telefonów komórkowych do wysyłania smsów, oni ze swoimi smart fonami są ciągle online. Zastanawiam się czy po za anturażem bieżącej mody i technologii aż tak bardzo się różnimy? Przepaść chyba wcale nie jest taka głęboka. Dla mnie bycie nastolatkiem, było pierwszym bolesnym zderzeniem się z doświadczeniami samotności i niezrozumienia. Zgrana paczka znajomych i umiejętność opowiadania słownikowymi terminami głupich (często zmyślonych) historyjek przynosiły ukojenie. I dzisiaj też przynosi,  czy w realu, czy na czacie to już nie takie ważne, ciągle liczy się paczka. A paczka ma się dobrze.
„Ma być czysto” - o tym że stare rany zostawiły blizny. Mam wrażenie, że kiedy stwardnieje nam skóra, zaliczymy  co najmniej setkę spektakularnych porażek – kiedy wreszcie dorośniemy, to strach przed transformacją i tak w nas zostaje. Dorośli boja się nastolatków. Przerażają nas  ich mózgi które rosną od nieodpowiedniej strony - to przez rozwijający się i ciągle rosnący mózg przeciętny nastolatek najpierw się zakochuje i myśli o pierwszym seksie, a dopiero potem planuje na którym uniwersytecie rozwinie skrzydła. Przerażają nas ich twarze oblane czerwoną farbą – niezmienne barwy wojenne. Przerażają nas ich myśli których już nie znamy i ich technologie - w naszych rękach śmieszne, nie ważne czy jesteśmy w nich biegli czy mierni. Dzieciaki tak samo bezlitośnie śmieją się z rodziców szpanujących znajomością trendów, jak i z rodziców „dinozaurów”.  Jako mama dwójki dzieci wiem jak często zdarza mi się być bezradną, wyobrażam sobie że z biegiem czasu ten stan może się pogłębiać i boję się tego. Z relacji znanych mi rodziców nastolatków wynika, że bezradność towarzyszy im jak cień. Paradoksalnie ten stan łączy dzieci i rodziców: starsi są bezradni wobec izolujących się i zbuntowanych dzieci, młodsi wobec otaczającej ich rzeczywistości i ciągle wtrącających się rodziców. O pułapce trudnych relacji, o polu minowym przez które przechodzą razem nastolatki i ich rodzice - o tym, w skrócie opowiada „ Ma być czysto”. Autorka od lat pracuje z młodzieżą i musi być w tym dobra, bo czytając jej książkę ma się wrażenie że czytamy zbeletryzowany reportaż, a nie prozę literacką. Z lektury emanuje prawda: zarówno bohaterowie, ich doświadczenia jak i okoliczności ich życia są prawdziwe. Cieślak kreśli świat bez upiększeń, świat cyniczny w którym obok siebie żyją ludzi z szansą i ludzie bez szansy – a ta została im dana, bądź odebrana po zweryfikowaniu ich adresu zamieszkania. Głównymi bohaterkami są dwie gimnazjalistki: Oliwka i Julka. Obie bohaterki są tak samo ważne dla rozwoju fabuły jak i dla przesłania powieści. Tak, powieść ma przesłanie, ale daleko jej do moralizatorstwa. Rozdziały zatytułowane są na trzy sposoby: O/J , te dotyczą Oliwki. J/O , te poświęcone są Julce, są jeszcze rozdziały pod tytułem: „M*”. Wielka litera „M” nasuwa skojarzenie z mamą – czyli z osobą ważną, albo do niedawna ważną w życiu nastolatki. Tym razem to fałszywy trop. „M*” oznacza Magdę. Magda jest partnerką taty Julki. Jest trzydziestoletnią, a więc ciągle jeszcze młodą kobietą, która pamięta siebie z czasów bolesnej transformacji dziecka w dorosłego. Dużo myślałam o Magdzie, aż przypomniało mi się moje nastoletnie marzenie skrzyżowane z nastoletnia potrzebą: mieć przy sobie starszą dziewczynę, mądrą ale na luzie, zainteresowaną, ale nie wścibską. Reasumując, jako nastolatka chciałam spotkać na mojej drodze ładną i fajną przewodniczkę - podręczny autorytet, który pomoże mi przetrwać ten dziwny czas w moim życiu. Mnie się nie udało, to szczęście przytrafiło się Julce. Magda jest oddana sprawom  Julki, chociaż w rodzinie dziewczyny nie wszyscy zareagowali na pojawienie się Magdy entuzjazmem. Romans taty Julki z Magdą zakończył małżeństwo rodziców Julki. Odtąd mieli być już rodziną patchworkową, popularnym zjawiskiem z życia wyższej klasy średniej.  Czytając „ Ma być czysto” przypomniałam sobie jak bardzo nastolatek potrzebuje wsparcia. Wyższość Julki nad Oliwką polega głównie na liczebności jej „sztabu kryzysowego”. Trzy osoby interesują się problemami i startem w dorosłość Julki, do Oliwki los się tak nie uśmiechnął. Przyjaźń Julki i Oliwki wybrzmiewa problemami naszego silnie podzielonego ekonomicznie kraju. Julka ma dookoła siebie dobrze wykształconych i kreatywnych dorosłych, którzy najsubtelniej jak tylko potrafią próbują kierować jej życiem, prowadzą ją często po omacku, ale do portu. Oliwka jest sama, jej samotność dzieje się na osiedlu o kiepskiej reputacji, w małym, obskurnym mieszkaniu, z przyrodnim rodzeństwem i konkubentem mamy w tle. Rychowi daleko do Magdy, jego udział w życiu własnych dzieci i pasierbicy ogranicza się do obecności dorosłego w domu. Oliwka ma jeszcze Omę - babkę zmęczoną życiem i pracą na emigracji i mamę – realnie przebywająca i utrzymująca rodzinę z emigracji. Czytelnik od początku orientuje się że Oliwka i Julka to awers i rewers w bardzo polskiej historii o nastolatkach: jednej się uda chociaż postępuje lekkomyślnie i wcale nie jest lepsza od tej drugiej. Ta druga pomimo świadomości reguł które rządzą rzeczywistością od początku stąpa po kruchym i pochyłym lodzie. Jednak „Ma być czysto” to przede wszystkim historia o przyjaźni, o jej możliwym kształcie kiedy ma się po kilkanaście lat. Julka i Oliwka spotkały się w  publicznym gimnazjum. Dziewczyna taka jak Julka – dziewczyna z dobrego domu, trafia do przeciętnego gimnazjum na wskutek kalkulacji mamy. W gorszej szkole łatwiej o dobre oceny, a te z kolei są przepustką do lepszego (może prywatnego) liceum. Julka wyrwana ze swojego środowiska zaprzyjaźnia się z ładną, popularną i mniej zamożną Oliwką. Julce Oliwka imponuje, może nawet wywołuje w niej kompleksy, jest przecież pewniejsza siebie, szczuplejsza i lepiej symuluje dorosłość. Oliwka Julce zazdrości lepszych ubrań, młodej, modnej i nieobojętnej macochy. Mimo różnic, ta dziwna kombinacja działa. Dzięki Oliwce Julka ma atrakcyjną kumpelkę i nie jest sama - ma u kogo zanocować,  ma z kim pójść na imprezę. Dzięki Oliwce Julka już nie jest wolnym elektronem, należy do paczki, można ją otagować na zdjęciu, nie jest niczyja. Dzięki Julce Oliwka ma dostęp do fajnych ciuchów - do trochę ładniejszego świata z jego shopingiem, piątkowym kinem i jedzeniem na mieście. Mimochodem, podglądając życie z perspektywy lepszej dzielnicy, Oliwka zaczyna mieć coraz większą świadomość niesprawiedliwości i różnic których nie da się przeskoczyć. Ostatecznie to Oliwka godząca obowiązki domowe i szkolne trafi na pogotowie opiekuńcze, a potem do ośrodka wychowawczego. Julka miękko wyląduję, obroni się  pomimo „romansu” z ciemną stroną miasta. Jest 1:0, a co będzie dalej? Julka i Oliwka nie mają równych szans, ale jak wiadomo czasem trudny start mobilizuje bardziej. Historia kończy się w miejscu, w którym może zacząć się następna. Otwarte zakończenie  - to jedyne mądre rozwiązanie, kiedy pisze się o żywiole. O nastolatkach.
Właściwie to. Przypomniałam sobie, że przedwiośnie to naprawdę parszywy stan. Podobać się może chyba tylko amatorom pisania blogów.
Cieszę się że przeczytałam: „Ma być czysto”, myślę że długo będę nosiła w sobie tą książkę, a
w odpowiednim czasie razem z płytami „Grammatika” podsunę ją moim córkom. Oby tylko chciały ją przeczytać.

