Krótko i na temat


Krótko i na temat: o książkach, komiksach i grach planszowych. 
Krótko i na temat powstaje w opozycji do Lektur Honoratki. Te ostatnie wybujały i przeistoczyły się w felietony domowo - literackie. Stąd troska o czytelnika, który szuka na blogu o książkach opinii o książce. Koniec i basta! Krótko i na temat będzie zawsze odpowiadało na cztery pytania: co jest w recenzji?; o czym to jest?; czy warto przeczytać? i czy nam się podobało? Owe enigmatyczne „my” to naturalnie Amelka i ja - bez odrobiny prywaty się nie obejdzie, taki to już blog.

Krótko i na temat po raz dziewiąty.
Co jest w recenzji: Sylaboratorium czyli leksykon młodego erudyty.
Autor: wstęp: prof. Jerzy Bralczyk, teksty: Justyna Bednarek, Agnieszka Frączek, Mikołaj Golachowski, Roksana Jędrzejewska - Wróbel,  Emilia Kiereś, Ewa Nowak, Zuzanna Orlińska, Zofia Stanecka, Marcin Wicha i Wojciech Widłak. Ilustracje: Paweł Pawlak.
Wydawnictwo: EGMONT ART.


Kto czyta? Sylaboratorium z przyjemnością przeczyta wskazany w tytule erudyta, od strony trzynastej do sto jedenastej połknie i przyswoi sobie, a może tylko przypomni sobie pięćdziesiąt łamiących język terminów. Jednak Sylaboratorium z przyjemnością zabarwioną ciekawością przeczyta także amator. To on właśnie ma szansę poczuć się jak odkrywca - do niedawna przecież nawet nie wiedział że takie słowa istnieją?! Sylaboratorium stwarza szansę żeby te nowe słowa głośno odczytać, o słowach jak o bohaterach poczytać, zobaczyć je w wersji zilustrowanej, a na koniec te wszystkie słowa osadzone w szerokich kontekstach dają się jeszcze zapamiętać. Eureka! – Zakrzyknie erudyta i amator. Sylaboratorium ich połączy.
W takich okolicznościach wieku czytelników - zarówno amatorów jak i erudytów nie należy szufladkować, sformułowanie: dziewięć lat do plus minus nieskończoność wystarczająco opisuje zagadnienie.
O czym to jest? (A właściwie co to jest?)




Nikt kto obcował z Sylaboratorium nie pomyśli o nim jak o słowniku. Przez moment (najpewniej zaraz po przeczytaniu noty od wydawcy) może przez myśl przemknąć określenie: leksykon, ale to będzie naprawdę krótka chwila. Twórcy zdawali sobie sprawę, że oddając Sylaboratorium w ręce czytelnika mogą wywołać tego typu wątpliwości, dlatego w słowie wstępnym czytamy: „W Sylaboratorium pracujemy nad sylabami i bawimy się wyrazami.” Trudno nie zauważyć ze słowo sylaboratorium jest zrostem i powstało na skutek połączenia sylaby: „sy” i słowa: laboratorium, stąd można wyciągnąć pierwszy wniosek: w tej książkowej pracowni eksperymentuje się z sylabami, które układają się w słowa właśnie. Żeby słowa poddawać próbom trzeba coś o nich wiedzieć: należy rozpoznawać czy są stare czy nowo powstałe, czy są w użyciu w całym kraju czy tylko w niektórych regionach? Czy niosą ze sobą ładunek pozytywnych, a może negatywnych emocji? Czy dane słowo rozłożone na części (sylaby) pierwsze zdradza pochodzenie obce? A może wcale nie, może jest pospolite,  może już zapomniane? Kolejny ważny trop: czy galaktyka słów nawiązuje kontakt z wyższym wymiarem? Może z tekstami kultury? Tym wszystkim zajmują się autorzy eksperymentu o kryptonimie: Sylaboratorium.
Jeśli nie leksykon, to co? 



Co właściwie się dzieje na kartach Sylaboratorium? Nic co na pierwszy rzut oka może wzbudzić niepokój czytelnika - oto alfabetycznie poznajemy słowa, których rozumienie i używanie na pewno wzbogaci nasz język. Jesteśmy mądrzejsi od apokalipsy aż do żetonu. Tyle że w międzyczasie przeżywamy pięćdziesiąt mikro przygód  pięćdziesięciu słów. Leksykon, nawet nowoczesny o zrewitalizowanej formie, podałby nam termin, objaśnił go, podtrzymał uwagę ilustracją, a następnie odprowadził do strony następnej. Tymczasem w Sylaboratorium słowa ożywają, zostaje w nie tchnięty nowy duch. Animowanie słów odbywa się za pośrednictwem różnych gatunków literackich, dla przykładu o goncie czyli: „drewnianej deseczce do pokrycia dachu” czytamy w wierszu Justyny Bednarek zatytułowanym: „Sentymentalny wierszyk kryty gontem”. Niby prosty wierszyk o układzie rymów: a a, b b – a jednak klejnocik o dachówkach! Swoją drogą w Sylaboratorium znajdziemy więcej wierszy, czasem ich tematy stwarzają wrażenie zupełnie Nie poetyckich - jak na przykład wiersz o zatwardzeniu pt.: „Instrukcja redukcji obstrukcji”!? Poezja o nieszablonowych tematach spełnia swoją rolę: tłumaczy trudne słowo i bawi - przez co znaczenie terminu ma szansę zostać z czytelnikiem na dłużej. Obok wierszy takich autorek jak: Justyna Bednarek, Agnieszka Frączek czy Roksana Jędrzejewska – Wróbel jest jeszcze cała gama opowiadań. Na pierwszy ogień majstersztyk: opowiadanka detektywistyczne Marcina Wichy. Inspektor Leksykon i podinspektor Tomik są na tropie zbrodni - a jest to zbrodnia kunsztowna i z językowym kluczem. Na literę: „d” -„Darmozjad” czyli Mały Ed w przebraniu leniwca, który sprytnie zwiódł właścicielkę biura podróży i skradł: pieniądze, globus i bilety lotnicze na półwysep Labrador. Na literę: „l” – „Landszaft” i przypadek hrabiny Pędzel- Palecińskiej która miała być poszkodowaną, a okazuje się przywódczynią szajki fałszerzy sztuki. Na literę: „r”: „reperkusja” i „rewitalizacja”. W kolejności alfabetycznej: ponownie objawia się Mały Ed podejrzany o kradzież brylantowej kolii, naszyjnika i ośmiu pierścionków z pracowni jubilera Złotkiewicza, jego mętne tłumaczenia jakoby w czasie napadu ćwiczył grę na reperkusji, zostają oddalone. Zbrodnia i nieznajomość lektury słownika nie popłacają. Mały Ed nieszybko wystąpi na muzycznym wieczorku w klubie „Zgiełk i Trwoga”. Zaraz potem zrewitalizowany Lucjan który upozorował swoje pożarcie przez piranie, a teraz wraca znad Amazonki by jako dostojny przedsiębiorca Żywczyk okraść bank, ale nie z inspektorem Leksykonem takie numery! Za Lucjanem Zanętą już wysłano listy gończe - zgubiła go słabość do słownych gierek! Wbrew kolejności alfabetycznej na deser zostawiłam sobie: „h” i „hiperglikemię” – dla zainteresowanych, warto wiedzieć by nie nazywać tym terminem cukierni, jeszcze ściągnie w swój słodki cień przestępców pokroju Małego Eda, którzy mogą użyć specjałów zakładu jako alibi! Jednak i tym razem inspektor Leksykon okaże się bezbłędny - Mały Ed unieszkodliwiony po raz dziewiętnasty.  Finezja i zabawa potrafią rozsadzić zasady gatunku nawet jeśli autor ma do dyspozycji sto słów. Opowiadanka Marcina Wichy są inteligentne, nafaszerowane językowymi tropami i humorem - palce lizać!