Wczesne lato. Czerwcowe poranki. Ptaki koncertują już od czwartej nad ranem. Otwierasz okno i gorąca wilgoć razem z mokrą zielenią wślizgują się do środka. Przyroda rodzi na potęgę, wszystkiego jest ciągle więcej. Niepoliczalne muszki. Kwiatki pomiędzy betonowymi płytami. Kijanki w byle kałuży. Rój komarów wyłazi z mokrej kory jak z inkubatora. Przyroda powtarza dobrze znany schemat. Ma wszystko pod kontrolą, przyroda zna się na rodzeniu. A człowiek? Dziewczyna w czerwcowym wieku rodzi swoje pierwsze młode i  spada jej na głowę  błękitne letnie niebo.
Melancholia w miejskiej oprawie. Kiedy pierwszy raz usłyszałam o tej książce, wiedziałam że muszę ja przeczytać. Najpierw poznałam autorkę: zielonkawe zdjęcie w „Wysokich Obcasach”
i wywiad ze smutną panią, która właśnie napisała książkę. Życiowo poobijana humanistka w moim wieku opisała ważny i ciągle aktualny dla mnie temat.
Nie nazwałabym stanów scharakteryzowanych przez Natalię Fiedorczuk : „depresją poporodową”, skłaniałabym się do określenia: „kryzys wczesnego lata”. Niby wszystko dzieje się w odpowiednim czasie,  przedwiośnie jest tylko mglistym wspomnieniem, wiosna była wspaniała, ona była kwitnąca. A teraz jest już dorosła i w ogóle wie kim jest. Zna swoje mielizny, jedną z nich jest skłonność do melancholii i jeszcze czasem budzi się rozgoryczona, zawiedziona światem - po prostu w złym humorze. To minie! To błahostki, bo dziewczyna jest dorosła, poradzi sobie i właśnie urodziła. Dziecko jest wspaniałe, kocha je, tylko ono nie pozwala jej się wyspać, nie jest takie rozanielone jak w reklamach pieluch, wrzeszczy i jest ciągle głodne, a karmienie piersią jest delikatnie mówiąc: przykre. Macierzyństwo jest wspaniałe, otwiera na zupełnie nowe doświadczenia tylko przy okazji nie pozwala jej żyć własnym życiem. Jedynym znanym jej życiem. Życiem nad którym  ma wypracowaną kontrolę. Zaharowywała się przez lata, żeby wreszcie zrozumieć co jest dla niej dobre, co jej nie służy, a co doprowadza ją do obłędu. Udało się, a teraz przestało być aktualne, wszystko dlatego że ona jest najszczęśliwsza na świecie, jest mamą. Kryzys wczesnego lata w definicji. Myślę że przechodzą go wszystkie młode kobiety, świeżo upieczone matki, ale tylko niektóre potrafią się do tego przyznać. Osiem kręgów piekielnych Dantego to błahostka w porównaniu z tym co kobieta kobiecie może zrobić. Krąg pierwszy, drugi i trzeci: „Nic mnie nie boli, czuję się świetnie! Głęboko oddycham, nie jem glutenu (ziemniaków, mięsa, twarogu albo budyniu) i dlatego tak dobrze i szczupło wyglądam! Krąg czwarty, piąty i szósty: „Z niczego nie muszę rezygnować, tak sobie to poukładałam, że jestem z dzieckiem, pracuję, rozwijam się i jeszcze mam czas na relaks!” Krąg siódmy (najohydniejszy): „Rywalizacja - moje dziecko już raczkuje, już chodzi, już mówi, już się załatwia na nocnik, już się samo podciera, a z kreskówek oglądanych prawie nigdy nauczyło się angielskiego! Krąg ósmy; „Fałsz. Słyszałaś że E. sobie nie radzi. Roztyła się, łazi w piżamach, a jej dzieciak cale dnie stoi przy płocie w ogródku i zaczepia przechodniów?!” Było by bosko gdybyśmy w tym pięknym i  trudnym okresie nie były takimi babami z piekła rodem, gdybyśmy się wspierały, pocieszały i były nawzajem dla siebie dobre. Niestety, w większości nie jesteśmy. Dlaczego? Nie wiem, z wielu powodów: ze wstydu że nie radzimy sobie z własny dzieckiem, z zawiści że koleżanka wydaje się nam lepszą mamą, albo przez od lat pielęgnowane kompleksy. Kultura jest opresyjna względem kobiet, kobiety odreagują na sobie. A jak zostają same z dzieckiem, przeżywają przedwiośnie jeszcze raz. Znowu muszą przejść transformację i z prawie ukształtowanej osoby stać się mamą. Droga jest długa i trudna. Można obsesyjnie sprzątać. Jeździć dookoła miasta samochodem, godzinami chodzić z wózkiem  od parku do parku, albo przemierzać  alejki hipermarketu. Można szukać wsparcia innych kobiet na forach internetowych i go nie znajdywać. Można tracić grunt pod nogami pijąc kawę w samochodzie na parkingu Biedronki. Można przymierzać góry ubrań w sieciówce, żeby wreszcie zobaczyć w lustrze kogoś najbardziej podobnego do tej kwitnącej dziewczyny którą się było. Kiedyś. Przez chwilę. Za krótko.
Jestem wdzięczna Natalii Fiedorczuk za jej książkę – za prawdziwy, wręcz naturalistyczny splot głosów w dyskusji pod tytułem: „Zostając mamą, pozostań do cholery człowiekiem. Nie pozuj na bohaterkę! Nie śpiesz się, albo się śpiesz! Rób jak chcesz. Przepracujesz to i za jakiś czas będzie trochę łatwiej.” Brzmi jak chwytliwy cytat wyciągnięty z poradnika, ale ta książka nie ma w sobie nic z poradnika. Sama autorka określa ją jako wypowiedź: „na granicy reportażu i prozy”. Przeczytałam: „Jak pokochać centra handlowe” i poczułam ulgę. To lektura terapeutyczna. Zbieżność własnych doświadczeń z tymi opisanymi przez autorkę uspokaja. Każda czerwcowa dziewczyna z odłamkami roztrzaskanego letniego nieba we włosach, powinna po tą książkę sięgnąć.
Mam nadzieję, że tak jak przedwiośnie przepoczwarzyło się w wiosnę tak i wczesne lato przepoczwarzy się wreszcie w lato. Czymkolwiek ono jest? Ja, jestem w trakcie, nie jest łatwo, ale myślę że warto.

 Wydumane ósme:  Jeśli przedwiośnie to opowiadanie.







na prowincji, dramat

Pewna trzynastoletnia dziewczynka bardzo chciała zostać aktorką. Los chciał, że na przyjęciu urodzinowym jej dziadka jeden elegancki stryj powiedział: „To zawód dla kurewek o ładnych sylwetkach”. Zawstydziła się. Dziewczynka była z tych pulchnych i rumieniących się. Ładnej sylwetki nie miała i nigdy mieć nie będzie. O kurewkach nic nie wiedziała,  w przyszłości wiedzieć będzie niewiele więcej. Jednak stało się. Pachnący wodą kolońską stryj uruchomił precyzyjną machinę fatum. Wywołane, ruszyło by zmiażdżyć dziewczynkę. Przezornie dziewczynka wybrała cień. Ubierała się na cebulkę. Kiedy dokądś wyjeżdżała zawsze sprawdzała godzinę odjazdu powrotnego autobusu. Ostrożność na niewiele się zdała, za fatum kroczyły następne. Pod sportową koszulką pojawiły się piersi, wkrótce dołączyła do nich bolesna menstruacja, a za nimi przyszedł chór. Złożony z samych damskich głosów, ale w małym miasteczku nikogo to nie dziwiło. Rozśpiewane matrony nie ostrzegały dziewczynki przed czającymi się niebezpieczeństwami, w zamian za to nieustannie ją krytykowały. Jeszcze jedna trudność, dziewczynka je słyszała. Dzięki budowie starego domu głównie w jakości stereo. Odtąd życiem dziewczynki kierowało przeznaczenie. Wiadomym było że w określonym czasie i w określonym miejscu spadnie na nią banalne i stare jak świat nieszczęście. Zakochała się. Nad ciągle tym samym miasteczkiem niósł się nienawistny szept chóru. Dziewczynka pierwszy raz się nie bała, z brawurą porzuciła wiarę w konwenanse. Słowa patosu służyły jej tylko do wyznań miłości. Niespodziewanie sielankę zakłóciła wiadomość o ciąży. Chór miał używanie, śpiewał na głosy, albo zwartą frazą. Wróżył dziewczynce: smutny koniec, samotne macierzyństwo i nędzną starość. Jak to chór, nie mylił się. Chłopiec dziewczynki był z nią kiedy urósł jej ogromny i aseksualny brzuch, był z nią kiedy nie mogła się schylić żeby zawiązać sznurowadło, był z nią kiedy podchodziła do matury i był z nią na porodówce kiedy rodził się jego pierworodny syn. Widoku noworodka już nie zniósł i odszedł. Chór usatysfakcjonowany swoją nieomylnością śpiewał melodyjnie, nawet ładnie, ku przestrodze i ku pokrzepieniu serc. Wszyscy lubimy smutne kawałki o smutnych historiach które na szczęście nie przydarzają się nam. Dziewczynka z małym synkiem wróciła do domu. Powoli traciła złudzenia, coraz rzadziej pocieszała się myślą że ktoś przyjdzie i zmieni jej życie, o swoim dawnym marzeniu zapomniała. Chór śpiewał, chociaż często zagłuszało go wycie dzieciaka. Lata mijały. Dziewczynka gorzkniała. Chór mamrotał. Szaleństwo miotało rachitycznym ciałem synka i nie pomagała żadna wyrocznia zintegrowana z psychologiem i z rehabilitantem. Chociaż domowa sekcja chóru wreszcie pomarła, dziewczynka wyprzedzając niejedną epokę, miała z nim mistyczny kontakt. Chór nadal śpiewał. W głowie. Któregoś wieczoru dziewczynka jak zawsze wracała do domu ze swojej żałosnej posadki. Po drodze odwiedziła jeszcze synka, w na ogół zamkniętym ośrodku. Wysiadła z autobusu i nie wiedzieć dlaczego podniosła wzrok. Na wysokości jej spojrzenia stał odnowiony skwer. Kilka ławek, światło ledowych latarni. Nad scenografią górowała ozdobna ścianka z wmurowanym napisem: „małe miasteczko założone w 1264 roku”. Fala rumieńca uderzyła dziewczynkę w twarz. „Poważnie!”- wrzasnęła do siebie, a może nawet do bóstwa - „Dreptanina w tym kurewskim czarno grodzie trwa już ponad siedemset lat?!” Krzyk nie przyniósł jej ulgi. Pochyliła się i ze śnieżnej brei uformowała brudną śnieżkę. Rzuciła w akt urodzenia małego miasteczka. Tyle musiało jej wystarczyć za katharsis.