Według mnie Marcin Wicha w Sylaboratorium stanowi szczyt literackiego rzemiosła, ale z góry widok ciągle jest przyjemny. Nie zawodzą: Zuzanna Orlińska i jej apokalipsa na miarę cichej wody, czy kapitalna historia o niespełnionych uczuciowo pająkach - posiadaczach szczękoczułek i nogogłaszczek o zupełnie niewykorzystanych potencjałach. Jak zawsze dobrze się czyta Zofię Stanecką, jej opowiadanko pt. „Imponderabilia” skutecznie liftinguje to trudne i dzisiaj zapomniane słowo zwracając je młodemu czytelnikowi w wieku około szkolnym i około randkowym. Wrażenie zrobiła także na mnie spersonalizowana i zabiegana „Euforia” Ewy Nowickiej, czy popularnonaukowe okruszki Mikołaja Golachowskiego, szczególnie miło wspominam spostrzeżenia neutrona zdegustowanego zachowaniem wrednych elektronów i bezceremonialnie opisaną wakuolę - innymi słowy wodniczkę. Jaką funkcję pełni wodniczka u małego pierwotniaka? Robi za niego siusiu! Umiejętność nie do zbagatelizowania, podobnie jak opowiadanka Mikołaja Golachowskiego!
Czy warto przeczytać?


Sylaboratorium odwraca uwagę czytelnika od tego na czym zazwyczaj koncentruje się klasyczny leksykon, czyli od uczenia się. Sylaboratorium jest kolorowe i kreatywne zarówno na poziomie tekstów jak i na poziomie szaty graficznej. Ilustracje Pawła Pawlaka nie towarzyszą utworom, one żyją własnym życiem i niezależnie interpretują poszczególne hasła. Czasem ten graficzny komentarz łączy się z wydźwiękiem wiersza lub opowiadania, a czasem jest autonomiczny i błyskotliwy jak w przypadku ilustracji do hasła: eufemizm. Przy okazji tak udanej publikacji jaką jest Sylaboratorium dodatkowe nagrody dla czytelnika osładzające mu konsekwencję w lekturze nie są niezbędne, ale to nie znaczy że nie są mile widziane. Ostatnia część książki nosi tytuł: Słowotwory i jest kreatywnym notesem dla dzieci. Można do niego wklejać uprzednio wycięte literki (o fantazyjnych typografach) i tworzyć nowe wyrazy.  Idea towarzysząca twórcom otwiera i zamyka klamrą Sylaboratorium: od animowania słów nowych duchem do pasji dziecięcej zabawy przy układaniu zupełnie nowych słów.
Czy nam się podobało?


Po pierwszej lekturze Sylaboratorium wiedziałam, że chcę żeby pozostało ono jak najdłużej we wspólnym czytaniu, dlatego wzięłam Młodą podstępem. Bezwstydnie afiszowałam się z książką, czytałam ją nachalnie bez Młodej i zarazem w jej obecności. Przynęta zadziałała! Teraz Sylaboratorium czytamy razem, ale głównie Młoda czyta je sama i tylko konsultuje ze mną poszczególne hasła. Stwierdzenie Amelki: „Zosia w moim pokoju znowu zrobiła apokalipsę!” jest słodsze niż kanapka z nutellą, nawet jeśli później muszę wyciągać klocki lego spod łóżka!


Krótko i na temat po raz ósmy.
Co jest w recenzji? W poszukiwaniu światła. Opowieść o Marii Skłodowskiej - Curie.
Autor: tekst: Anna Czerwińska-Rydel, ilustracje: Dorota Łoskot-Cichocka.
Wydawnictwo: Literatura.
Kto czyta? Rezolutny, zainteresowany światem i historią ośmiolatek będzie już wdzięcznym czytelnikiem lub słuchaczem tej pozycji. O takich dzieciach moja prywatna gaduła mówi: „pytalski”. Tak, pytalski chętnie poczyta i będzie miał wiele pytań do lektury.



O czym to jest? Dziwna sprawa. Bardzo lubię biografie, zaczytuję się w zgrabnie opowiadanych życiorysach, szczególnie interesują mnie sylwetki autorów dla dzieci. Czytam: dzienniki, listy, pamiętniki i „fabularyzowane historie z życia”- dla tego typu literatury mam w swojej biblioteczce osobną półkę. A jednak, przy całej sympatii dla tego gatunku nie wpadłam na pomysł, że oto pisze się też biografie sławnych ludzi których adresatami są dzieci?! Na szczęście pisze się! Na szczęście w moje ręce trafiła książka Anny Czerwińskiej- Rydel.
 Ostatnie lata zaowocowały wieloma publikacjami na temat życia prywatnego i zawodowego podwójnej noblistki, ukazała się: jej korespondencja z córkami, nowa biografia, fotobiografia, historia jej związku z Paulem Langevinem, a w 2016 roku Marie Noelle wyreżyserowała film o Marii Skłodowskiej - Curie z Karoliną Gruszką w głównej roli. Wydaje się że zbliżająca się wielkimi krokami stu pięćdziesiąta rocznica jej urodzin stanowi natchnienie dla twórców. Skłodowska była bardzo ciekawą i skomplikowana postacią, niby każdy wie że razem z mężem odkryła polon i rad, że była wielkim naukowcem i na tym powszechna wiedza się kończy. Czy Maria Skłodowska - Curie mogłaby zainteresować swoim życiem ucznia trzeciej klasy szkoły podstawowej? I tak i nie. Odpowiadający na to pytanie jest pomiędzy przysłowiowym młotem i kowadłem, niby zdaje sobie sprawę że Maria była unikatowa: była absolwentką fizyki i matematyki, a następnie pierwszą kobietą wykładowcą na paryskiej Sorbonie, dwa razy otrzymała  Nagrodą Nobla - będąc zarazem uczoną i mamą dwóch córek. Jednak z drugiej strony pokutuje przekonanie, że była śmiertelnie poważna, a temat jej pracy naukowej może być niezrozumiały dla większości dorosłych, a co dopiero dla dzieci? Nie będę kokietować, ja sama potrafiłam sobie wyobrazić że o Marii Skłodowskiej - Curie powstają książki dla dorosłych, ale nie dla dzieci. Co najwyżej  rozdział w książce do historii. Właśnie, biografia inspirująca dziecięcego czytelnika to materia z którą zmierzyć się mógł tylko ktoś o znacznie większych zasobach wyobraźni niż ja i zdaje się że Anna Czerwińska - Rydel była do tego zadania odpowiednią osobą na odpowiednim miejscu.
Anna Czerwińska- Rydel z wykształcenia jest muzykiem i pedagogiem, pisze książki dla dzieci i młodzieży - na swoim autorskim koncie ma trzydzieści tytułów  literackich i dwanaście nagród i nominacji do prestiżowych nagród związanych z literaturą dziecięcą. Lektura kilku stron internetowych (w tym strony samej autorki) bardzo mnie zawstydziły, kolejny raz okazało się że wiem, że mało wiem o literaturze dziecięcej…
Do rzeczy: o czym to jest?