Dla Ciebie idę. 
(dla córki)
 Wiedziała że ludzie obdarzeni jej temperamentem cierpią bardziej. Po nieszczęśliwej miłości tracą równowagę, zaraz potem godność. Są depresyjni. Rozczarowani światem. Co najgorsze, ludzie tacy jak ona są zawiedzeni sobą. Z katalogu tych wszystkich nieszczęść  to jest największe. Niezadowoleni z siebie prędzej czy później lądują jako ofiary. Taki typ nie zaryzykuje, nie spakuje plecaka i nie wyjedzie -  szkoda mu odmalowanego pokoiku i półki z książkami. Nieważne że piekiełko, usprawiedliwi się lojalnością wobec rodziny, małą stabilizacją. Potem obgryza paznokcie, włazi do szafy, do pięćdziesiątki odcina pępowinę. Wspomniany, nie odniesie też mainstreamowego sukcesu. Na próżno szukać go na listach płac korporacji. Nawet nie przyszło mu do głowy aplikować. Ten typ, na złość sobie, jest konsekwentny. Jest idealistą. Pewnie uczepił się jakiegoś niedochodowego hobby i do znudzenia powtarza że ma pasję. Nawet kiedy już wie, że z życiowymi wyborami za każdym razem przestrzelił, to i tak męczy go jedna natrętna myśl. „Tkwiąc w nigdzie i bez niczego, a jednak ciągle będąc sobą jest się grafomańskim, a może romantycznym?” Wiedziała, że ludzie tacy jak ona nie rozwiązują tego rodzaju dylematów. Do końca życia czekają na autobus, nie prowadzą samochodu. Liczą drobne,  nie korzystają z kart kredytowych. Mają nadzieję na szczęście, kiedy inni polegają na sobie. Nie była głupia, wiedziała że przegrała.
Ulepiona z feralnej gliny, owoc toksycznej relacji - ona. Tylko ona, wiedząc to wszystko, mogła wpaść na pomysł że urodzi sobie drogowskaz. Urodzi  i za nim pójdzie.
Od zawsze chciała mieć dziecko, chyba od dziecka chciała mieć dziecko. Wyobrażała sobie, że to musi być wspaniałe: mieć na świecie człowieka który Cię bezwarunkowo kocha. Kiedy o tym myślała w podstawówce nie używała słów: „bezwarunkowa miłość”, myślała raczej o najbliższej osobie. Takiej jak ona. Z tym samym niepewnym spojrzeniem, z tymi samymi wiecznie spoconymi dłońmi. O drugim, identycznym człowieku czekającym ze strachem na autobus do domu. On by rozumiał (ten człowiek, to dziecko) że można nie jechać tym o 13.35, że można poczekać do 14.15.
 Była studentką. Tkwiła pomiędzy złym i fatalnym związkiem. W przypadkowym towarzystwie, po dwóch piwach, ogłosiła że gdyby była Szwedką zdecydowała by się na samotne macierzyństwo. Jeden znajomy z ironią zapytał czy nie szuka dawcy nasienia. Zignorowała go, właśnie pierwszy raz na głos wyznała wiarę.
Kiedy wychodziła za mąż była już w ciąży. Ślub był kościelny, zgodnie z tradycją małego miasteczka, z którego pochodziła i z którego nigdy nie miała odwagi uciec. Pan młody był od niej starszy, kochał ją, wierzył że im się uda.
Nie mogła się jej doczekać. Mówiła do brzucha. Przykładała słuchawki z muzyką klasyczną, z ulubioną ścieżką dźwiękową z ”Łowcy androidów”. Była przekonana że narodziny dziecka uporządkują jej wewnętrzny świat. Awansuje na wyższy stopień świadomości. Połączy się z archetypem. Będzie matką i nareszcie będzie wiedziała co zrobić z własnym życiem. Mała urodziła się szybko, jakby chciała zaoszczędzić jej dodatkowego bólu. Kiedy położyli jej dziecko na mokrych piersiach, zrozumiała że to będzie najważniejszy człowiek w jej życiu. Zaraz potem połączenie z archetypem zostało zerwane. Nie myślała nad tym jak ją wychowa. Bez stresu, bez konserwantów, według metody Montessori? Chciała mieć Małą blisko, oprzeć się na niej, udowodnić sobie że jej obecność ma jakiś sens. Chusty, nosidła, spanie w jednym łóżku i karmienie na żądanie tylko jej w tym pomogły. Potem dowiedziała się, że to właśnie absolutne oddanie się niemowlakowi, podporządkowanie się jego zwyczajom i bliskość z matką zapewniły jej miłe i grzeczne dziecko bez większych problemów wychowawczych. Wzdrygnęła się na te rewelacje, dobrze wiedziała że to tylko pedagogiczny lukier. Usypia czujność, ale nie chroni przed całym morzem czerni które razem z dzieckiem przychodzi na świat. Depresja była od początku, pisała w pamiętniku: „Pierwszy miesiąc Małej. Pierwszy miesiąc depresji”. Bała się że umrze we śnie, albo że zginą razem tragicznie. Blok z wielkiej płyty może runąć w każdej chwili. Karmiła ją, a oczami wyobraźni widziała jak na ich głowy wali się dziesięć pięter. Budziła się w nocy z koszmaru o Małej która zostaje narkomanką, a ona nie może nic zrobić.
Skarżyła się małomiasteczkowemu psychologowi, że to właśnie ona nie powinna cierpieć na depresję poporodową. Ona tej ciąży chciała. Wymyśliła ją!
Minęło pół roku zimy, ryzyko spotkania znajomego na ulicy wzrosło. Trzeba się będzie zatrzymać i zamienić kilka słów. Strach ją paraliżował. Ludzie: proszeni, nieproszeni i tak przychodzili. Mówili że są z Małą podobne do siebie jak dwie krople wody.
Mała miała dwa lata, kiedy w telewizji wybuchła afera z matką Madzi. Wszyscy dookoła stali się lepsi, nie byli dzieciobójcami. Ona nie mogła spać, myślała o macierzyństwie: swoim, sąsiadek, macierzyństwie matki Madzi. Było jej żal tej chudej dziewczyny, która na oczach milionów widzów topiła się w czerni. Ona jakimś trafem utrzymywała się na powierzchni. Tamtego dnia wyłączyła telewizor i wzięła Małą na spacer do lasu. Była piękna pogoda, przedpołudnie, dookoła żywej duszy. Mała dreptała beztrosko, ciągnąc za sobą suchą gałązkę. Mężczyzna na rowerze pojawił się z nikąd, na ich widok zahamował z piskiem. Nic się nie stało, nie padło ani jedno słowo. Mężczyzna na rowerze tylko na nią patrzył. Jego wzrok bezbłędnie wytropił jej źródło czerni. Patrząc oskarżał ją o wszystko co zrobiła
i co mogła zrobić swojemu dziecku. Potem odjechał. Wracała do domu upokorzona. Zdemaskowana. Niesprawiedliwie oskarżona. Wracała do domu dojrzała do walki o Małą.
Przystosowała się do codzienności. Przy drakońskim planie zajęć czerń zostawała za plecami. Nauczyła Małą załatwiać się na nocnik. Samodzielnie jeść obiad. Jeździć na rowerze z dodatkowymi kółkami i bez dodatkowych kółek. Zaprowadzała i odbierała ją z przedszkola. Zabrała Małą do logopedy i na wszystkie bilanse u lekarza. Czytała jej dwa razy więcej niż zaleca akcja: ”Cała Polska czyta dzieciom”. Wyczerpująco odpowiadała na jej pytania. Może dlatego że była w niekończącym się ferworze walki z czernią. Może dlatego że czuła się niewystarczająco dobrą mamą.
Wychowana w bliskości Mała przypominała swoją mamę. Była wrażliwa. Nie znalazła sobie klasowej przyjaciółki. Płakała oglądając „Małą Syrenkę” i czytając o śmierci Mateusza
w „Ani z Zielonego Wzgórza”. Miała kolor oczu taki jak mama i jej cerę ze skłonnością do rumienia. Przerażało ją to podobieństwo, wolałaby żeby Mała była podobna do ojca. On twardo stąpał po ziemi, bez czarnego balastu. Tego dla niej chciała: lepszego życia, konkretnego zawodu, świadomości własnej wartości.
Obudziła się, ale nie mogła wstać z łóżka. Bolały ją plecy. Pomyślała że czerń  kolejny raz ją dopadła, że nie ma siły dalej walczyć. Wiedziała jak to się skończy. Łzy napłynęły jej do oczu. Wtedy weszła Mała.
- Wiesz mamo, śniły mi się takie stwory. Wyglądały jak ludzie, tylko były dużo większe. One takie urosły bo były szczęśliwe, niczym się nie martwiły. Nigdy nie były smutne i nie chodziły do dentysty! A te które były najszczęśliwsze jeździły na rowerach i rozbijały na kawałeczki chmury. Wstałam i pomyślałam, ze odkryłam Bambole! I wiesz mamo, ja je pierwsza odkryłam, bo my przeczytałyśmy już wszystkie książki i tam nic o Bambolach nie było! Narysowałam je! Chodź mamo, pokażę Ci!
Wstała. Za nią pójdzie na koniec świata.


gorzkie krople

(dla córki)
 Wiedziała że ludzie obdarzeni jej temperamentem cierpią bardziej. Po nieszczęśliwej miłości tracą równowagę, zaraz potem godność. Są depresyjni. Rozczarowani światem. Co najgorsze, ludzie tacy jak ona są zawiedzeni sobą. Z katalogu tych wszystkich nieszczęść to jest największe. Niezadowoleni z siebie prędzej czy później lądują jako ofiary. Taki typ nie zaryzykuje, nie spakuje plecaka i nie wyjedzie -  szkoda mu odmalowanego pokoiku i półki z książkami. Nieważne że piekiełko, usprawiedliwi się lojalnością wobec rodziny, małą stabilizacją. Potem obgryza paznokcie, włazi do szafy, do pięćdziesiątki odcina pępowinę. Wspomniany, nie odniesie też mainstreamowego sukcesu. Na próżno szukać go na listach płac korporacji. Nawet nie przyszło mu do głowy aplikować. Ten typ, na złość sobie, jest konsekwentny. Jest idealistą. Pewnie uczepił się jakiegoś niedochodowego hobby i do znudzenia powtarza że ma pasję. Nawet kiedy już wie, że z życiowymi wyborami za każdym razem przestrzelił, to i tak męczy go jedna natrętna myśl. „Tkwiąc w nigdzie i bez niczego, a jednak ciągle będąc sobą jest się grafomańskim, a może romantycznym?” Wiedziała, że ludzie tacy jak ona nie rozwiązują tego rodzaju dylematów. Do końca życia czekają na autobus, nie prowadzą samochodu. Liczą drobne,  nie korzystają z kart kredytowych. Mają nadzieję na szczęście, kiedy inni polegają na sobie. Nie była głupia, wiedziała że przegrała. Mimo to, ulepiła Małą z tej samej feralnej gliny.
Od zawsze chciała mieć dziecko, chyba od dziecka chciała mieć dziecko. Wyobrażała sobie, że to musi być wspaniałe: mieć na świecie człowieka który Cię bezwarunkowo kocha. Kiedy o tym myślała w podstawówce nie używała słów: „bezwarunkowa miłość”, myślała raczej o najbliższej osobie. Takiej jak ona. Z tym samym niepewnym spojrzeniem, z tymi samymi wiecznie spoconymi dłońmi. O drugim, identycznym człowieku czekającym ze strachem na autobus do domu. On by rozumiał (ten człowiek, to dziecko) że można nie jechać tym o 13.35, że można poczekać do 14.15.
 Była studentką. Tkwiła pomiędzy złym i fatalnym związkiem. W przypadkowym towarzystwie, po dwóch piwach, ogłosiła że gdyby była Szwedką zdecydowała by się na samotne macierzyństwo. Jeden znajomy z ironią zapytał czy nie szuka dawcy nasienia. Zignorowała go, właśnie wyznała wiarę.
Kiedy wychodziła za mąż była już w ciąży. Rozwiązanie narzuciło małe miasteczko, z którego pochodziła i z którego nigdy nie miała odwagi uciec. Nie sprzeciwiła się i tym razem. On był starszy, kochał ją, wierzył że im się uda.
Nie mogła się jej doczekać. Mówiła do brzucha. Przykładała słuchawki z muzyką klasyczną, z ulubioną ścieżką dźwiękową z ”Łowcy androidów”. Była przekonana że narodziny dziecka uporządkują jej wewnętrzny świat. Awansuje na wyższy stopień świadomości. Połączy się z archetypem. Będzie matką i nareszcie będzie wiedziała co zrobić z własnym życiem. Mała urodziła się szybko, jakby chciała zaoszczędzić jej dodatkowego bólu. Kiedy położyli jej dziecko na mokrych piersiach, zrozumiała że to będzie najważniejszy człowiek w jej życiu. Zaraz potem połączenie z archetypem zostało zerwane. Nie myślała nad tym jak ją wychowa. Bez stresu, bez konserwantów, według metody Montessori? Chciała mieć Małą blisko, oprzeć się na niej, udowodnić sobie że jej obecność ma jakiś sens. Chusty, nosidła, spanie w jednym łóżku i karmienie na żądanie tylko jej w tym pomogły. Potem dowiedziała się, że to właśnie absolutne oddanie się niemowlakowi, podporządkowanie się jego zwyczajom i bliskość z matką zapewniły jej miłe i grzeczne dziecko bez większych problemów wychowawczych. Wzdrygnęła się na te rewelacje, dobrze wiedziała że to tylko pedagogiczny lukier. Usypia czujność, ale nie chroni przed całym morzem czerni które razem z dzieckiem przychodzi na świat. Depresja była od początku, pisała w pamiętniku: „Pierwszy miesiąc Małej. Pierwszy miesiąc depresji”. Bała się że umrze we śnie, albo że zginą razem tragicznie. Blok z wielkiej płyty może runąć w każdej chwili. Karmiła ją, a oczami wyobraźni widziała jak na ich głowy wali się dziesięć pięter. Budziła się w nocy z koszmaru o Małej która zostaje narkomanką, a ona nie może nic zrobić.
Minęło pół roku zimy, ryzyko spotkania znajomego na ulicy wzrosło. Trzeba się będzie zatrzymać i zamienić kilka słów. Strach ją paraliżował. Ludzie: proszeni, nieproszeni i tak przychodzili. Mówili że są z Małą podobne do siebie jak dwie krople wody.
Mała miała dwa lata, kiedy w telewizji wybuchła afera z matką Madzi. Wszyscy dookoła stali się lepsi, nie byli dzieciobójcami. Ona nie mogła spać, myślała o macierzyństwie: swoim, sąsiadek, macierzyństwie matki Madzi. Było jej żal tej chudej dziewczyny, która na oczach milionów widzów topiła się w czerni. Ona jakimś trafem utrzymywała się na powierzchni. Tamtego dnia wyłączyła telewizor i wzięła Małą na spacer do lasu. Była piękna pogoda, przedpołudnie, dookoła żywej duszy. Mała dreptała beztrosko, ciągnąc za sobą suchą gałązkę. Mężczyzna na rowerze pojawił się  znikąd, na ich widok zahamował z piskiem. Nic się nie stało, nie padło ani jedno słowo. Mężczyzna na rowerze tylko na nią patrzył. Jego wzrok bezbłędnie wytropił jej źródło czerni. Patrząc oskarżał ją o wszystko co zrobiła i co mogła zrobić swojemu dziecku. Potem odjechał. Wracała do domu zdemaskowana. Upokorzona. Niesprawiedliwie oskarżona. Wracała do domu zdiagnozowana.
Przystosowała się do codzienności. Przy drakońskim planie zajęć czerń zostawała za plecami. Nauczyła Małą załatwiać się na nocnik. Samodzielnie jeść obiad. Jeździć na rowerze z dodatkowymi kółkami i bez dodatkowych kółek. Zaprowadzała i odbierała ją z przedszkola. Zabrała Małą do logopedy i na wszystkie bilanse u lekarza. Czytała jej dwa razy więcej niż zaleca akcja: ”Cała Polska czyta dzieciom”. Wyczerpująco odpowiadała na jej pytania. Może dlatego że była w niekończącym się ferworze walki z czernią. Może dlatego że czuła się niewystarczająco dobrą mamą.
Wychowana w bliskości Mała coraz bardziej przypominała swoją mamę. Była wrażliwa. Nie znalazła sobie klasowej przyjaciółki. Płakała oglądając „Małą Syrenkę” i czytając o śmierci Mateusza w „Ani z Zielonego Wzgórza”. Miała kolor oczu taki jak mama i jej cerę ze skłonnością do rumienia. Była chłodna względem swojego taty, tak jak jej mama była chłodna względem swojego męża. Cały czas czuła że rywalizuje z kimś o uwagę mamy. Nie wiedziała z kim, więc nie wiedziała kogo ma znienawidzić.
Stało się. Któregoś dnia Mała cała zapłakana wróciła z wycieczki szkolnej, nie chciała mówić. Kiedy udało jej się nakłonić córkę do zwierzeń, usłyszała historię którą sama przeżyła. Historię o wyobcowanym dziecku, prolog do całej reszty samotnego życia. Delikatnie uniosła jej buzię. Spojrzała na nią. Ich uderzające podobieństwo nie zdziwiło jej, ale wywołało poczucie winy. Nie udało jej się uchronić córki prze losem outsidera. Może za mało się starała? Tak jak zawsze tego chciała, najważniejsza osoba w jej życiu dzieli z nią jej bolesne istnienie. Niestety.