Biografię Marii Skłodowskiej - Curie Anna Czerwińska - Rydel opowiada młodemu czytelnikowi chronologicznie. Historia zaczyna się w Warszawie pod zaborem rosyjskim, kiedy Marysia ma pięć lat i bawi się w salonie rodzinnego mieszkania w chowanego. Zupełnie naturalnie przenosimy się w czasie, poznajemy czwórkę rodzeństwa przyszłej noblistki i jej rodziców. Rodzina Marysi tętni życiem, a każdy jej bliski odrysowany jest barwną, indywidualną kreską. Mama Bronisława jest damą, do niedawna praktykująca nauczycielka w renomowanej pensji dla panien, gra na pianinie Chopina i szyje dla swoich dzieci buty na jesień?! No tak, sto pięćdziesiąt lat temu mamy także łączyły swoje obowiązki domowe ze swoimi pasjami. Tata Władysław jest z ducha pozytywistą: świetnie wykształcony, erudyta, nauczyciel fizyki i matematyki, tłumacz literatury, biegle mówiący w czterech językach obcych (nie licząc greki i łaciny, których znajomość każdy intelektualista w XIX wieku poczytywał sobie za oczywistą). Najstarsza córka Zosia, odbierana jest przez resztę rodzeństwa jako prawie dorosła, ma już dziesięć lat, nie traci czasu na zabawy, często towarzyszy mamie. Rok młodszy Józek schował się w szafie, pod pozorem zabawy z siostrami  z przyjemnością oddaje się pałaszowaniu landrynek. Marysia szuka, jako pierwszą odnalazła swoją ukochaną siostrę – trzy lata starszą  Bronię. Mama ciągle gra, za zasłoną stoi  Hela, a Józka słychać już chyba na ulicy. W mieszkaniu jest gwarnie i wesoło, przynajmniej do momentu kiedy mama zaczyna kaszleć.
Mniej więcej na tym etapie historii czytelnik przepada, czas przyspiesza, opowieść o perypetiach rozkochanej w nauce rodziny wciąga. Marysia coraz śmielej wyłania się na pierwszy plan - jest najmłodsza, ale ma ogromny głód wiedzy, który umiejętnie podsyca w niej ojciec. Bez wątpienia, Władysław Skłodowski jest dla swoich dzieci autorytetem: uczy się z nimi, dzieli własnymi pasjami i mądrze stymuluje rozwój całej piątki. Dla pana Skłodowskiego nie istnieje podział na płci, jego córki oddychają pasją do nauki i równouprawnieniem - ta wyjątkowa atmosfera domu rodzinnego, codzienny ryt pracy i  wspólnej, wieczornej lektury sprawiły ze każde z dzieci państwa Skłodowskich wyrosło na tytana pracy i intelektualistę, jednak najbardziej błyskotliwa była kariera małej Marysi. Ale po kolei. Per aspera ad astra, ta łacińska sentencja dobrze oddaje drogę przyszłej noblistki. Życie polskich patriotów w guberni warszawskiej nie jest łatwe, w każdej chwili mogą spotkać ich represje i taki los spotyka właśnie profesora Skłodowskiego. Władysław Skłodowski traci pracę, jego żona jest coraz bardziej chora na gruźlicę, trzeba zmienić mieszkanie na mniejsze, opłacić zagraniczne sanatorium i jeszcze poszukać nowego źródła dochodów, ale profesor Skłodowski nigdy się nie poddaje! W nowym mieszkaniu otwiera pensję dla chłopców - od tego momentu dzieci państwa Skłodowskich będą dzielić swój czas pomiędzy: naukę i dyżury w kuchni. Marysia idzie pierwszy raz do szkoły, czesze ją Bronia, mama od dwóch miesięcy przebywa w Szwajcarii. Marysi jest smutno, tęskni za mamą, za starym mieszkaniem i wcale nie chce chodzić do szkoły - przecież wszyscy wiedzą że tata jest najlepszym nauczycielem na świecie! Już wkrótce droga małej Marysi stanie się jeszcze bardziej wyboista, w wieku dziewięciu lat umrze jej siostra, w wieku jedenastu lat straci matkę -  pamięć o tych traumatycznych doświadczeniach zachowa już na zawsze. Maniusia przedwcześnie dorośnie i spoważnieje. Refleksyjne i melancholijne usposobienie Marysi autorka plastycznie opisała, tworząc scenę w książce, kiedy to dziewczynka godzinami wpatruje się w szyby zalewane deszczem - kwintesencja dziecięcej samotności. A jednak Maria każdą katastrofę potrafiła przekuć w swój sukces, stratę siostry i mamy odreagowała ucząc się - temu modelowi zachowania będzie wierna przez całe życie. Marysia, panienka Marysia, panna Skłodowska i pani Skłodowska - Curie będzie pracowała z poświeceniem przez całe swoje życie. Praca
i nauka będą jej celem i ucieczką. Maria Skłodowska - Curie uciekając przed bólem osiągnie naukowy panteon o jakim nie marzyła przed nią żadna kobieta.   
Czy warto przeczytać?



Co jakiś czas przez media przewija się temat zmierzchu autorytetów,  mówi się że dzieci już ich nie potrzebują. Nie zgadzam się. Myślę że dzieci, podobnie jak dorośli mają dzisiaj problem z wszechobecnym szumem informacyjnym: zewsząd bodźce, atrakcje, zmiana, hałas - w takich okolicznościach trudno siebie usłyszeć i zrozumieć.
W domu państwa Skłodowskich nie jest może najciszej, ale jest spokojnie, życie rodziny jest uporządkowane, ma swój rytm skupiony na pracy i nauce - jest trochę jak w zakonie, z tą różnicą że najwyższą świętością jest nauka. To wcale nie znaczy, że historia życia Marii Skłodowskiej-Curie jest nudna, wręcz przeciwnie. Wpadłyśmy z Młodą jak śliwki w kompot, Maria nas zafascynowała, przeżywałyśmy jej radości i smutki, kibicowałyśmy jej, rozmawiałyśmy o niej. Czasem bieg wydarzeń w jej życiu powodował że byłyśmy smutne, Młoda nie wyobrażała sobie jak można zostawić ukochanego tatę i wyjechać do Paryża. To przecież tak daleko! Ja zastanawiałam się jak bardzo Maria się zmieniła kiedy zabrakło Piotra? W jednej chwili miała u boku najlepszego przyjaciela, najbliższego współpracownika, męża, bratnią duszę - żeby za chwilę zostać samą.
Nobliwa dama w praktycznej granatowej sukni, przerzucająca codziennie kilogramy blendy smolistej, młoda polska studentka w Paryżu, która ubiera na siebie wszystkie swoje ubrania i uczy się w łóżku żeby nie zamarznąć, czy mała dziewczynka siedząca na kolanach swojego taty i słuchająca „Pana Tadeusza”- Maria Skłodowska- Curie na każdym etapie swojego życia była zagadkowa i fascynująca. Była i nadal jest autorytetem, każdy pytalski Wam to powie. Ci którzy intensywnie szukają autorytetów, dla siebie i dla swoich dzieci - powinni przeczytać: „W poszukiwaniu światła. Opowieść o życiu Marii Skłodowskiej -Curie”. Myślę, że może ich oświecić.
Czy nam się podobało? O, tak! Szukam teraz w księgarniach internetowych biograficznych historii dla dzieci, znalazłam dwie książeczki od wydawnictwa SBM: „Kim oni są? Artyści.” autorstwa Joanny Babiarz i „Kim oni są? Naukowcy i wynalazcy.” Jerzego Zemanka. Jak się z nimi uporamy wrócimy do książek Anny Czerwińskiej - Rydel, mnie kusi opowieść o Kornelu Makuszyńskim, Młoda ciekawa jest życia Wandy Rutkiewicz. Okazuje się, że w niektórych (literackich) okolicznościach zaległości są nawet przyjemne!   

Krótko i na temat po raz siódmy.
Co jest w recenzji?  „PAX”.
Autor: tekst:  Sara Penny Packer, ilustracje: Jon Klassen.
Wydawnictwo: IUVI
Kto czyta?  Hmm, teoretycznie jest to powieść dla dzieci od dziesiątego roku życia, ale nie tylko. Jest to też powieść dla wszystkich innych: starszych i młodszych, dla których przyjaźń chłopca i lisa zawsze będzie znajomo wybrzmiewać, ale nie tylko. Najszerszym i najdokładniej sprecyzowanym odbiorcą tej powieści będzie każdy czytelnik który ma, albo miał w swoim życiu przyjaciela.