Wydumane siódme: Inspirowane wycieczki osobiste. Recenzja książki: „Astrid Lindgren opowieści o życiu i twórczości”.



Margareta Stromstedt: „Astrid Lindgren opowieści o życiu i twórczości”, wyd. Marginesy, Warszawa 2015.

W 1978 roku Astrid Lindgren miała siedemdziesiąt jeden lat i przyjmowała Nagrodę Pokojową Niemieckiego Związku Księgarzy we Frankfurcie, wygłosiła wówczas mowę w której zawarła swoje credo wychowawcze. Powołała się na słowa Goethego: „Człowiek uczy się wszystkiego od tego kogo kocha”. Czy w ogóle można relację między dzieckiem i dorosłym, a także cały proces wychowawczy określić w bardziej prosty i przejrzysty sposób? Czytając to zdanie, a za nim całą mowę Astrid Lindgren i wreszcie cała książkę poświęconą autorce „Dzieci z Bullerbyn” oniemiałam. Otóż okazuje się że nie można, ale żeby to zrozumieć, żeby mieć w sobie tak ogromne pokłady miłości, szacunku i zrozumienia dla dzieci ( jak się w trakcie życia autorki i powiązanego z nim procesu twórczego okazało, dla wielu milionów dzieci na całym świecie) najpierw musi wydarzyć się cud. Cudem jest, jak wnikliwie opisuje to biografka najsłynniejszej pisarki dla dzieci: „nigdy niezerwany kontakt z własnym dzieciństwem, z sobą samym jako dzieckiem”. Można opisywać pejzaż w jakim Astrid dorastała i zastanawiać się nad wyjątkowością Smalandskich: pól, lasów, łąk, jezior, domków, gospodarstw i wreszcie miasteczek, a potem zadać sobie pytanie czy gdyby Astrid Lindgren z domu Astrid Ericsson urodziła się w innym miejscu też zostałaby „Tą” pisarką? Ja po przeczytaniu biografii stwierdzam w ciemno: tak, Astrid pozostałaby Astrid pod każdą szerokością geograficzną. Żeby być sobą potrzebowała do tego swoich rodziców i rodzeństwa, a domki, lasy i pola mogłyby by się dowolnie różnić – co najwyżej Pipi nie mieszkałaby w Willi Śmiesznostce, a Zagroda Północna, Środkowa i Południowa, może nazywałyby się trochę inaczej. Czytając o Astrid Lindgren czytałam o fundamencie jakim jest dla dziecka kochająca się rodzina, czytałam także o pamięci dziecka, w którą na zawsze zapadają rzeczy, obrazy i smaki często przez dorosłych ignorowane - czytając o Astrid Lindgren czytałam o wolności przypisanej szczęśliwemu dzieciństwu, wolności której nie da się już odtworzyć i zaznać ponownie jako osoba dorosła . 














W trakcie lektury cały czas towarzyszyła mi myśl że jest w tym wszystkim pewien paradoks, większość z ludzi będąc dziećmi chce być dorosłymi, marzy o tym , fantazjuje jak to będzie, a kiedy wreszcie przychodzi ten upragniony moment i zaczynamy „żyć na serio” zaczynamy także oglądać się  wstecz. Na początku nieśmiało i wstydliwie, aż wreszcie przyznajemy że dobre czasy, momenty prawdziwego niczym niezmąconego szczęścia i prostych radości są już za nami. Astrid należała do tej grupy ludzi, którzy podskórnie wiedzą że to właśnie dziecko może być po prostu szczęśliwe i była szczęśliwa i jeszcze otwarta na swoich rówieśników, na inspirujące ją historyjki opowiadane przez tatę, na uroki przyrody i swojego miasteczka, na pierwsze czytane książki, ale przede wszystkim była otwarta na zabawę. Ta dziewczynka w mysich warkoczykach biegająca po polach, wspinająca się na drzewa i przeskakująca przez płoty była uciekinierką z Edenu, a dorosła Astrid na szczęście nigdy nie straciła jej z oczu.  Bo to właśnie ta dziewczynka pomogła dorosłej Astrid ułożyć sobie życie w Sztokholmie, odzyskać syna którego urodziła w europejskim mieście, w latach dwudziestych poprzedniego wieku jako samotna matka – ta dziewczynka była źródłem jej wigoru, była jej esencją, jej duszą. Czytając byłam zazdrosna, że ja taka nie jestem, że nie potrafię sięgnąć w głąb siebie i odnaleźć małej Ani, ale czym dłużej czytałam uświadamiałam sobie że problem nie tkwi  w tym że nie odnajduję w sobie małej, wesolutkiej Ani, tyle że odnajduję w sobie małe i często smutne dziecko. Życie to bardzo indywidualna mikstura i w moim życiu sporo było cieni. Nikt tu nie jest winny, uważam że moja mama wychowująca mnie praktycznie sama często stawała na głowie żeby mnie szczęśliwą uczynić, a że się jako dwie dorosłe kobiety różnimy to chyba dowód na to że życie w przeciwieństwie do literatury rzadziej ulega schematom.



Lektura książki „Astrid Lindgren opowieści o życiu i twórczości” przyniosła mi niespodziewane oczyszczenie. Nie przypuszczałam , że dzięki tej uroczej pani ciepło patrzącej na mnie z okładki tyle się dowiem o sobie ( teraz jest już jasne dlaczego bohaterowie moich bajek są smutni), tyle sobie przypomnę… Przypomniał mi się wielki niedźwiedź, który ciągle ziewał i chciało mu się spać. A ja jako siedmioletnia dziewczynka zazdrościłam mu że może zapaść w sen zimowy i przespać wszystko to czego nie rozumie i czego się boi. Do dzisiaj spotykam tego niedźwiedzia, ale teraz już rozumiem że muszę go unikać.

Postać Astrid Lindgren nie jest monumentalna, jej empatia i czułość dla dzieci nie zmieszczą się na żadnym pomniku, Astrid była po prosu bardzo mądrą kobietą, krytyczną wobec świata dorosłych, wobec okrutnej polityki i realiów wojny, osobą która wiedziała że ma za krótkie skrzydła żeby pod nimi zmieścić wszystkie skrzywdzone i samotne dzieci i dzięki temu że była świadoma i że pisała z głębi siebie dla innych pomogła milionom dzieci. W naszej ziemskiej rzeczywistości aniołowie są bardzo zapracowani i nie wiedzą że robiąc to co potrafią najlepiej zbawiają świat.

Dzięki Liso, Pipi, Emilu, Sucharku , Madiko że Was spotkałam.

Dzięki mamo.
Wydumane szóste: Reaktywacja babskiej półki, czyli ucieczki z fascynującymi kobietami.
Akademicki wstęp.


Uczono mnie na studiach (na moje szczęście i nieszczęście- humanistycznych) o literaturze. Uczono mnie kim jest pisarz, a kim czytelnik. Uczono mnie także czym jest i czemu służy „akt czytania”. Jako osoba wyedukowana w tym kierunku, mam gust i smak literacki, wiem co lubię. Mam też określony horyzont oczekiwań: czyli to czego jako czytelnik od książki wymagam i horyzont rozpoznania, w skrócie że: na ogół udaje mi się moimi literackimi wyborami moje oczekiwania zaspokajać. Szczęśliwie jest coś jeszcze, większość ludzi nazywa to: rozwojem osobistym, a literaturoznawcy: poziomem iluminacji. Najważniejsze, że sprowadza się do tego samego, do znajdowania zupełnie nowych: tematów i jakości jakie mogę dzięki czytaniu odkryć. 
Świat kobiet.
Kobiety są ciekawsze. Poprzez macierzyństwo bliższe naturze. Ich światy pełne emocji, przypominają jednoosobowe oranżerie, albo przynajmniej wiosenne ogrody. Kobiety kochają, cierpią, nienawidzą bardziej widowiskowo, bywa że teatralnie, czasem nawet literacko. Podobne refleksje towarzyszyły mi po obejrzeniu „Wszystko o mojej matce” Almodóvara. Ten film zapamiętam do końca życia bo zapoczątkował w nim lawinę zmian, ale przed seansem była jeszcze prof. Ziółkowska. Prof. Ziółkowska była moja nauczycielką języka polskiego w liceum, dzięki niej zainteresowałam się kinem, zaczęłam prenumerować miesięcznik „Kino” (który zresztą czytam do dziś), odkryłam swoją pierwszą wielką pasję, wybrałam swoje niedochodowe studia i wiodę sobie do dzisiaj wysubtelniony żywot „biedy artystycznej”. Dzięki prof. Ziółkowskiej zaczęłam zwracać uwagę na sens, no i jeszcze stałam się konsekwentna w odkrywaniu rzeczy które mnie interesują. Dzisiaj kino nie jest już u mnie na pierwszym planie, ale stanowi bazę - bo to od niego wszystko się zaczęło. Dzisiaj bliżej mi  do literatury dziecięcej. Jestem na etapie budowania swojej biblioteczki, oprócz powieści i książek dla dzieci ważnym jej elementem są życiorysy mądrych i niebanalnych kobiet.  