O czym to jest? Peter jest chłopcem z przeszłością, ma tatę i dziadka i oni także mają przeszłość. Przeszłość im ciąży i chociaż to trzy różne osoby i trzy odmiany przeszłości to wszyscy w rodzinie Petera są tajemniczy i milczący. Dziadek mieszka samotnie i wystarczająco daleko żeby zrozumieć, że dziadek w swoim życiu już niczego nie chce zmieniać. Tata mieszka z Peterem, ale tkwi tak mocno w swoich sprawach, że chłopiec nauczył się jak nie wchodzić mu w drogę. A może stracił już nadzieję że jego obecność cokolwiek dla taty znaczy? Jest jeszcze on. Peter to chłopiec który miewa koszmary i napady strachu, ma też najlepszego przyjaciela. Peter znalazł w lesie szczenię lisa najprawdopodobniej osierocone przez tragicznie zmarłą mamę. Od tego czasu sierota Peter zamieszkał z sierotą lisem. Bycie razem: dla chłopca bycie z lisem i dla lisa bycie z chłopcem było ich wspólnym światem. Dzięki temu lis czuł że ma rodzinę i chłopiec czuł to samo, a i przeszłość nie ciążyła chłopcu tak bardzo. Sielanka nie trwała długo, nadciąga wojna. Wojna w powieści Packer jest silnie uczłowieczona: idzie ciężko, zbliża się, płoszy zwierzęta, niszczy przyrodę, okalecza żywe stworzenia - jest wcieleniem chaosu. Ponieważ wojna jest już o krok, ludzie uciekają, wstępują do armii, szukają bezpiecznego schronienia dla swoich dzieci, porzucają domy i lisy. Peter ulega namowom taty i zostawia Paxa w lesie. Od samego początku Peter wie że postąpił źle, ale nie potrafi się przeciwstawić ojcu. 



Kiedy dociera do domu dziadka, uświadamia sobie że nie chce w nim zostać: nie chce czekać na ojca który nie wiadomo kiedy wróci, nie chce mieszkać z dziadkiem który wcale nie cieszy się z jego obecności - Peter nie chce powielić schematu który od lat rządzi męskimi członkami jego rodziny: nie chce zobojętnieć. Właśnie dlatego Peter ucieka z domu dziadka i postanawia odnaleźć porzuconego przyjaciela. Książka o chłopcu i lisie zaczyna się w momencie kiedy bohaterowie muszą się rozstać, a właściwie zostają rozdzieleni, reszta akcji zmierzać będzie do ich ponownego spotkania. Do tego spotkania musi dojść i wierzy w nie każdy czytelnik ”Paxa” niezależnie ile ma lat. Wielu z nas nosi w sobie historię młodzieńczej przyjaźni która źle się skończyła, o którą nie potrafiliśmy zawalczyć, (może jest to historia psa którego pozwoliliśmy oddać bo był uciążliwy) a Sara Penny Packer prowadząc chłopca do lisa i lisa do chłopca przywraca czytelnikowi wiarę we wspaniałą i oczyszczającą moc dobrego zakończenia. Peter jest idealistą, cały jest zbudowany z wiary - z tej samej którą większość z nas w sobie skutecznie uciszyła. Takim bohaterom jak Peter kibicuje się. Czyta się by uciec wraz z nimi: spakować w popłochu plecak, wybrać amulety na drogę,  przemknąć przez miasteczko, spać pod gołym niebem – robi się to wszystko nie ustępując im kroku, by obudzić w sobie dziecko którym kiedyś byliśmy. Literatura dla dzieci zna wielu bohaterów, ale tych najprawdziwszych, tych z którymi w trakcie lektury połączył się nasz los jest niewielu. Pamięta się o nich, ich imiona recytuje się na jednym wdechu: Robinson, Maciuś, Ania, Nemeczek. To oni działają jak plaster, pomagają przepracować strachy, osładzają samotność, mobilizują by się nie poddawać.

Czy warto przeczytać?
Wyjątkowość książki Sary Penny Packer polega na tym że powstała z ogromnego szacunku dla emocji dziecka. Studiując tekst napisany „drobnym maczkiem” można się było dowiedzieć że autorka zgłębiała zwyczaje lisów, mam jednak wrażenie że adeptką zwyczajów dzieci jest od dawna. Peter jest bohaterem pełnowymiarowym: ma przeszłość, teraźniejszość i idzie po przyszłość, jest głęboko osamotniony wręcz straumatyzowany, a czytelnik od początku odczuwa jego ucieczkę jako próbę ratowania siebie samego. Autorka nie napisała płaskiej  historyjki o biednym chłopcu i słodkim lisku, nie powieliła także sławnego literackiego pierwowzoru, autorka: odtworzyła (w przypadku chłopca) i wyobraziła sobie (w przypadku lisa) wiele procesów które towarzyszą młodemu człowiekowi i młodemu lisowi przy wkraczaniu w ich jakże różną dorosłość. W planie ramowym książka zawiera trzydzieści cztery rozdziały które stanowią zapis drogi przyjaciół do siebie, a jest to droga przewrotna i zmierzający nią bohaterowie nie wiedzą że będąc od siebie daleko są ze sobą najbliżej. Zbliżają się, by już na zawsze się rozstać. Są w „Paxie” opisy: ludzi, przyrody, emocji które onieśmielają swoim rozmachem, emanującą z nich mądrością. Spojrzenie sarny które łapie Peter i które krystalizuje się w jego myślach całą prawdą o nierównej i bolesnej relacji jaką ludzie mają ze zwierzętami. Scena przedstawienia lalkowego które Peter inscenizuje dla Voli, albo inna w której uczy się rzeźbić w drzewie. Co ważne akcja w powieści nie zamiera - pobudza ją para dynamicznie zmieniających się bohaterów, którzy pomimo przeciwności losu konsekwentnie do siebie idą. Chłopiec i lis na oczach czytelników podejmują nowe wyzwania, uczą się otaczającego świata, poznają pobudki stojące za wrogością niektórych ludzi i lisów, dowiadują się że oschłość, dziwność i agresja mogą być kamuflażem chroniącym przed niezrozumiałym okrucieństwem wojennej rzeczywistości. Wszyscy czytelnicy którzy lubią powieści drogi, którzy liczą że bohater wszystko rzuci a ich porwie, którzy wreszcie mają odwagę uderzyć się w pierś i głębiej spojrzeć w siebie - wszyscy Ci czytelnicy zdecydowanie powinni sięgnąć po „Paxa”!



Czy nam się podobało?     
W finale powieści obie z Młodą płakałyśmy. Amelka nie mogła uwierzyć, że Peter i Pax chociaż pokonali wszystkie trudności żeby się odnaleźć znowu się rozstają. Ja nie mogłam uwierzyć, że zakończenie jest równie mądre i wzruszające jak cała książka. Nie mogę napisać, że „Pax” jest czytelniczą przyjemnością, bo to nie jest taka lektura. „Pax” jest przełomowy, jest mostem do smutnego dziecka które wielu z nas w sobie ukryło. Amelka długo nie zapomni o kolejnym wcieleniu przyjaźni chłopca i lisa, ja dopisuję Petera i Paxa do listy bohaterów którzy dotknęli mojej duszy. Pomogli mi.

 Krótko i na temat po raz szósty.
Co jest w recenzji?  „ Klątwa dziewiątych urodzin”.
Autor: tekst: Marcin Szczygielski, rysunki: Magda Wosik.
Wydawnictwo: Bajka.
Kto czyta? Zorientowani w przygodach Majki, czyli czytelnicy: „Czarownicy piętro niżej” i „Tuczarni Motyli”- dwóch pierwszych części serii. Nie polecam zaczynania serii od końca, albo od środka. Przygody Majki warto połykać i smakować chronologicznie - smaczek po smaczku. Czyli powieść niby (bo wcale niekoniecznie) dla młodych czytelników, ale lepiej wykazać się dojrzałym podejściem.


O czym to jest?
Zawsze (trzeci tytuł tę zasadę potwierdza) jest o Majce - uczennicy szkoły podstawowej w wieku:  siedem lat w „Czarownicy”, osiem lat w „Tuczarni Motyli” i wreszcie dziewięć lat w „Klątwie”. Nieodłącznie jest także o Ciabci i spółce. W skład spółki wchodzą: specyficznie sympatyczna Monterowa (inaczej Lilka), potrafiący mówić, ale nie mielący jęzorem Kot i jego totalna odwrotność, ale także władająca ludzką mową - Wiewiórka (święcie wierząca że jest lisicą). Każda następna historia zawsze zaczyna się od katastrofy „naturalnej”. Jej przebieg, zbiegiem okoliczności, zawsze jest podobny. Zaczyna się od niewinnej: ulewy, śnieżycy bądź wichury, a czym dalej w las stron tym robi się poważniej. Ostatecznie w części trzeciej nikogo już nie dziwi  że ludzie o ptasich nazwiskach latają nad stolicą. Taka magiczna karma - ta ostatnia też jest w przygodach Majki od zawsze.


Do rzeczy, wszystko zaczyna się w: „Czarownicy piętro niżej” i od początku jest sielsko z niewinną domieszką magii: szczecińska kamienica, drzemiący na parapecie Kot, ciocia - babcia w nieokreślonym wieku, która oprócz lepienia pierogów z truskawkami hoduje także w swoim ogrodzie dziwne ni to rośliny ni to chochliki. Zdradliwe Lilie bo o nich mowa, wyglądają jak zasadzone dziewczynki i kiedy śpią są niegroźne, ale kiedy się budzą ujawnia się ich moc. Potęga dość przewrotna: postarzająca wszystko co nowe i odmładzająca wszystko co stare.
Magia unosi się w książkowym powietrzu i jest jak deszcz który ciężko wisi nad blokiem Majki, deszcz wreszcie spada, a Majka jedzie na wakacje które odmienią jej życie. Dziewczynka już nie chce tylko oglądać telewizji, chce więcej - chce podążać śladem zaginionej babci Niny. I tak magia zaczyna kapać na czytelnika, czasem letnim kapuśniaczkiem (w „Czarownicy piętro wyżej”),  czasem mżawka przechodzi w fantastyczną ulewę i trzeba się chować przed deszcze gdziekolwiek (szklarnia z „Tuczarni Motyli” wydaje się strzałem w dziesiątkę). W „Klątwie dziewiątych urodzin” magia ponownie kapie na czytelnika, czasem tylko wiatr rozwiewa ten magiczny deszczyk i wtedy jest zupełnie spokojnie. Pewnie dlatego że jestem mamą podoba mi się ten spokój, nie muszę się za bardzo martwić o bohaterkę. Wydaje się zupełnie bezpieczna mając na podorędziu cały silny drugi plan przywieziony do Warszawy i w we własnych osobach: Ciabcia i Monterowa i w sakwojażu: Kot i Wiewiórka. Tak, po „Tuczarni Motyli” która przypomina zderzenie „Nowego wspaniałego świata” z szalonym snem entomologa „Klątwa dziewiątych urodzin” w lekturze jest jak niedzielny spacer po stolicy. Chodząc po Warszawie, odwiedza się znane kąty: zajrzy się na Krakowskie Przedmieście, żeby zobaczyć starówkę i policzyć cegły?! Zatrzyma się przy Zamku Ostrogskich, trochę się pobłądzi ale w końcu odszuka się i sfotografuje w najlepszej, bo pomnikowej formie Warszawską Syrenkę. Oczywiście spacerując po Warszawie trzeba zachować pozór, żeby się bez reszty nie zatracić ( innymi słowy: nie zbankrutować) i nie zapiszczeć na końcu jak nadwiślańska bieda w gnacie wołowym. I tak spacerowym tonem docieramy do meritum - trzeci tom przygód Majki poświęcony jest, podobnie jak tom pierwszy i drugi poszukiwaniom praprababki („pra” do niezliczonej potęgi) Niny. Zapominalskim przypominam, że od babci Niny wszystko się zaczęło. To przez jej nieszczęśliwą miłość i tajemnicze zaginięcie ukochanego, dotychczas eksperymentująca z magią dziewczyna zaraziła czarami każdą następną dziewczynkę w rodzinie aż do Majki. Wszystkie pokolenia obcują: z tajemnicami, niewyjaśnionymi zagadkami, podziemnymi przejściami i portalami do innych wymiarów rzeczywistości, a przygoda trwa do wigilii dziewiątych urodzin. Jeśli do tego czasu kolejna wnuczka nie rozwiąże zagadki zaginionej Niny, budzi się jako świeżo upieczona i zupełnie przeciętna dziewięciolatka. O zgrozo, nic ze swoich przygód nie pamiętając! Maja robi wszystko żeby zostać adeptką świata czarów na dłużej i by nie zapomnieć swoich nietuzinkowych przyjaciół! Jeśli życzenie ma się spełnić trzeba się nagimnastykować, a więc zejść pod wiatr całe miasto i poznać osobiście bohaterów wszystkich miejskich legend. Jeśli jesteście ciekawi jakim Marcin Szczygielski byłby przewodnikiem po Warszawie, resztę przeczytacie sami.

Czy warto przeczytać? 
Jeśli zaczyna się czytać trylogię z przygodami Majki „po bożemu” (czyli od początku), to powyższe pytanie należy do retorycznych. Każdy młody i już wytrawny czytelnik (czyli taki który już w młodym wieku przywykł/ nauczono go czytać dobre książki) w przygody Majki wpada po uszy. Wszystkie trzy książki czyta się szybko i zachłannie, towarzysząc Majce na seansach spirytystycznych i w trudach przepraw przez podziemne tunele. Czyta się kiedy Majka poznaje królewskie i cesarskie rody Motylołaków (skojarzenie z wilkołakami nie do końca przypadkowe) i czyta się kiedy odkrywa cienie motylej krainy ( a nawet mroki, w tym największy: mrok tytułowy). Dobrze czyta się także o legendach warszawskich w nowym odświeżonym kostiumie: o tłustej Syrenie ( tak bardzo różniącej się od legendarnej piękności o hipnotyzującym głosie), o Wodniku- eleganciku łakomym bardziej na paprykarz szczeciński niż na porywanie młodych dziewcząt, o Skarbniku który bardziej niż górników szuka pary, czy wreszcie o Warsie i Sawie do podszewki oddanych zarabianiu pieniędzy.  Tak więc czyta się, nie wiedzieć kiedy od deski do deski. A kiedy się już przeczyta, ma się zawsze tą samą myśl: „To przecież nie może być koniec, nie wszystkie zagadki zostały rozwiązane!?”. Po lekturze „Klątwy dziewiątych urodzin” scenariusz się powtarza, bo chociaż Majka unika tytułowej klątwy, a nawet udaje jej się odszukać Ninę, to przed bohaterką jest ciągle długa droga żeby uporządkować ten magiczny bałagan. Koniec końców Nina może i wygląda jak Nina, ale zachowuje się podejrzanie, nie wspominając już że po jej zaginionym mężu ciągle ani widu ani słychu. Podsumowując, aż się chce zawołać z radości: „To jeszcze nie koniec!”. Teraz wystarczy się uzbroić w cierpliwość, i w jakimś sakwojażu z wewnętrznym ogrodem i biblioteką pełną równie dobrych książek, należy przeczekać czas potrzebny autorowi do napisania czwartego już tomu przygód Majki i spółki. 