Herbatka u Pana Sławomira. 
Sławomir Koper: ”Wpływowe Kobiety Drugiej Rzeczpospolitej”, wyd. Bellona, Warszawa 2011.
Jako matka i żona przy rodzinie cieszę się że mam swój świat, że mam swoje ulubione książkowe tematy i że zawsze mogę w ten świat uciec. „Wpływowe Kobiety” Sławomira Kopra to pretekst do przyjemnej i starannie skrojonej ucieczki. Przyjemność tkwi w towarzystwie: Jadwiga Beck, Zofia Nałkowska, Irena Krzywicka, Maria Dąbrowska, Maria Pawlikowska- Jasnorzewska, Jadwiga Witkiewiczowa, Katarzyna Korbo i Maria Morska – to o nich barwnie i w lekko poufałym tonie opowiada autor. Ich losy, pasje, miłości i sekrety składają się na temat książki, a czyta się jakby siedziało się w kawiarni no plotkach przy filiżance dobrej kawy. To dla karmiącej mamy, pijącej tylko kawę zbożową przyjemna odmiana! Staranność – to ton w jakim pisze Sławomir Koper. Bohaterki „Wpływowych Kobiet” nie są obgadywane, ani kreowane na bulwarowe sensacje odkurzone po latach. Owszem, autor wiele miejsca poświęca ich uczuciowym wyborom, a nawet erotycznym upodobaniom, ale odnosi się wrażenie że te zabiegi są celowe, że mają żyjące prawie wiek temu kobiety przybliżyć czytelnikowi. To że tytułowe możne panie są: z krwi, z kości i z pasji – że ich wizerunek jest spójny i uczciwie opisany, to niewątpliwe zasługi autora. Książka ma także aspiracje edukacyjne, bardzo ciekawy jest pierwszy rozdział zatytułowany: „Kobieta i feminizm w czasach Drugiej Rzeczpospolitej”. To zarys historii ruchu emancypacyjnego, we wspomnieniach i luźnych dygresjach od: rewolucji francuskiej do momentu otrzymania prawa wyborczego przez polskie kobiety. Sławomir Koper przywołuje nazwiska i losy rodzimych emancypantek, które mimo społecznego ostracyzmu miały odwagę by żyć, wyrażać i zachowywać się inaczej niż nakazywały stereotypy. Przywołuje znane i cenione: Marię Konopnicką i Elizę Orzeszkową, a także te których nazwiska przebrzmiały, a które kiedyś wywoływały ogromne kontrowersje: Marię Komornicką i Marię Rodziewiczównę.
Lubię kończyć lekturę z poczuciem że się czegoś nauczyłam, sam relaks i rozrywka mi nie wystarczają. „Wpływowe Kobiety” to literatura z gatunku przyjemnych i „lekkostrawnych”, ale też świadomie osadzona w kontekście. Druga Rzeczpospolita była dla kobiet wyjątkowym okresem - wtedy wypłynęły na szersze wody. Miały okazję pełnić nowe dla siebie funkcje: społeczne i reprezentatywne, mogły się kształcić i realizować jako artystki różnych dziedzin, mogły odnosić zawodowe i ekonomiczne sukcesy - mogły zacząć być w pełni! Nieszablonowość i otwarte umysły bohaterek „Wpływowych Kobiet” zapewniły im długowieczność i sprawią że niejedna brew współczesnego czytelnika uniesie się w górę.


Piękne jak z obrazka.  
Krzysztof Tomasik: „Seks Bomby PRL-u”, wyd. Marginesy, Warszawa 2014.
Książka „Seks Bomby PRL-u” przyszła do mnie w odpowiednim momencie. Właśnie wróciłam z małą Zosią ze szpitala i absolutnie nie czułam się jak seks bomba, wręcz przeciwnie. A wszystko za sprawą radiowej „Trójki”. Często grałam w sms- owych konkursach żeby wygrać książkę prezentowaną w audycji:
„Z najwyższej półki”. Niestety moje nazwisko nie padało w gronie wyróżnionych. A jednak zwyciężyła moja wytrwałość i dostałam książkowy prezent- idealny dla regeneracji ciała i duszy zmęczonych szpitalem. „Seks bomby” to pięknie wydana książka, pełna zdjęć pochodzących z przedruków okładek magazynów filmowych. Bohaterkami jest pięć boginek, a w tle pięć dekad kina, a oto jak autor uzasadnia swój wybór:
„Bohaterkami tej książki są (…) seks bomby polskiego kina. Ten wybór nie wyczerpuje zagadnienia. Początkowo wytypowałem dziesięć aktorek, ale szybko okazało się że temat jest zbyt rozległy, a życiorysy pań zbyt fascynujące, by można je zmieścić w jednym tomie. Potrzebna była selekcja zrobiona przeze mnie arbitralnie, bo przecież możliwy zestaw. Ten ostateczny jest chyba zrozumiały – Jędrusik, Tyszkiewicz, Brylska, Szapołowska, Figura to naprawdę ważne nazwiska, królowe ekranu przez kilkadziesiąt lat. Każda z nich wykreowała inny typ bohaterki, ale wszystkie stały się obiektem masowej wyobraźni. Przede wszystkim odtwórczyniami ról kobiet skoncentrowanych na miłości seksie”. Reasumując: jest ich pięć, każda w swoim czasie hipnotyzowała męską i damską publiczność kin, ich gwiazdy płonęły w PRL-u i w momencie przemiany ustrojowej w 1989 roku, porównywane były do swoich sławnych europejskich i amerykańskich koleżanek, ale ich kariera rozegrała się w większości w Polsce. „Seks bomby PRL-u” to bardzo rzetelna lektura, traktuje o pięciu pięknych kobietach i świadomych swoich walorów artystkach. I chociaż wszystkie funkcjonują w książce w jednej zbiorowej seks kategorii, to bardzo się od siebie różnią. Po pierwsze na różne sposoby wyrażają swoją seksualność na ekranie, po drugie każda z nich realizowała się w innym erotycznym śnie.


Kalina była pierwsza więc stworzyła mit. Wydobyła się z drugiego planu, z tła, z kąpieli w pianie. Z nowo narodzonej Wenus z „ Lekarstwa na miłość” po latach przeobraziła się w demona miłości w „Ziemi obiecanej”. To miłosna pasja, jej cielesny rys była znakiem firmowym Kaliny.



Inaczej było z Beatą Tyszkiewicz, clou jej seksapilu opiera się na marzeniu o damie, o idealnej kobiecie z wyższych sfer. Takie postacie Tyszkiewicz uosabiała - trzeba wymienić tutaj nieśmiertelną pannę Izabelę Łęcką, co nie znaczy że była aktorką jednej pozy i gestu, potrafiła grać ze swoim wizerunkiem, pastiszować go, obnażać jego słabości. Drwiną z damy była rola Stefani Holszańskiej w „Nocach i dniach” wyreżyserowanych przez Jerzego Antczaka.


Barbara Brylska, kolejna bohaterka „Seks bomb” już na zawsze kojarzyć mi się będzie  z tańczącą kapłanką Kamą uwodzącą młodego Ramzesa. Onieśmielała pięknem i seksem, była fascynującym mrocznym jądrem „Faraona”. Tymczasem z relacji Krzysztofa Tomasika wynika, że to Brylska ze wszystkich wymienionych aktorek najbardziej przeszła w niepamięć. Jej błyskotliwą karierę na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych oraz udział w filmach które wtedy rozpalały publiczność – dzisiaj pokrył kurz. Nie wielu zna, wówczas bijącą rekordy popularności „ Anatomię miłości”. Krytyka nie lubiła Barbary Brylskiej, jej urodę i erotyzm odczytywano jako chłodne i manieryczne. Osobista tragedia przyśpieszyła i tak galopująco szybki proces zapominania na jaki prędzej czy później skazana jest każda seks bomba.



Grażyna Szapołowska i Katarzyna Figura, dwie ostatnie bohaterki książki Krzysztofa Tomasika z racji na mój wiek są mi najbliższe. Szapołowska królowała na polskich ekranach w latach osiemdziesiątych, a Katarzyna Figura w latach dziewięćdziesiątych. Kiedy odkrywałam kino w telewizji można było zobaczyć „Kingsize”. Po pejzażach nagości, jakie stanowiły wdzięki Katarzyny Figury, przechadzał się wdzięcznie krasnoludek Olo. A kwadrans po dwudziestej drugiej, po magazynie filmowym „ Kocham Kino” puszczano do dziś przeze mnie ukochane filmy Krzysztofa Kieślowskiego. „Bez końca” i „Krótki film o miłości” to według mnie popisowe role Szapołowskiej. Tak też rozkładały się akcenty mojego uznania dla obu aktorek.
Figura była dla mnie przaśna, erotyczna - idealna do komedii. Jako „rasową” i wielowymiarową aktorkę uznałam ja później, po filmach: „Ubu Król” i „Żurek”. Dopiero wtedy udało mi się spojrzeć na nią nie przez pryzmat komedii i ciała. Chociaż, co ważne, jej rola w „Żurku” nie jest ciała pozbawiona, ona tylko pozwala się ciału zestarzeć, a to wszystko z godnością dobrego dramatycznego kina.
„Seks Bomby PRL-u” sprawiły mi dużo czytelniczej przyjemności, nie tylko spotkałam się z pięcioma ciekawymi kobietami, ale też z ich twórczością, z epoką w której żyły: z kulturą, modą i obyczajowością PRL-u. Od piękna, wbrew stereotypom, można się dużo nauczyć.

Skomplikowane- żony pisarzy.
Radosław Romaniuk: „One, kobiety które kochały pisarzy”, wyd. Wilk & Król, Warszawa 2014.  