Czy nam się podobało?
- Mamo, a kiedy będzie nowa Majka?
- Nie wiem Amelko, przy dobrych wiatrach może za rok.
- Za Rok!!!O nie. Mamo, ja myślę ze pisarze nie mają dla dzieci litości.
Zgadzam się z przedmówcą, tyle że pisarze dla dorosłych też litości nie mają.
Prosimy o litość Panie Marcinie. Czekamy. I tak, podobało nam się.  :)

Krótko i na temat po raz piąty.
Co jest w recenzji?  Seria książeczek tekturowych: „ Bajki dla malucha”.
Autor: Właściwie autorzy, ponieważ mamy do czynienia z plejadą sławnych i bardzo sławnych poetów dla dzieci. Do wyboru do koloru, można zacząć czytelniczą przygodę z: Janem Brzechwą, Julianem Tuwimem, Wiesławem Drabikiem, Urszulą Kozłowską i z wieloma innymi, jedno jest niezmienne - wspaniałe ilustracje: Agaty Nowak.
Wydawnictwo: Skrzat.
Kto czyta? Wydawca zapewnia że jest to seria rekomendowana dla dzieci w wieku: 0-3. Uważam, że jest to cezura orientacyjna, ponieważ jak już ktoś ma przy sobie dobrą „tekturkę” od 0 czyli od zawsze, to jak skończy trzy lata to raczej się z nią chętnie nie rozstanie. Wniosek: tekturki dla wszystkich chętnych w wieku: plus minus nieskończoność!
O czym to jest?

(Sugestywny podtytuł: Na początku była tekturka!)
Ostatnio znajomi młodzi rodzice często pytają mnie co czytać z 1,5 rocznym/ 2 letnim maluchem? Są zdezorientowani, na rynku jest tyle wspaniałych, kreatywnych i mądrych książek dla dzieci że nie sposób wybrać tą pierwszą. Wiadomo, że każdy rodzic chce wybrać najlepszą książkę i nie może się pomylić, mylenie się w sprawie wychowania i jego pierwszego, czytelniczego kamienia milowego jest przecież „niedopuszczalne”! Pierwsza książka jest arcyważna, to od niej rozpoczynamy z dzieckiem czytelniczą przygodę. Świetnie rozumiem ten dylemat ( sama go nie raz miałam), rozumie go też rynek wydawniczy, który jak każda inna branża konsumpcyjna ma za zadanie odczytać i opisać potrzeby klienta by skroić idealny dla jego potrzeb produkt. To właśnie dlatego pierwsze książki dla dzieci cechuje formuła: skondensowanego cudu. Są piękne, pisane przez specjalistów i mają nie tylko ambicje, ale i realne walory artystyczne. Trudno im się oprzeć i ja często się im oprzeć nie potrafię, ale kiedy „obkupię” nimi moje dzieci i siebie, kiedy je do podszewki przeczytamy i oglądniemy pozostaje pewna trudna do zdefiniowania pustka. I tak to trochę jest z tymi cudownymi pierwszymi książkami… Za poradą wydawnictw i kampanii promocyjnych skaczemy w nie jak skacze się w głęboką , lodowatą wodę basenu olimpijskiego, a przecież nie od razu baseny olimpijskie wymyślono. Nie od razu także artyści literaci i artyści graficy wycyzelowali idealną pierwsza książkę dla dzieci.  Na początku, a przynajmniej dużo wcześniej była skromna, kartonowa książeczka dla dzieci i o takich książeczkach chciałabym napisać parę słów.
Zgodnie z prawdą mogę powiedzieć, że obie moje córki - ta starsza siedmioletnia i ta młodsza prawie dwuletnia pierwsze swoje spotkanie z książka miały za pośrednictwem cierpliwej i wiele znoszącej tektury. Książeczki kartonowe są łatwo dostępne, kiedy je wybieramy dla naszych dzieci nie myślimy za wiele, nie uruchamiamy uduchowionej machiny która sprzedaje nam wizje naszych wyedukowanych i wrażliwych dzieci w przyszłości - „tekturki” kupuje się instynktownie. Instynktownie też przyjmują je dzieci: próbują je zjeść, sprawdzają co się z nimi stanie kiedy przejadą po nich kola wózka i wreszcie oglądają je, wybierają swoje ulubione i po sto razy pokazują paluszkiem na jakieś kaczątko czy biedronkę.
No dobrze, ale o czym to jest?


 

Skoro wytłuściłam czarno na białym, dlaczego moim zdaniem skromne, tekturowe czytanki się bronią, teraz opiszę dziewczynek (i moją) ulubioną tekturową serię. Przez mój dom przewinęły się dziesiątki „tekturek”, niektóre były tak lubiane że się „spracowały” i nie przetrwały. Inne były tak ważne, że mała Amelka już o nie dbała i te potem odziedziczyła po niej Zosia, a jeszcze inne poszły w świat by zarażać czytaniem „kartoników” dzieci bliższych i dalszych znajomych. W tych wszystkich rolach najlepiej odnalazła się i sprawdziła seria tekturowych książeczek: „Bajki dla malucha” od wydawnictwa Skrzat. Pamiętam, że Amelka z namiętnością maniaka oglądała i lubiła jak jej czytać : „Misia gadułę” Danuty Zawadzkiej – ta krótka, rymowana opowiastka o Misiu który umówił się ze swoim przyjacielem Borsukiem na obiad, zupełnie zawładnęła jej sercem. Nic wielkiego, historia o Misiu który tak żywo interesował się światem (lasem i okolicą) oraz jego mieszkańcami (krówką, lisem, jaskółeczką, wiewiórką i mrówką), że nigdzie nie mógł dotrzeć na czas. W niedalekiej przyszłości okazało się, że zainteresowanie światem przejawiające się w ciągłych pytaniach i absolutne, ale i pozytywne gadulstwo - odziedziczyła Amelka po swoim pierwszym ulubionym bohaterze. Proroctwo z kartonika!  Za „Misiem gadułą” przyszły do domu inne tytuły z serii: „Bajki dla malucha” i przychodzą ciągle za sprawą Zosi. Wspomniana Zosia najchętniej przegląda: „Niesforną gąskę” Wiesława Drabika, a paluszkiem najchętniej pokazuje na wielkiego, brązowego dzika którego mała bohaterka spotkała na wskutek przygody w lesie. Co wiele mówiące o gąsce i o Zosi przygoda ta miała miejsce, kiedy gąska czmychnęła mamie. Czyżby zapowiedz pewnego indywidualizmu? Pewnie się jeszcze przekonam!
Czy warto przeczytać?
 


Z całym zdecydowaniem, uważam że kartoniki w pierwszej, czytelniczej diecie dziecka być powinny, mało tego one są niezbędne i otwierają na kanon przyszłych, także czytelniczych smaków. Dlaczego? Ponieważ wszystkie książeczki z serii: „Bajki dla malucha” mają ten sam ważny dla dzieci wspólny mianownik: dobre, niestarzejące się, nieskomplikowane ale i mądre historyjki w formie wierszy i rymowanych bajek, dziecięcy - przez to bliski dziecku bohater. Losy takiego bohatera przypominają proces poznawczy małego dziecka: pierwsze przygody, pierwsze niespodzianki, pierwsze wzruszenia i pierwsze autentyczne zafrasowanie światem. Prosta w odbiorze, ale wysoka jakość tekstu, co zapewnia jego zrozumienie i identyfikację z przekazem – o co zadbali wyśmienici i nieśmiertelni polscy twórcy poezji dla dzieci. A o tym , że warto czytać klasykę przekonywać nie muszę. I ostatni, ale mocny punkt kartonikowej serii bajek : uporządkowany, nie zmieniający się z książeczki na książeczkę świat ilustracji Agaty Nowak. Świat ciepłych kolorów, przyjaznych bohaterów - stworzonych by wywoływać empatię, by śledzić z zainteresowaniem ich losy.
Czy nam się podobało?
(Sugestywny podtytuł: Wielki mały kartonik.
Myślę, że moje dziewczyny doświadczyły pierwszych zachwytów książką, bawiąc się i oglądając tekturowe „Bajki dla malucha”. Ja ich mama mam na to kilka dowodów: parę zafascynowanych oczu ( zupełnie jak dwa super księżyce na jednej buzi), głośne recenzje i polecenia najczęściej przybierające formę: „Ooo” i „Aaa” , zdarzały się także brawa, ale najczęściej w trakcie i po lekturze „tekturki” występował nieograny uśmiech od ucha do ucha.





Krótko i na temat po raz czwarty.
Co jest w recenzji?
Tytuł: „ Basia i wolność”.
Autor: Niezmiennie skuteczny duet. Tekst historii: Zofia Stanecka, ilustracje: Marianna Oklejak.
Wydawnictwo:  Literacki Egmont
Kto czyta? Wszyscy Ci którzy „Basi” nie znają (Obowiązkowo). Wszyscy Ci którzy „Basię” dobrze znają (tym akurat nie trzeba przypominać) - generalnie czytanie „Basi” zaleca się wszystkim w wieku: Janka (+6), Basi (+5) i Franka (+1) - dlaczego nie, wiadomo że czym skorupka za młodu nasiąknie …



O czym to jest?
To już dwudziesta siódma przygoda Basi! Oczywiście mam na myśli główny nurt przygód naszej bohaterki. I właśnie dlatego, ze Basia tyle  już „przeżyła” można spojrzeć na nią jako na bohaterkę literacką w szerszej perspektywie. A dzieje się tak dlatego, że Basia z opowiadania na opowiadanie nam rośnie, zmienia się, rozwija - zwał jak zwał „Basia” jest  bohaterką dynamiczną. Co prawda Basia ciągle jest w przedszkolu, ale już się w nim zaklimatyzowała i znalazła najlepszą koleżankę – Anielkę (to ta która śpiewa sobie pod nosem i nie lubi szpinaku). Dużo wiemy o Basi, na przykład: że ma ukochanego Miśka Zdziśka, że w sytuacji nudy ekstremalnej i awarii telewizora, wytnie nowiuśki odbiornik z kartonu i przedstawi w nim alternatywną wersję (wersję Basi) jednej telenoweli, prognozy pogody, a i mecz skomentuje razem z Jankiem oczywiście! Orientujemy się w marzeniach Basi, które można streścić w jednym dłuuuugim zdaniu: „Bezkarne objadanie się żelkami, w przerwach od jedzenia prowadzenie rozmów przez komórkę, a potem dla odmiany zjadanie ciastek, gum i lizaków i jeszcze niekończące się zakupy w supermarkecie i lekcje baletu codziennie, a nie tylko w środy, a najlepiej niech tydzień składa się z siedmiu śród, albo niech mama codziennie zabiera Basię, Janka i Franka samochodem w góry i niech przebija oponę i niech Janek wymyśla brzydkie słowa o pierogach!! Wiemy co Basię przeraża - bez wątpienia jest to wizyta u dentysty! Chociaż jak mama wróciła do domu z małym i wtedy jeszcze bardzo brzydkim i łysym Frankiem, Basia też się bała tylko inaczej i tylko przez chwilę! Rodzice na szczęście nie zwariowali! Basia ma gorsze dni kiedy mama jest zajęta i pracuje i lepsze dni kiedy wszyscy razem idą do parku i grają w piłkę nożną.
W Basi  bohaterce najlepsze jest to że jest szczęśliwym dzieckiem, że jest sobą - czyli małą dziewczynką naszkicowaną grubą, ale uczciwą kreską. Jest to portret pełen niuansów i absolutnie nie da się go podrobić! Ponieważ Basia jest także inteligentną dziewczynką której rodzice poświęcają czas – rozmawiają z nią i czytają jej wieczorami, to właśnie dlatego Basia zaczyna mieć dylematy.
„Basia i wolność” to przygoda która opowiada o najstarszym problemie wychowawczym ludzkości – o posłuszeństwie i nieposłuszeństwie, o zakazach i nakazach. „Basia i wolność” to lekcja wychowawcza dla dzieci i rodziców. Bo czyja racja jest przysłowiowo na wierzchu? Rodziców którzy chcąc dobrze przygotować swoje dziecko do życia w społeczeństwie wychowują dziecko, ale zarazem podcinają mu beztroskie skrzydełka? A może dzieci powinny być dzikie i wolne, niesubordynowane i nieograniczane… nieznośne? Kto ma rację?
Wiwat autorka, która wymyśliła i napisała rodziców Basi tak mądrze. Tata Basi - cichy bohater ostatniej przygody jest niepozornym mędrcem z dzieciakiem w nosidle. Wykorzystuje rodziną wycieczkę do muzeum, wystawę i eksponaty muzealne żeby opowiedzieć Basi o  potrzebie reguł i o ich naturalnej umiejętności zaprowadzania ładu. Alegoria o Basi jako hojnej królowej która rozdając  codziennie żelki innym dzieciom – swoim poddanym zniszczyłaby im zęby i zdenerwowała ich rodziców, a nawet wywołałaby strajki - daje do myślenia i to nie tylko Basi. Moja Amelka - prywatnie niepoprawna gaduła, zamyśliła się nad problemami Basi. To zupełnie normalne że Młoda się zamyśliła przecież problemy Basi są jej problemami. To kolejna zaleta „Basi” – mała i często krnąbrna Basia ujmuje swoich czytelników, jest dobrze zaadresowaną bohaterką, trafia we właściwy horyzont odbiorczy. Basia nie kłamie że jest dzieckiem idealnym, Basia ma słabości i opory żeby zrobić coś czego nie chce, coś co jest trudne dla myślącego dziecka. Basia nie jest głupiutka, ani naiwna,  bo Basia ma zawsze kontrargumenty. Oby tak dalej Bohaterko Basiu!
Czy warto przeczytać?




Warto, choćby po to żeby sobie przypomnieć starą i niewygodną prawdę, o tym że człowiek jest wolny i może robić co chce. Musi się tylko liczyć z konsekwencjami swoich działań, ale to już materiał z drugiej lekcji wychowawczej ludzkości – z lekcji o  moralności.
Czy nam się podobało?
Amelce Basia podoba się zawsze, ale mnie też ostatnia przygoda Basi bardzo usatysfakcjonowała. Cieszę się że Basia to bohaterka książki która  ma ambicje mówić wielowymiarowo o wychowaniu dzieci. W końcu dzieci swoim uczestnictwem zmieniają świat dorosłych, wzbogacają go. Dzieci zmuszają nas żebyśmy się udoskonalali, uczyli i pracowali nad swoimi charakterami inaczej będziemy niewiarygodni jako rodzice, tak jak niewiarygodne są przesłodzone bajeczki z przesłodzonymi bohaterami, bajeczki dla nie wiadomo kogo, bo przecież nie dla inteligentnych dzieci! A Basia jest dla dzieci, ot cała rekomendacja. :)

Krótko i na temat po raz drugi i po raz trzeci. 
Co jest w recenzji?
Tytuł: „Sisters 1: Podobieństwo rodzinne” i „Malutki Lisek i Wielki Dzik 1: Tam”.
Autor:  scenariusz albumu „Sisters”:  Christophe Cazenove  i William Maury, rysunki: William Maury. Scenariusz i rysunki albumu: “Malutki Lisek i Wielki Dzik” Berenika Kołomycka.
Wydawnictwo: EGMONT
Kto czyta? Ci w dobrej kondycji i ci przeziębieni, niezależnie od stanu zdrowia – Wszyscy chętni 