„One, kobiety które kochały pisarzy” to kolejna mini antologia z życiorysami sławnych pań, lecz w odróżnieniu do książek Sławomira Kopra i Krzysztofa Tomasika „One” nie ukazują sylwetek atrakcyjnych i wpływowych na tle socjologiczno - zwyczajowego krajobrazu. Tytułowe „One”, czyli żony pisarzy to psychologiczne portrety czterech kobiet które za sprawą swoich sławnych mężów zostały zepchnięte na drugi plan, a dzięki staraniom autora książki opuszczają pisarski landszaft i grają pierwsze skrzypce. Na okładce, w notce recenzenckiej Sylwia Hutnik pisze o szablonie jaki w opinii czytelnika ma za zadanie realizować żona pisarza. Istnieje jednak coś jeszcze, mianowicie hart ducha partnerki i zasadnicze pytanie - dlaczego właśnie ta „ona” została żoną geniusza?
Co takiego miała w sobie Nadieżda Mandelsztam, ze została żona sławnego poety? Ludzie z otoczenia pary, opisywali ja jako leniwego kota który potrafił cały dzień leżeć w jednej pozycji w kawalerce Mandelsztamów i po prostu być i jeszcze słuchać. Ta przeciętnej urody statystka, z burzą rudych włosów  często w odpowiedzi na swoje pragmatyczne komentarze słyszała od męża takie zdanie: „wyślij telegram do Chin: bardzo mądra, udziela rad”. A jednak gdyby nie Nadieżda wiersze Osipa nie przetrwałyby w tak obszernym wyborze. Żona poety uczyła się ich na pamięć i nosiła w sobie, aż do początku lat siedemdziesiątych kiedy to potajemnie spisane długą drogą trafiły do wydawnictwa, a następnie do biblioteki w Waszyngtonie. Chaotyczna Nadieżda była jedynym ratunkiem dla anty systemowego męża poety, przez lata tułała się z nim po rosyjskiej prowincji, bez pracy, bez stałego miejsca zamieszkania. Poeta taki jak Osip, który nie potrafił się cieszyć namiastką wolności nie mógł długo chodzić radzieckimi ulicami. Zginął w łagrze, oficjalnie na serce. Nadieżda przetrwała śmierć męża i zawód miłosny będący jej jedyną szansę na normalne życie, a na starość dane jej było pomieszkać pod własnym adresem, rozmawiać o poezji, czytać w oryginale Szekspira i jeść dżem truskawkowy palcem ze słoika - tyle w zamian za bycie najlepszą z możliwych żon dla Osipa Mandelsztama.   
 Anna Iwaszkiewicz mogłaby być bohaterką greckiego mitu, już od kołyski towarzyszył jej cień, mroczne fatum. Lata absolutnego szczęścia przerywane są momentami depresji i kryzysów. Anię, w domu nazywaną Hanią wychowała siostra ojca. Małżeństwo rodziców rozpadło się kiedy matka zostawiła męża i córkę dla innego mężczyzny. Anna z dziecka w dziewczynę przeobraziła się w Moskwie, do której przed pierwszą wojną światową uciekła rodzina Lilpopów. Panienka z zamiłowaniem do nauk humanistycznych i kultury nie mogła trafić lepiej – rozkwitła. Anna mogła poślubić arystokratę, ale zakochała się i wyszła za mąż za przyjezdnego do stolicy pisarza bez grosza przy duszy. Ich związek był wielkim porozumieniem, wspólnym głosem podobnych wrażliwości, ale nie był prosty. Czytając o Annie Iwaszkiewicz zastanawiałam się w imię czego godzi się człowiek z biseksualnością małżonka i ze wszystkimi jej konsekwencjami? Odpowiedzieć, że była to wielka miłość, to tak jakby nic nie powiedzieć. Jan Lechoń wróżył małżeństwu Iwaszkiewiczów sześć tygodni, tymczasem trwało ono pięćdziesiąt siedem lat. Iwaszkiewiczowie przetrwali wojnę, a także może trudniejsze okresy choroby Anny. Inspiracją do napisania przez Jarosława Iwaszkiewicza „ Matki Joanny od Aniołów” była jego żona Anna, a to wiadomość porażająca bo czytając to opowiadanie ma się wrażenie że obcuje się z najbardziej mroczną stroną ludzkiej natury.Małżeństwo Zofii i Lwa Tołstojów było burzliwe, a właściwie przypominało stan przed, w trakcie i po klęsce żywiołowej. Młody, zdolny pisarz z pierwszymi zawodowymi sukcesami rozważa czy powinien się dla dobra swojej twórczości ożenić? Ostatecznie decyduje się poślubić osiemnastoletnia dziewczynę z dobrego domu. Wywozi ją z domu rodzinnego i z Moskwy na swój majątek w Jasnej Polanie. Szesnaście lat starszy Tołstoj jest zaborczy, traktuje Zofię jak swoją własność, a ona także nie zna innego modelu miłości. Ich relacja pełna jest ekstremum: podczytywanie dzienników by sprawdzać czy nikt i nic nie jest ważniejsze, zauroczenie i zatracenie się w miłości fizycznej, ale też rozdzielność światów współmałżonków. Ona miała gospodarstwo, dzieci (urodziła ich trzynaścioro) a on miał swoją twórczość która wymagała ciszy i spokoju. Z biegiem lat konflikty nie wybrzmiewały. Tołstoj przeszedł przemianę duchową, odrzucił dotychczasowy sposób pisania, myślenia, chciał także odrzucić zbytki i żyć możliwie jak najskromniej. Zofia nie chciała zmian, lecz jeszcze bardziej oburzali ją uczniowie i powiernicy męża. W tym momencie relacje z dzienników Zofii zatrważają - odcięta od obiektu swojej pierwszej, obsesyjnej miłości szaleje, wielokrotnie próbuje popełnić samobójstwo, które skutecznie udaremniają jej bliscy, albo domowa służba. Wreszcie Tołstoj ucieka pod osłoną nocy przed swoja żoną, przed Zofią którą skutecznie przez lata lepił na swoją wyznawczynię, na pierwszą kapłankę jego ogniska. Umiera w trakcie ucieczki, ze świadomością że Zofia go szuka – ściga go. Umrze w przeświadczeniu, że Zofii uciekł, że się uwolnił. Tymczasem odtrącona Zofia jest tuż obok, krąży jak ćma i czeka aż ukochany Lew Nikołajewicz da jej znak, zawoła, pozwoli się przeprosić. Ludzie potrafią stworzyć sobie nawzajem piekło, żadna fikcja literacka nie odmaluje tak głębokiej, prawdziwej i toksycznej relacji. 
Na początku była Marusia Bunin mieszkająca w Wilnie, córka zamożnego generała. Marusia w wieku dziesięciu lat zachorowała na szkarlatynę, powikłaniem po chorobie było męczące ją już całe życie zapalenie stawów. Ojciec dziewczynki chcąc żeby wróciła do zdrowia oddał ja pod opiekę ciotki z którą Marusia zwiedzała ciepłe kraje: Włochy, Francję, Krym, a nawet Egipt. Przy ciotce malarce Marusia przechodziła rekonwalescencję i poznawała artystyczne preferencje swojej duszy. Rodzina Marii spokrewniona była z pierwszym rosyjskim noblistą w dziedzinie literatury, ale sama Marusia była wobec siebie krytyczna i nie odznaczała się taką skalą talentu jaką by sobie życzyła. Jednak od młodości pisała najpierw pamiętniki, a potem dzienniki. Publikacja jej pięciotomowych dariuszy stała się literackim i obyczajowym skandalem. Maria już jako młoda kobieta czuła się ukształtowana przez literaturę i naznaczona atmosferą modernizmu, chciała być elementem dzieła. Napisała o sobie:”Odkąd zaznaczyła się moja indywidualność, było moim dążeniem aby stać się towarzyszką życia człowieka tworzącego”. Tak też wybierała sobie partnerów, aż wreszcie w pociągu relacji Rzym- Neapol poznała polskiego poetę Jana Kasprowicza. Marię - Marusię Bunin zauroczył starszy pan – poeta i tak zaczął się ich romans, najpierw korespondencyjny, przerywany spotkaniami, aż wreszcie ukoronowany ślubem i założeniem wspólnego domu w zakopiańskiej Harendzie. Jednak małżeństwo Kasprowiczów dalekie było od wyobrażeń Marusi, owszem na początku była muzą czekającą swojego wieszcza który wracał ze spaceru z gór z gotowym wierszem. Jednak z biegiem lat poeta był coraz starszy, a żona w kwiecie wieku, przetrwali razem wojnę, ale dookoła pięknej Marusi krążyli jak satelity adoratorzy. Kiedy nie mogła już znieść zaborczości poety, ten podupadł na zdrowiu i to ich paradoksalnie zbliżyło na nowo. Była z nim przez ostatnie piętnaście lat życia, ale z jego śmiercią nie kończy się barwne życie Marusi i jej słabość do artystów. 
Jedyny możliwy wariant ucieczki.    


Zdaje się, nie tylko z perspektywy literaturoznawczej, że literaturę stworzono do ucieczki. Dwie z pięciu funkcji literatury popularnej nawiązują właśnie do ucieczki. A ja lubię czytać, więc mam w sobie coś ze zbiega. Radosław Romaniuk zatytułował rozdział o Marii Kasprowiczowej : „Talent do życia”, w moim przekonaniu wszystkie bohaterki omawianych przeze mnie książek były tym talentem szczodrze obdarowane. Gromadząc książki na babskiej półce myślę o moich dziewczynach, o potencjalnych wzorcach których będą szukały. Autorytet nie musi być znany, ważne by był mądry, twórczy i zarażał charyzmą- wszystkie „One” takie właśnie są.

Wydumane piąte: Klasyczny smutek wiosenny.

 
W życiu ludzkim występują trzy nurty: appoliński, dionizyjski i saturnijski. Ten ostatni jest odpowiedzialny za medytację, smutek i cierpienie. Historyczne synonimy melancholii to: nostalgia, spleen i chandra. Znam i miewam, niezależnie od nazwy i pory roku, bywa wiosenny.  

„ja na wiosnę”
Potrzebuję dużo samotności,
dlatego lubię międzywydziałowe pomniki 
Wojciechy,
Józefy,
Nieznanych Żołnierzy.

Ostatnio
blokowiska,
hufce pracy
i betonowe schody.

Siedzę tam z bombą pod czapką,
martwię się.
Patrzę w okna fioletowe od zmierzchu
 i detergentu.

Słucham muzyki,
lektur szkolnych
aż chce mi się wskoczyć w mokrą zieleń trawy.

Potem wstaję i idę,
albo jeszcze siedzę ze zdetonowaną głową.


Wydumane czwarte: Sparaliżowany, czyli szkic o bohaterze ”Ostatniego rozdania”.