O czym to jest?  
Pierwszy tom „Sisters” zaspokoił (aż z nawiązką!) ciekawość jedynaczki (patrz: moją) o relacjach pomiędzy siostrami (patrz: w niedalekiej przyszłości moje dwie córki)!! No cóż, wygląda na to że pomysł urządzenia dziewczynkom wspólnego pokoju z ogromnym łóżkiem piętrowych leżąc na którym będą sobie szeptały sekreciki jest zdecydowanie przesłodzoną projekcją moich idealizacji?! SIOSTRY: żywioł o tak zmiennych nastrojach i nieobliczalnej naturze powinien być mądrze utrzymywany na dystans, po przeczytaniu komiksu już wiem że budowa dwóch oddalonych od siebie wież może wystarczyć. Marine i Wendy oprócz tego że są siostrami, są starszą - Wendy i młodszą - Marine, charakternymi dziewczynami. Wendy jest  klasyczną nastolatką; stroi się, uczy się robić makijaż i prowadzi pamiętnik relacjonujący jej stany (na ogół zakochanie, albo wściekłość na Marine). Marine, na oko młodsza o pięć lat od swojej siostry jest żywiołowym blond aniołkiem z usposobieniem diabełka tasmańskiego – jej obecność zawsze zwiastuje dynamiczne zmiany. Do najczęstszych należą: Marine i zabawa w modelkę równa się Marine i złamana ręka, albo Marine w parku rozrywki równa się Marine i zmiażdżone palce. Kiedy Marine nie przebywa na urazówce to kolekcjonuje i układa do snu pluszaki, albo z niespotykaną determinacją próbuje otworzyć zamknięty na kłódkę pamiętnik Wendy. Nie ma co dramatyzować, siostrzane relacje mają też jasne strony: starsza siostra chętnie przytuli młodszą jeśli ta płacze z powodu koszmaru sennego, a potem razem zasną w jednym łóżku,  pod warunkiem że żadna z nich głośno nie ssa kciuka?!
Zdarza się że siostry łączą siły i robią coś razem, mogą nakryć stół do kolacji dla rodziców. O ugotowaniu posiłku nie ma mowy, w końcu to są Ciągle Dzieci…
O czym to jest: „Malutki Lisek i Wielki Dzik: Tam”.









 O czym to jest?
„Dzieci to koszmarne zwierzątka domowe” najkrócej ujmując to książka o całym tym ambarasie jakim jest przyjaźń. Tym razem mamy do czynienia z ambarasem międzygatunkowym. Lusia to roześmiana, rozśpiewana i roztańczona niedźwiedziczka, a Piskacz to mały chłopiec z odstającymi uszami i z bystrym spojrzeniem. Spotykają się w lesie. Okazuje się, że balet w wykonaniu Lusi ma cichego wielbiciela, który ogląda go ukryty w krzakach! Przyjaźń wybucha po pierwszej wymianie: spojrzeń, pytań i pisków. Naturalnie Lusia jest Piskaczem zachwycona! Z dumą i szczęściem, które od zawsze towarzyszą odkrywcą, panna Niedźwiedzińska zabiera przyjaciela do domu i oświadcza mamie, że oto przyprowadziła najgrzeczniejsze zwierzątko domowe pod słońcem! Mama wyraża wątpliwość, tą samą którą zawiera już tytuł książki. Kto miał rację? Sceptyczna i nieufająca ludziom mama Lusi, a może rozentuzjazmowana mała niedźwiedziczka?





Czy warto przeczytać? 
Czytałyśmy: „Dzieci to koszmarne zwierzątka domowe” po długim i ciężkim dniu, Amelka po wizycie u lekarza – ze zdiagnozowanym zapaleniem gardła, ja zmęczona i z bólem głowy. Mimo niesprzyjających okoliczności książeczka zdała czytelniczy egzamin: forma jak w komiksie: duże, sugestywne ilustracje, tekst w „chmurkach”- nie napracujecie się czytając, za to na pewno się pośmiejecie! Dzieciaki śmieją się w trakcie czytania na zasadzie kapiącej z kranu wody, czyli konsekwentnie od pierwszej strony żeby wybuchnąć śmiechem na ostatniej stronie na widok pewnego słonia. Jakiego słonia? Nic więcej nie powiem!
Czy nam się podobało?
Bardzo nam się podobało. Amelce najbardziej podobała się główna bohaterka- mała misia biegająca wszędzie w spódniczce baletowej. No właśnie…, ciekawe skąd ta sympatia? Mnie podobał się Piskacz i jego zdumiewające podobieństwo do autora książki. Skąd wiem jak wygląda autor? Po przeczytaniu „Dzieci to koszmarne zwierzątka domowe” dokładnie sobie książkę obejrzałam i się dowiedziałam! Wam też drodzy amatorzy książek dla dzieci polecam przeczytać i obejrzeć, można jeszcze obszernie skomentować temat : „Dzieci to koszmarne zwierzątka domowe”. Coś czuję, że macie wyrobione zdanie.
PS
Książka: „Dzieci to koszmarne zwierzątka domowe" trafiła do mnie za sprawą  kwartalnika o książkach dla dzieci i młodzieży „Ryms”. Wygrałam konkurs na krótkie opowiadanie o ludziach widzianych oczami zwierząt. Jeśli macie ochotę, zapraszam do lektury opowiadania.
„Ona”
Wróciła spóźniona, dla niej to tylko kilka minut, ale dla mnie to cała wieczność! Rzuciłem jej się do stóp. Zawsze lubiła kiedy lekko ją podgryzam, mówiła nawet: „tylko ten pies na mnie czeka”, albo ”tak, oto dowód prawdziwej miłości”. Ale dzisiaj nic nie powiedziała, tylko mruczała coś pod nosem. Wyczułem od niej zdenerwowanie, a właściwie już złość. Ludzie bardzo silnie pachną i chyba o tym wiedzą bo ciągle się kąpią. Zużywają ogromne ilości wody, trudne do wyobrażenia! Nigdy nie poznałem psa który tyle by się mył! Psy wiedzą że zapach mówi o nich, że zapach jest częścią ich charakteru. Ale ludzie wolą nie pachnieć, wstydzą się swojego zapachu, jeszcze nie odkryłem czy to znaczy że wstydzą się swojego charakteru? Podszedłem do niej, potrąciłem ją nosem. Nie zareagowała. Cicho zaskomlałem. I jeszcze raz. I kolejny raz. Nic. Nie wytrzymałem, nie miałem innego wyjścia, w końcu nie zostawiła otwartych drzwi. Ona ciągle się miotała, biegała od stołu do pieca, od pieca do lodówki,
a potem jeszcze zadzwonił telefon – to sprawiło, że zaczęła biegać jeszcze szybciej no i… no i poślizgnęła się. Upadła na kuchenną terakotę, bardzo krzyczała. Wyczułem że krzyczy z bólu, ale bardziej ze zdenerwowania. I wtedy przestała, spojrzała na mnie, z oczu popłynęły jej łzy. To akurat jedyna normalna ludzka reakcja, właściwie to ludzie płaczą tak samo jak psy. „Oskar”, powiedziała, „ przepraszam piesku, pani zapomniała wypuścić Cię na podwórko!”.
No pewnie, że zapomniała, pomyślałem, ale przecież nie będę się na nią gniewał o takie głupstwo, zwłaszcza wtedy kiedy siedzi na podłodze w moich siuśkach i zanosi się od płaczu. Zresztą w takich momentach kocham ją jeszcze bardziej. Polizałem ją po nosie. Uśmiechnęła się. A teraz wtuliła się w moją sierść, mówi mi miłe słowa do ucha i jeszcze trochę popłakuje.
Wygląda na to, że będę się musiał dzisiaj wykąpać. Jak to po co? Żaden szanujący się pies nie pachnie własnymi siuśkami.

(O powrocie swojej pani do domu opowiadał owczarek Oskar).

2 komentarze:

  1. U mnie dziś na blogu recenzja 2 tomu "Sisters" :) Bardzo mi się podobał. Muszę zaopatrzyć się w poprzednią część :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A ja muszę przeczytać drugą część, może się wymienimy? :) Pozdrawiam.

      Usuń