Recenzja na podstawie książek: "Ostatnie rozdanie" Wiesława Myśliwskiego i "Lęk" Antoniego Kępińskiego.
Wspomniane filmy: "Przypadek" Krzysztofa Kieślowskiego i "Siódma pieczęć" Ingmara Bergmana.
Z przypadku.
Wierzę w przypadki, a już na pewno wierzę w „Przypadek” Krzysztofa Kieślowskiego.
Scena w której Witek biegnie do pociągu, a od tego czy zdoła go dogonić i wsiąść, czy nie, zależy jego późniejsze życie i  jego poglądy, jest moją ukochaną sceną. Zawsze mnie poraża. To zadziwiające, wydaje nam się że tyle czasu poświęcamy w życiu żeby mądrze wybierać, odmieniamy naszą wolność przez przypadki, rozwijamy się, zrzucamy skórę,
a tymczasem jesteśmy absolutnie bezbronni w obliczu banalnego przypadku. Jest więc przypadek demokratyczny , obojętny, spotyka wszystkich ( tyle że pod różnymi nazwami) i zawsze zapowiada zmianę. Ktoś mi kiedyś polecił książkę, lubiłam tą osobę, ceniłam jej zdanie. Rozeszły nam się drogi, autor został. Pierwszą  powieścią Władysława Myśliwskiego którą przeczytałam był: „Traktat o łuskaniu fasoli”. Książka mnie zaskoczyła, powoli snuta historia utrzymała przy sobie neurotyka. Chodzący po lesie bohater, miska fasoli i garść wspomnień zadziałały na mnie terapeutycznie. Mignęło prawie czterysta stron, a przecież nic się nie działo, żadnej wielkiej akcji, żadnej rewolucji, daleko od formalnego fajerwerku? Jak to możliwe, że uczciwie napisana powieść, w której człowiek rozlicza się ze swoim zwykłym życiem, paraliżuje? Odpowiedź na to pytanie przychodzi  stopniowo, przychodzi zaraz po tym kiedy, zadamy sobie trud myślenia nad lekturą. Wyłania się właśnie wtedy kiedy odważymy się zatrzymać i zostać z nią dłużej. Dzieje się: rozbieranie treści, szukanie sensu, selekcjonowanie, wybieranie, przykładanie do siebie, a wszystko to bo zadrgała jedna ze strun, drgnęła maska,  zabolała przeszłość. Nagle odnalazł się wspólny mianownik, to już nie jest przeczytana historia jednego człowieka, to już nie jest uniwersalna historia będąca udziałem wielu niewyróżniających się ludzi, to jest moja historia. Stało się: literatura opisując świat, opisała cząstkę mnie. Zrozumiałam to, bo zostałam z książką na dłużej niż czas czytania. Zmiana jest w toku.
Szukając klucza.
Czytałam kilka recenzji „Ostatniego rozdania”, przeważają głosy zachwytu, podziw obcujących z dziełem. Ktoś nawet porównał książkę Wiesława Myśliwskiego do Biblii. Czy z „Ostatniego rozdania” bije źródło wody żywej, czy może być ona skarbnicą nieprzemijającej wiedzy? A jeśli tak, to czego dotyczy ta wiedza? Jak już wspomniałam wyżej, oddając szacunek autorowi i dla własnych potrzeb poznawczych, należy przyjrzeć się powieści, szukać wskazówek i zadawać pytania.
Pytanie pierwsze: kim jest bohater?
Bohater nie ma imienia, nazwiska, ani stałego adresu. Na naszych oczach powoli obumiera świat jego młodości, który on z taktem dżentelmena i niepostrzeżenie niczym duch wizytuje. Ma się wrażenie że jego powroty do przeszłości dzieją się na marginesie, są tylko przystankami w drodze, pomiędzy jednym a drugim obowiązkiem zawodowym. Jedynym realnym dowodem istnienia bohatera jest notes z adresami. Przepełniony informacjami, z poupychanymi wizytówkami, z nieczytelnym już kodem znaków przypisanych widniejącym tam nazwiskom. Mężczyzna zabiera go wszędzie ze sobą, jakby to nie był notes, a dokument potwierdzający jego tożsamość, specyficzny dowód osobisty. Żyjąc, funkcjonując w świecie, jesteśmy opisani przez przynależne nam numery od: PESEL, PIN do numeru telefonu: stacjonarnego i komórkowego: prywatnego i służbowego. Są jeszcze adresy: domowy i mailowy - dziesiątki powierzonych pamięci informacji. A jeśli ich się nie chce, jeśli się im nie ufa, kim wówczas się jest? Czy jeszcze się jest? „Jedynie ktoś, kto darzy się miłością własną, mógłby powierzyć pamięci swoje życie”- powie on. Póki co bohater jest anonimowym mężczyzną, bez domu, nie ufającym własnej pamięci i z trudem znoszącym swoje istnienie. Od pierwszej do ostatniej strony, czytałam ”Ostatnie rozdanie” z myślą: on się boi i tej myśli podporządkowałam moje poszukiwania. Było mi z bohaterem po drodze, bo strach jest moim wielkim tematem.   
Drugie pytanie: czym jest lęk?
Czytamy za Myśliwskim: „Tym nieustającym lękiem napawa nas to, że jesteśmy, a nie jesteśmy w stanie sprostać temu, że jesteśmy. Wielkie to brzemię, sam dla siebie człowiek.” Nieocenioną pomocą przy badaniu wszystkich przyczyn strachu bohatera, była wspaniała książka lekarza psychiatry i filozofa Antoniego Kępińskiego zatytułowana nie inaczej tylko: „Lęk”. Pierwszą ważną informacją
o ludzkim lęku jest to, że wyewoluował, urósł do wielkich rozmiarów znajdując w mózgu i w ludzkich emocjach urodzajną glebę. Człowiek boi się z wielu powodów, nie musi być to obawa przed bólem, utratą życia własnego czy bliskich. Lęk oderwał się od konkretu, jest już tak abstrakcyjny, że przyjmuje formy „lęku kosmicznego”, „egzystencjalnego”, wiążącego się z samym faktem istnienia. Bohater funkcjonuje w lęku i to lęk odpowiada za schemat jego działania, za niekończącą się ucieczkę.
W swoich reakcjach nie jest już tylko anonimowy, ale i bezcielesny, trwający w „wiecznym teraz”- w którym przeszłość miesza się z teraźniejszością. Jest bohater wobec swojego życia, wobec swojej przeszłości, wobec swojego notesu i wobec siebie wreszcie bezradny i wrażenie to stale narasta. Przeciwieństwem bezimiennego bohatera jest Maria, jego pierwsza sympatia, z czasów szkoły średniej. Maria pisze listy do swojego dawnego kochanka, opisuje w nich swoje życie, swoje błędy i swoje ciągle aktualne uczucia. Na tle jej życiowych zakrętów młodzieńcze zauroczenie wydaje się czyste. Maria czuje się wygnana z raju prawdziwej miłości. Walczy ze sobą, na zmianę obnaża i poniża się przed adresatem. Ściga go, odnajdując kolejne, tymczasowe miejsca w których pomieszkuje jej miłość. Mężczyzna i Maria są przerażeni, wyczuwają swój strach i są nim połączeni. Ich związek rozpadł się w odległej przeszłości, a mimo to ona ciągle pisze do niego pełne emocji listy, on je czyta, składa w biurku i obwiązuje tą samą gumą, która trzyma notes w jednym kawałku. „Wysiłek życia koncentruje się na zdobywaniu przyszłości, na przemaganiu własnego lęku wywołanego przez nieznane”- pisze Kępiński. Większy jest oczywiście wysiłek Marii, która sobą ucieleśnia drugie prawo biologiczne. Maria jest miłością. Maria wychodzi za mąż, rodzi dzieci, pracuje jako lekarka. Wszystko czemu poświęca się Maria ma ratować życie. Wszystko co robi  on służy zachowaniu jego istnienia. Zderzają się ze sobą dwa prawa biologii, dzięki którym przetrwał człowiek: ratowanie siebie z ratowaniem gatunku. Zderzają się ze sobą dwie sytuacje z których wyewoluował strach. Mimo to lęk nie jest cywilizowany, pamięta historię człowieka, cały czas pełni w jego życiu funkcję alarmu i broni przed chaosem. Stąd obsesja bohatera żeby uporządkować notes, oczyścić go z fałszywych znajomych, stąd skrupulatność granicząca z masochizmem Marii, która spowiada się dawnemu kochankowi ze zdrad małżeńskich, depresji i samotności.
Trzecie pytanie: od kiedy zaczynają się bać?   
Jak zawsze, wszystko co ważne zaczyna się w dzieciństwie. Antoni Kępiński pisze: „Dzieci jakby dla zabawy wystawiają się na sytuacje lękowe, słuchają starszych baśni, bawią się w duchy, zbójców, wybierają się w nocy na cmentarz. Fascynację tego typu zabawy stanowi zwycięstwo nad własnym lękiem.
Z punktu widzenia indywidualnej ewolucji jest to zabawa ze wszech miar pożyteczna, uczy bowiem walki z własnym lękiem, a przezwyciężenie lęku jest warunkiem ekspansji w świat otaczający”. Bohater jako dziecko, pierwszy raz spotkał piastującą lalkę Marię. Zdziwił go widok dziewczynki odgrywającej troskliwą mamę i wierzącej w piękny sen zabawki. A jednak przy drugim przelotnym spotkaniu zakochał się i namalował obraz, który pomógł mu zdobyć jej serce. Zauroczyło go życie, ale już wcześniej zauważył, ze świat w którym dorasta jest naznaczony śmiercią i samotnością. Wychowywał się bez ojca, którego zaradna matka bez sukcesów próbowała mu zastąpić. Szybko zrozumiał, że ludzie swój ból i stratę uczynili tematem symbolicznego kultu. Życie, które obserwował i w którym brał udział było pokornym wyczekiwaniem śmierci. Jak w przypadku jego matki która  z troską sadziła na ganku róże, aby potem obserwować ich kwitnienie i powolny zmierzch. „ Miałem wówczas wrażenie, że wszyscy mają rany, cały świat jest w ranach, nie tylko nasze miasteczko. Nawet tym którzy nie mieli żadnych szram, nie wierzyłem. Musieli mieć, tylko nie na wierzchu, byłem przekonany. Wydawało mi się, że rany wywyższają człowieka, bo to jakby medale, a któż by nie chciał mieć medalu?” Postanowił ponieść ofiarę, zadać sobie ból , zdobyć dla siebie tą wywyższającą go szramę. Po latach opowiada o tym z gorzkim uśmiechem, wiedząc już jak bezsensowne jest samookaleczenie, kiedy dalsze życie doświadczać go będzie już zawsze i prawdziwie. Jego wyznanie paraliżuje tym bardziej, że czytając je już się przeczuwa, że oto tajemnica człowieka który cały swój czas zadedykował ucieczce przed bólem. Zrywając z Marią, tłamsząc w zarodku swoją pasję, rezygnując z założenia rodziny i budowy własnego domu, uczynił bardzo wiele by już na zawsze być tułaczem, by nie ryzykować doznając szczęścia w obawie przed jego ceną.
Antoni Kępiński pisze, że źródeł leków społecznych trzeba szukać w pierwszych relacjach ze środowiskiem społecznym, tj. w związku dziecka z matką i ojcem. Stosunek dziecka do matki jest matrycą stosunku do świata w ogóle, tymczasem stosunek do ojca, odzwierciedla relacje ze światem zewnętrznym, wpływa na ukształtowanie swoistej dla każdego człowieka hierarchii ważności.
Jaka była relacja bohatera z matką? W tym kontekście, to bardzo trudne pytanie, bo czy można odpowiedzialnością za pustkę i bezsens życia obarczyć kogokolwiek? Czy matka musi być zawsze kozłem ofiarnym? Dając życie, w oczach dziecka skazana jest na koszmar urodzaju, ma tylko kochać i miłością emanować aż do śmierci? A przecież jest także człowiekiem i sama wpada w koleiny losu. Nic nie wyróżnia matki bohatera spośród innych matek, może tylko to że pełniła jeszcze rolę ojca. Znam taki typ: dzielny, zorganizowany, wymagający i bezkompromisowy, ale i cierpliwy. Czy to jej bohater zawdzięcza pracowitość, ambicję i niezdolność do miłości? Nie wiem, ale wydaje mi się że obwiniając tylko matkę, niebezpiecznie upraszcza się ludzki charakter. Czy bohater ma kodeks moralny? Mimo że nie miał ojca, ma kodeks moralny. Niczego nie obiecuje, bo wie że obietnic nie dotrzyma. Opiekuje się starą matką, zapewnia jej: dom, pomoc pielęgniarki i swoje towarzystwo. Będąc przy tym konsekwentnie chłodnym i zdystansowanym. Patrząc przy tym jak dom w którym się wychował zamienia się w ruinę. Można spekulować, że gdyby miał ojca miałby w życiu cel, potrafiłby budować z ludźmi prawdziwe relacje, zaryzykowałby i ożeniłby się z Marią. Ale nie miał ojca, mam też wrażenie że nie miał determinacji by wałczyć ze swoimi słabościami, że nigdy nie zagłuszył w sobie niepewności, że stworzył idealne warunki ku temu, aby jego życiem zawładnął lęk. Na drugim biegunie jest przypadek Marii, wychowanej bez matki przez troskliwego i oddanego ojca. Sędzia Sterczyński nie ożenił się powtórnie po śmieci matki Marii, nie wierzył że obca kobieta pokocha ją wystarczająco. Oszczędził Marii rozczarowania, ale nie udało mu się uchronić dziewczyny przed porażką. Nie zdołał zbudować dla niej świata bez trosk. Teoretycznie wychowana bez matki Maria mogłaby uskarżać się przez całe życie na deficyt miłości, a jednak kocha z wytrwałością maniaka cień dawnej sympatii, eksperymentuje  miewając kochanków, kocha swoje dzieci,  to miłość nadaje jej życiu sens. Dzieje się tak chociaż jej uczucie jest niemożliwe, przebrzmiałe i nie przynosi już nadziei, a tylko rozpacz.
Czekając na śmierć.
 Jest w książce niezwykła scena, kiedy bohater przyjeżdża na miejsce śmierci swojego dawnego przyjaciela, który w młodości bardzo mu imponował. Nie potrafi, ale robi zdjęcia i spędza na poboczu przy zakręcie drogi cały dzień- po prostu czekając. Wzbudza to zainteresowanie jednego kierowcy, który minął go rano jadąc do pracy i mija go wieczorem wracając z niej. Mężczyzna zauważa podobieństwa pomiędzy człowiekiem który siedzi na zakręcie, a fabułą filmu: „Siódma pieczęć”. To dobry trop, a analogii pomiędzy bezimiennym bohaterem Myśliwskiego, a rycerzem Antoniusem Blockiem jest więcej. Oboje czekają na śmierć, wierzą że przyniesie im ona wytchnienie i uwolni ich na zawsze od siebie samych. Jednak różnią się od siebie. Bohater Myśliwskiego niczego już nie chce, przyznaje że nie znał siebie i że tęsknota która odczuwa jest najprawdopodobniej tęsknotą za sobą samym. Podtrzymał tym własny status quo: decyzje które podejmował, służyły zawsze zachowaniu własnego życia. Ocalał więc, teraz chce tylko umrzeć, wreszcie umrzeć.  Jak inne są pobudki Antoniusa, który gra ze śmiercią w szachy, licytuje się o czas, chce za wszelką cenę nadać swojej zmierzchającej egzystencji sens, chce choć raz postąpić dobrze.  Jest próżny, żąda dowodu że Bóg istnieje, że świat stworzony został z konkretnego powodu. Nie zadowala go ślepa wiara, absurdalność nicości i oczekiwanie końca. Nie zadowala go przypadek jego własnego życia.           
„Musimy stworzyć sobie obraz naszego strachu i obraz ten nazwiemy Bogiem”.
( Antonius Block)

PS Zachęcam was do czytania nowej książki Wiesława Myśliwskiego, własnych interpretacji
i do polemiki ze mną. Pozdrawiam. Zadumana Ania.




Wydumane trzecie: Czyli wszystkie pogody ducha marudy i zmarzlucha. 
O rany, ale dawno nie pisałam, to znaczy nie wprawek do bajek, czy plotek o książkach dla dzieci, dawno nie pisałam o sobie, dawno nic nie wydumałam.
A przecież aura za oknem sprzyja dumaniu, zaczyna się trzeci miesiąc zimo-jesieni, czyli jesiennej zimy, albo jesieni bez zimy, zwał jak zwał- jest paskudnie!
Zastanawiam się  jakby wyglądała dama obdarzona charakterem jesiennej zimy. Na pewno byłaby niewysoka, nie rozrywkowa, spałaby w skarpetkach, jadła za dużo czekolady, trochę za dużo by sprzątała i na imię Ania by miała. Aż się zrymowało! Nie jest aż tak źle, było tej „jesienio-zimy” kilka pięknych dni  z oślepiającym, wiosennym słońcem- czyli każda „ciężko charakterna” dama ma też i jasne strony. W moim przypadku aura za oknem ma duży wpływ na mój nastrój- taki ze mnie piszący meteopata. Czym się kończy łączenie klimatu z pogodami ducha ? Przykład macie poniżej.

Oda do pesymisty bez prawa jazdy.
Czy pogoda ducha cechuje lekkoducha?
Nie, chyba nie?
Radość, głupawka, pijacka czkawka … może, czemu nie?
Ale pogoda ducha nie dotyczy lekkoducha.
Nie zna jej, o nie!

Bo co lekkoduch o spacerach wie?
Albo, czy gubi się w księgarni?
Czy specjalnie wystaje w poczekalni?
Nie. Zdecydowanie Nie!

Lekkoducha nie dotyka dziura w trotuarze , albo psia kupa zamiast trawnika.
Nie martwi się.
Cóż to dla lekkoducha jest plucha?
O co się w ogóle rozchodzi z bolącą stopą i paznokciem który podszedł ropą?
Któż to wie?
Lekkoduch na pewno nie!

Dlaczego akurat problem ten opisuję? ( pominąwszy fakt, że się on rymuje)
Bo kiedy lekkoduch z całych sił gna.
Poważny pesymista kroczy przez park.
W butach od pluchy uwalanych
z bolącą stopą
i ropą.
I chociaż czasem tupie, bo buty, za przeproszeniem, całe są w kupie.
To i tak wspomniana pogoda ducha częściej spotyka obolałego pesymistę, niż zabieganego lekkoducha.

PS
A pesymista swój trudny los na własnej odczuwa łydce
i stopie
i palcu.
I wzrok spuści niżej ( jeszcze niżej).
I się nawet wzruszy: „że los jego tak szary, że aż poetyckim być musi”.



Wydumane drugie: Trzynasta lokatorka babskiej półki. Nie przeczytałam „Papuszy” uważnie, nie mogłam. Wystarczył mi opis szumiącego lasu, palącego się ogniska, śpiewających Cyganów i już stałam się nieuważna. Za kilka stron zdjęcie taboru, chociaż te wozy, konie i prowadzący je ludzie bardziej przypominają ożywiony pociąg z bajki, albo ogromną stonogę. A kiedy zaczęłam czytać o miłości tak silnej, że aż zapada się z bólem w brzuch, o ucieczkach w środku nocy, o porwaniach, stawało się jasne że czytając „Papuszę” Angeliki Kuźniak zacznę marzyć i tracić wątek. Trudno mi się dziwić, jeśli historia cygańskiej poetki przypomina trochę założenia romantyzmu w pigułce. W lesie rodzi się Cyganka, świat w którym żyje jest wyraźnie dychotomiczny, jest dzień: kiedy kobiety idą do wsi, wróżą, zarabiają, kradną, piastują dzieci, gotują nad ogniem rosół z kury. I jest noc: kiedy silniej pachnie las, kiedy mężczyźni muzykują, kiedy śpi się pod gwiazdami, a ludzie ulegają namiętnościom, a jeśli nie chcą ulec, to na konia i galopem gdzie oczy poniosą. Mała Cyganka jest zafascynowana światem w którym żyje, godzi się z jego surowym pięknem i z brutalnością, ale też sprzeciwia się jego zasadom. W tajemnicy uczy się czytać, kupcząc za naukę żywym inwentarzem. Trochę nauczy się od miejscowych dzieci chodzących do szkoły, trochę od Żydówki prowadzącej w mieście sklepik. Pismo ćwiczy kaligrafując patykiem w palenisku. Z upodobaniem czyta romanse, podoba jej się że uczucia biorą górę nad bohaterami i że ją samą chwytają za gardło. Zapisuje się do biblioteki, chadza własnymi ścieżkami, jest indywidualistką. Do dzikiej i coraz ładniejszej Papuszy posyłają swatów i ma swój ślub, przy drzewie przystrojonym w święty obraz, pod gołym niebem. Emocje nią szarpią, mąż ja zdradza, pierwszy raz też Papusza kocha miłością zakazaną. Dalej życiorys Papuszy przypomina coraz bardziej życiorys poety przeklętego, nad którym ciąży cygańska klątwa że, albo będzie z niej wielka duma, albo wielki wstyd. Papuszę jak ćmę ciągnie do zakazanego światła  słowa pisanego, nie wie że za pasję zapłaci najwyższą karę. Ale póki co odkrywa ją Jerzy Ficowski, jest oszołomiony zwyczajami i życiem taboru. Papusza jawi mu się jak mistyczna szamanka, urzeka go prostota jej słów i melodia przyśpiewki, widzi w niej poetkę, która ma przywrócić Polakom folklor. Tłumaczy jej wiersze, wysyła je Julianowi Tuwimowi, koresponduje z cygańską dziewczyną i stopniowo skazuje ją na niezrozumienie, samotność, a w końcu nienawiść wśród swoich. Jak wiadomo piekło wybrukowane jest dobrymi chęciami, tak więc Papusza chcąc być dobrą cyganką i poetką zarazem, doznała wszystkich kręgów piekielnych na ziemi.

Nie napiszę nic więcej, nie chce odbierać Wam przyjemności czytania. A jak wiadomo z dobrą książką jest odwrotnie proporcjonalnie niż z dobrym, spokojnym bytowaniem: im więcej cierpienia,  tym większa literacka biesiada.

Słowem i wierszem zakończenia.  

poema naivne          
Usiadłam.
Wymyśliłam nasze poprzednie wcielenia.
Widzę,
Ciebie w płóciennych spodniach, na tle wody i soli.
Mnie na brzegu z koszami pomarańczy i cytryn.

Dotykam Twojej skóry, skrapla się kryształkami morza.
Wącham Twoje włosy, nasiąkły południowym wiatrem.

Zamykam oczy.
Przepływają na żółtych falach łodzie.
Mija wiek, dwa, trzy…
Świat pachnie mokrym drzewem.

Stoję w oknie, podlewam paprocie.
Ty przy kaflowym piecu w wełnianym swetrze.
Z fajki ulatują siwo- błękitne motyle.

Kocham Pana, panie kapitanie.

Odpływasz.
Już tylko punkt na horyzoncie.
Zachodzi słońce, księżyc i gwiazdy.

Znowu my.
Naprzeciwko siebie cykają zegary.
Czarne płaszcze sztywne od zimna.
Dłonie złączone jak zjawy.
-Słodzisz?
-Łyżeczkę.

Mieścimy się w czasie.
Taniec języków.
Miłość w parku.
My.

Wydumane pierwsze: (niestety pasujące do niedawnych nieszczęśliwych okoliczności), wiersz o moim sąsiedzie.


„Mój sąsiad- Mrożek”
W moim bloku mieszka Mrożek.
Nie wiem na którym piętrze.
Ten mój Mrożek ma  wełnianą kurtkę w kratkę, orli nos i białego ze starości jamnika.
Spaceruje z jamnikiem, pali papierosy i długo gdzieś patrzy.
Wiem że długo, bo za firanki ja patrzę na niego.

Kłaniam mu się.
On kłania się mnie.
Lubimy się ( jestem pewna).
On mnie za sympatie dla starego jamnika.
Ja jego za twarz i rzucone w stronę psa : „chodź, daj pogłaskać się pani”





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz