Lektury Honoratki


Lektury Honoratki to książki omawiane przez Anię i Honoratkę. Nie tylko. Lektury Honoratki zmieniły się, przestały być plotkami o bajkach, ale też nie stały się klasycznymi recenzjami książek dla dzieci. Lektury Honoratki towarzyszą od pięciu lat całej mojej zaczytanej rodzinie. Nie znalazły się wśród nich wszystkie przeczytane przez nas książki, ale na pewno są te najważniejsze, te które lubimy i te które skłaniają do przemyśleń. Lektury Honoratki to moje domowo - literackie felietony.  


Dwudzieste dziewiąte Lektury Honoratki: Trzy lata Zosi Samosi.

W gwoli wyjaśnienia…
Zosia skończyła trzy latka, uważa się za bardzo dorosłą i ciągle podkreśla: „ja nie bobo ja Osia!”. Zosia jest czytelniczką, lubi książki i na pewno przeczytałyśmy razem znacznie więcej książek niż Zosia wypowiada słów?! Z moimi dziewczynami tak to już jest - nieśpieszno im do konwersacji w rodzimym języku. Kiedy Amelka miała trzy lata mówiła na okrągło, tyle że w jakimś nieznanym mi narzeczu, z kolei Zosia używa około dwudziestu słów, ma też sugestywną intonację i bardzo sprawny palec wskazujący. Ćwiczenia zalecane przez panią logopedę wykonuje bez przekonania, co innego ja!? Wygląda na to że mam czego chciałam, nadając Młodszej imię Zosia wymyśliłam dla jej charakteru pierwszy literacki kontekst. 
Czytelnicze zwyczaje i upodobania Zosi - opis zagadnienia.

Pierwsze dwa lata obcowania Zosi z książkami można zamknąć pod wspólną nazwą: epoka tekturki. Zosia odziedziczyła po starszej siostrze sporą kolekcję nadgryzionych i spracowanych książeczek, ale stan tego literackiego spadku ją nie zrażał. Zaczęła go pracowicie przeglądać i smakować. Biblioteka „Bajek dla malucha” od wydawnictwa Skrzat stanowiła dla nas żywą inspirację, dlatego ciągle dokupywałam na półeczkę Zosi nowe tytuły - niektóre przypadły Młodszej tak bardzo do gustu że trzeba było kupić je w kilku egzemplarzach. Zosia lubiła też „Obrazki dla maluchów” od wydawnictwa Olesiejuk, zdecydowanie najwięcej czasu spędziła z tytułem: „Nazywam świat”- co wówczas bardzo chciałam interpretować jako zapowiedz szybkich postępów w nauce mówienia!? 

Zauważyłam, że stan do jakiego moje córki doprowadzały ulubione tekturki świadczył o ich zaangażowaniu w lekturę – czym gorzej finalnie wygląda książka tym lepsze ma recenzje. 



„Moja pierwsza książka o kolorach” Erica Carle  od wydawnictwa Tatarak potwierdza tą regułę. Wygląda jakby przeszła przez wojnę, a była po prostu ukochaną tekturką Zosi. Zresztą trudno się Młodszej dziwić. Patent na którym zbudowana jest książeczka jest prosty i zarazem genialny: dziewięć grubych kart wewnętrznych i jedna  karta okładki zostały podzielone na dwie części: górna część karty wypełniona jest kolorem: niebieskim, białym, zielonym, różowym, czerwonym, żółtym, czarnym, fioletowym i tak zwanym wielokolorowym, a w dolnej części znajdują się obrazki przedmiotów: żółtej cytryny, niebieskiego ptaka, czerwonego wozu strażackiego, wielobarwnego motyla, brązowego buta, różowego kwiatka, czarnego parasola i tak dalej. Zadanie polega na tym żeby planszę koloru dopasować do koloru przedmiotu - nic prostszego, a daje dziecku ogromną frajdę. Zosia w amoku przewracała  kartkami, te na początku wymykały jej się z niezdarnych paluszków - co mogło powodować  frustracje i pewnie z tego powodu okładka w jednym miejscu jest rozdarta. „Moja pierwsza książka o kolorach”, jest jedną z wielu wariacji na temat: „książki kreatywnej dla małego dziecka” mimo tej łatki pod którą polski rynek wydawniczy próbuje sprzedać co drugą książkę dziecięcą, realizuje swój cel i realnie uczy dziecko kolorów. Moja oczytana niemowa zna dobrze kolory (wiem, bo z nią rysuję) i myślę że w nauce pomogła jej ta niepozorna ale prawdziwie mądra tekturka.
Jak już wspomniałam Zosia oszczędnie dozuje nam słowa, więc każde nowe w jej repertuarze robi furorę. Tak było kiedy mając rok postanowiła przestać nazywać mnie i swoją siostrę zbiorowym określeniem: „niania” i ja zostałam oficjalnie jej Mamą, a Amelka dostała przezwisko Ala - ten stan rzeczy nadal jest aktualny. Historia wiąże się także ze słowem: „bobo”. Każdy rodzic dzieci mało zainteresowanych mową jest na bieżąco z nowościami wydawniczymi poświęconymi problemom logopedycznym. Rodzice słodkiej niemowy oglądają i kupują wszystko co daje nadzieje na przełom! Tak jest i ze mną, więc kiedy przeczytałam uskrzydlające recenzje książeczki: „Pucio mówi pierwsze słowa” Marty Galewskiej- Kustry niewiele myślałam i korzystając z mojej ulubionej księgarni internetowej sprowadziłam Pucia do domu. Pucio szybko się u nas zadomowił, naszej Młodszej gruba tekturka opisująca jeden dzień z życia sympatycznej rodziny bardzo przypadła do gustu. Zosia lubiła kiedy czytać jej Pucia.
 

W okresie największej symbiozy z lekturką, Pucia musiał czytać każdy kto się Zośce nawinął pod rękę: a to ja, a to Amelka, a to tata, a to nawet zapracowana babcia. Tak, Pucia dobrze znali wszyscy domownicy! Wszyscy wiedzieli że Zosię najbardziej z całej historii zaabsorbował obrazek nagiej pupy zamieszczonej pod ilustracją rodziny Pucia pluskającej się w basenie  no i jeszcze młodsze rodzeństwo Pucia, które autorka nazwała: Bobo. Od tego momentu, półtorej roczna Zosia zaczęła wskazywać na siebie i mówić: „Ja Bobo” i wydawało się że sytuacja się nie zmieni bo nie pomagały tłumaczenia: że Bobo to mały bobas, dzidziuś śpiący w wózeczku, a Zosia to duża dziewczynka. Zosia utożsamiła się z Bobo i cześć. Tak jak większość rodziców w podbramkowej sytuacji, kiedy to już absolutnie nic nie przemawia do dziecka – sięgnęłam po sprawdzoną i starą jak świat metodę wychowawczą, po przekupstwo. Obiecałam Zosi na jej drugie urodziny złote góry: lalkę barbie z możliwie najdłuższymi włosami, z dodatkowymi ubrankami i z ekstra parą butów (żeby mogła je potem rzuć ile tylko dusza zapragnie) – wszystko to Zosia miała dostać jeśli przestanie o sobie mówić Bobo. Ja słowa dotrzymałam, Zośka nie. Kończąc wątek Pucia w życiu i w biblioteczce Zosi dodam tylko że Młodsza przestała nazywać siebie Bobo stosunkowo niedawno, wszystko zmieniło się z prozaicznych powodów. Nasze dumne Bobo zostało wyśmiane przez koleżanki Amelki, że taka jest duża a nie ma imienia. Pamiętam jak bordowa ze złości Zosia przyszła do mnie i powiedziała: „ja NIE bobo”, ja ze szczęścia łapiąc Pana Boga za nogi powiedziałam jak tylko mogłam najwolniej i najwyraźniej: ”Zosiu nie jesteś Bobo jesteś dziewczynką:  Z O S I Ą!”, Zośka zbladła, zamyśliła się, delikatnie się uśmiechnęła i z miną odkrywcy powiedziała: „ Ja nie bobo, ja Osia” – i ten stan rzeczy jest aktualny do dzisiaj!

 
Na swoje pierwsze wakacje Zosia wyjechała jako dziewiętnastomiesęczne bobo, była bardzo przejęta i oczywiście brała udział w pakowaniu. Nie chciała zabrać w podróż żadnego ze swoich pluszaków bo akurat tolerowała tylko Bacusia - ukochanego psa przytulankę swojej siostry. Chcąc opanować wojnę o Bacusia kupiliśmy Zosi Azorka – czyli nową, mięciutką wersję Bacusia, niestety Zośka uznała że nie umywa się do pierwowzoru. Po długich pertraktacjach namówiłam Amelkę żeby przekonała się do Azorka, kiedy tylko to zrobiła Młodsza w tej samej chwili odkochała się w Bacusiu?! Na szczęście wybór książeczek które pojadą z nami na wakacje w góry był mniej skomplikowany niż sprawa Bacusia i Azorka, właściwie bez zastanowienia Zosia spakowała do torby nowe przygody Krecika. Pięć kartonowych książeczek od wydawnictwa Bajka korespondowało z jej miłością do bohatera  ukochanych kreskówek. Wszyscy którzy pamiętają Krecika, wiedzą że jest to chodzące i prawie nic nie mówiące dobro. Można by się w tym miejscu na chwile zatrzymać i zastanowić nad zbiegiem okoliczności: Zosia o rozbrajającym uśmiechu i niemowa i Krecik o rozbrajający uśmiechu i też niemowa?! Ale trzymajmy się faktów, wszystkie pięć tytułów: „Krecik i Sikoreczka” ,”Krecik i motyle”, „Krecik i śliwki” , „Tydzień krecika” i „ Krecik i sanki” pomagały Zosi zasypiać w nie swoim łóżeczku, a dla czytającej mamy przygody Krecika opowiadane zgrabnymi wersami Małgorzaty Strzałkowskiej były przyjemnym zakończeniem wakacyjnych, a jednak pracowitych dni. Swoją drogą przygody Krecika opowiadane wierszem stają się bardziej rytmiczne, wydawałoby się że ilustracje małżeństwa Milerów stanowią narracyjnie zamkniętą całość, a jednak poetce udało się znaleźć w tym monolicie szczeliny przez które przemyciła słowa- jakiś subtelny, niewinny i rymowany głos z offu opowiada o Kreciku niemowie.

Wróciliśmy z Bieszczad, w domu zastała nas jesień. Zosia zauważała symptomy zmieniającej się pory roku, interesowały ją pierwsze spadające liście i pożółkłe kępy traw. Jak się nad tym zastanowić, każdą zmianę w życiu dziewczynek komentowałam przez zakup książki - konkretny tytuł pomagał mi z nimi rozmawiać i lepiej objaśniać świat. Tak było także w przypadku wszystkich czterech pór roku  na ulicy Czereśniowej. Punktem wyjścia była nowa dla Zosi pora roku, a w efekcie ta wielkoformatowa tekturka została z nami na prawie rok. Żadną inną książką nie dostałam tyle razy w głowę! Za każdym razem jak Zośka wstała wcześniej ode mnie (dziwnym trafem to zawsze były weekendy) biegła po jedną z pięciu odsłon ulicy Czereśniowej i pakowała się z nią nam do łóżka, no i zawsze mi się dostało, a po przyłożeniu ulicą Czereśniową to już człowiek był wystarczająco przytomny by odpowiedzieć na pytanie : „mamo, co to?”. Naturalnie miałam nadzieję że - możliwość śledzenia życia kilkunastu bohaterów z ulicy Czereśniowej, że ich codzienne perypetie, wiarygodnie ale i z humorem odrysowany świat - zmobilizują Zosię do mówienia. Tak się nie stało, ale stało się coś innego. Myślę, że „Jesień na ulicy Czereśniowej” wydana w Polsce przez wydawnictwo Dwie Siostry była pierwszą książką z jaką Zosia nawiązała świadomą emocjonalną więź. Siadałam na kanapie i pytałam: „poczytamy książeczkę?”, a ona już była obok mnie z: Wiosną, Latem, Jesienią, Zimą albo Nocą na ulicy Czereśniowej. Miała swoje ulubione wątki: ten z budową przedszkola w mieście, ze złodziejem który pod osłoną nocy próbuje włamać się do mieszkania i ten z wiecznie uciekającą papugą Polą (można jej było szukać na przestrzeni całego czereśniowego roku). Zosia miała też swoich ulubionych bohaterów których pilnie śledziła: babcię Hanię i dziadka Zenona
(zresztą jak jest się babcią albo dziadkiem to w hierarchii Zosi jest się od razu bardzo wysoko), zagadkowego pana Marka, który nie tylko zawsze chadza ubrany w różne wersje zielonego palta i czarnego kapelusza ale też zawsze tropi, szuka albo paraduje z białą gęsią. Byli jeszcze: Kasia bo w tajemniczych okolicznościach gubiła kapelusze, Magda bo miała wózek z lodami który na jesień zmieniał się w wózek z gorącymi  kasztanami i Ewa bo została mamą małej Basi, a z perspektywy naszej Młodszej - bobo jest naturalnym centrum każdego także Czereśniowego wszechświata!
Na początku była tektura, jakiś czas później liczył się  tylko papier!
 Zmierzch tekturowej epoki upływał Zosi na wielkoformatowych nienudzących się tekturkach - był wspomniany rok na ulicy Czereśniowej, był też „Rok w lesie”, była cała biblioteczka tekturek do snu i wszystko było zupełnie w porządku gdyby nie to że wieczorne czytanie stawało coraz bardziej przewidywalne - na pewno dla mamy! Potrzebowałam zmiany, ale nie tylko ja. Któregoś wieczora sięgnęłam po książkę z najniższej półki Młodej. To półka którą zapełniłyśmy ulubionymi książkami małej Amelki, jest na niej wszystko to co tygryski lubiły najbardziej. Tamtego wieczoru, żeby przełamać rutynę sięgnęłam po „Dobranoc Albercie Albertsonie”.


Dobrze wspominałam Alberta, jeszcze lepiej jego tatę! Szwedzki tata Alberta jest dla zmęczonej polskiej matki synonimem cudu. Przechadza się po mieszkaniu z nieodłączną fajką (mógł sobie ją beztrosko pykać bo książki o Albercie powstały w latach siedemdziesiątych dwudziestego wieku), na wszystkie kaprysy syna odpowiada autentyczną i totalną POSTAWĄ STOICKĄ! Nikt i nic nie mogło go wyprowadzić z równowagi - na pewno nie jego ukochany syn. Kiedy Albert po lekturze długiej bajki o koniu nie chce zasnąć tylko żąda soku - tata mu go przynosi do łóżka!? Kiedy Albert wylewa kilka ostatnich łyków na pościel, tata ją bez słówka komentarza zmienia. Sprawy mają się podobnie kiedy trzeba tropić w szafie lwa i przynieść do łóżka tym razem nocnik?! Niezmącona wyrozumiałość! Kiedy tata Alberta wreszcie pada na „polu bitwy” -  to dokonuje się to niejako naturalnie: spokojny, cierpliwy i pogodzony ze swoją rolą tata Alberta szukając misia zasypia na podłodze w salonie. Nienachalny cud! Chyba podobnie odbiera to Albert, ponieważ postanawia tatę okryć kocem i pójść wreszcie spać!
Tego wieczora i ja i Zosia byłyśmy ukontentowane wieczornym czytaniem. Przez chwilę myślałam ze minęłyśmy kartonowy Rubikon, ale szybko okazało się że najwierniejsza tekturkom byłam ja! I tata i Amelka i sama Ośka już dawno romansowali z papierem. Amelka wiele razy wyciągała ze swojej półki jakiś tytuł i pokazywała siostrze  ilustracje a nawet jej czytała. Co do taty, to nie nadawał on tekturze jakiegoś symbolicznego sensu, wiadomo przecież że jego ukochani: Mikołajek i niezmordowany Harry Potter wydawani byli tylko na gładkim i nieskazitelnie białym papierze…
Dwu i pół roczna Młodsza zagustowała w książkach z najniższej półki Amelki, a ja wróciłam wspomnieniami do początków mojego czytania z Amelką. To chyba dobre miejsce na refleksję, jestem mamą już prawie dziewięć lat, jestem mamą popełniającą błędy, czasem jestem mamą  mocno wystraszoną - pewnie dlatego bardzo się cieszę że od łóżeczka do łóżka chodzę z książkami, czytanie z dziewczynami to często najlepsze momenty mojego dnia.
Tropiąc Amelkę i zostawiając ślady po Zosi.
Rozpoczęły się pielgrzymki do półki Amelki. Radek wrócił do Tupcia Chrupcia, kiedyś chętnie czytał go Amelce teraz odświeżał lekturę z Zosią.

 
Nasz tata lubi jak z przyjemnego wynika pożyteczne: leżymy sobie razem, czytamy a przy okazji rozwiązujemy problemy malucha: oswajamy temat przedszkola, oduczamy się marudzić i grymasić przy jedzeniu. Swoją drogą seria o Tupciu pokazała jak różnią się dziewczyny, kiedy Amelka była mała „Tupcio Chrupcio przedszkolak na medal” był książką instruktażową, czytaliśmy ją wspólnie żeby Amelkę przygotować do przedszkola - co nie było konieczne bo Młoda od dnia otwartego w przedszkolu uświadomiła nam że nie może się go doczekać, w przypadku Zosi jest odwrotnie i raczej jej się tam nie śpieszy. Z Amelką czytaliśmy : „Tupcio Chrupcio. Kapryśna myszka.” i „Tupcio Chrupcio. Nie mogę zasnąć.”. U Zosi najlepiej sprawdzają się: „Tupcio Chrupcio. Nie chcę się myć.” i „Tupcio Chrupcio. Umiem się dzielić.”. Niezależnie od rodzaju problemów inspirowana włoskim pomysłem pedagogiczna seria Elizy Piotrowskiej spełnia swoją rolę.  Tupcio to na ogół pogodna myszka, ma typowe problemy wieku dziecięcego dlatego łatwo zaprzyjaźnia się z małymi słuchaczami i często ratuje rodziców - w końcu pod każdą szerokością geograficzną dzieci bywają niejadkami, nie chcą jeść, myć głowy ani jeździć do lekarza! 


Kiedy tata rozwiązywał problemy wychowawcze, mama wróciła do swoich ulubionych szwedzkich tropów.  Podobnie jak Amelka Zosia pokochała książki od wydawnictwa Zakamarki. Prym wiedzie fenomenalna Pija Lindenbaum! Uwielbiam jej książki za ich niekwestionowaną dziwność, za umiejętność opisania i zilustrowania dziecięcej psychiki. Wprowadzeniem do tematu była dla nas książeczka: „Nusia i wilki”- Amelki i moja pierwsza książka tej autorki i zarazem drogowskaz jak w przyszłości poruszać się po świecie książek  Lindenbaum ale i po zupełnie osobnej galaktyce jaką jest skandynawska literatura dla dzieci. Pierwszy kontakt z książkami dla dzieci pióra współczesnych skandynawskich autorów jest zazwyczaj sporym szokiem, wszystkie nasze czytelnicze przyzwyczajenia zostają zrównane z ziemią. Po pierwsze: i na poziomie treści i na poziomie ilustracji nie występuje lukier, świat przedstawiony jest dziwnie podobny do naszej codziennej rzeczywistości, dziecięcy bohater też jest przeciętny: niski, piegowaty, wystraszony, zamknięty w sobie i naturalnie ma problemy. I to właśnie na poziomie problemów pojawia się metafora – to ona w kostiumie: wilków, owiec, braci Łosiów przynosi rozwiązanie a zarazem wiarygodne i od razu odczuwalne katharsis. Tytułowe wilki z książeczki: „Nusia i wilki” są przecież przerażające, a czytelnik zastanawia się jak to możliwe że wycofana dziewczynka która „prawie wszystkiego się boi” akurat ich się nie boi? Z każdą następna stroną obserwujemy jak Nusia i wilki przełamują wzajemne lody – uczą się siebie, aż wreszcie obdarzają się zaufaniem. Wszystko kończy się happy endem, ale jakże jest on nieoczywisty i inteligentny! Bo co się tak naprawdę wydarzyło? Przedszkolak odłączył się od wycieczki, zgubił się w lesie i sam ( następnego ranka!) wrócił do przedszkola, a dzięki temu co w międzyczasie zaszło w leśnej gęstwinie czy też w wyobraźni Nusi nasza bohaterka nie obawia się już wspinać na dach dziecięcego szałasu stojącego w przedszkolnym ogródku. Lęk został pokonany! Pewnie dlatego tak cenię Pije Lindenbaum - wyspecjalizowała się i stała się  pogromczynią dziecięcych strachów. Od momentu kiedy zaczęłam z Zosią czytać „Nusię i wilki” a zaraz potem wszystkie następne Nusie nastąpił domowy przyrost książek tej autorki, ale dla Zosi najważniejszy był i póki co jest: „Filip i mama która zapomniała”.
 


Z perspektywy matki fabuła książki o Filipie to raczej grząski grunt, co tu za wiele mówić mama Filipa jest znerwicowana i nie wyrabia na zakrętach, przerasta ją praca zawodowa i domowe obowiązki dlatego pewnego dnia budzi się i jest smokiem!? Filip rezolutnie bierze sprawy w swoje ręce i postanawia mamie pomóc: zawiadamia jej pracodawcę, przygotowuje śniadanie i postanawia mamę zaprowadzić do lekarza, ale zaciągniecie smoka ziejącego ogniem i polującego na robale do lekarza nie jest takie proste, na szczęście Filip podołał! Rozczula mnie wyraz twarzy Ośki kiedy kończę czytać, a mama Filipa ze smoka przeistacza się na powrót w mamę. „- Dzień dobry maleństwo, chcesz kakałko?” – pyta mama Filipa, a Zośka z rozbrajającym uśmiechem mówi : „TAK!” i kładzie się do łóżka – to taki mój prywatny synonim „i żyli długo i szczęśliwie”!




Eksplorujemy półkę Amelki, czytamy: „Elmera” Davida Mckee, który w słowniku Zosi funkcjonuje jako Tutu, „Basię” Zofii Staneckiej - ta z kolei miała więcej szczęście i jej imię Zośka nawet wypowiada!? Bez zmian czytamy poezję, wiersze Brzechwy i Tuwima naturalnie przemaszerowały ze stron tekturowych do swoich papierowych bliźniaków. Wielkie, kolorowe i uczciwie rzecz ujmując – kiczowate wydanie wierszy Jana Brzechwy od wydawnictwa SBM jest już przez dziewczyny tak zaczytaniem zmaltretowane , że cieszę się na myśl że już wkrótce kupię do domowej biblioteczki takie jedno nowiusieńkie i graficznie wypieszczone wcielenie.
Brzechwa z Tuwimem czytani od zawsze oprócz całej litanii zalet mają jeszcze jedną - przyzwyczajają do poezji.

Czytamy: „Wiersze dla najmłodszych” Wandy Chotomskiej, „Wiersze do poduchy” Małgorzaty Strzałkowskiej, „Cukrowe Miasteczko” Danuty Gellnerowej i „Rymobranie” Agnieszki Frączek – nie nudziły się Amelce, nie nudzą się i Zosi.
Nowy repertuar.
Trzy miesiące temu Zosia skończyła trzy lata, wreszcie  przyszła wiosna, a my spacerujemy i odwiedzamy bibliotekę. To właśnie w bibliotece (dokąd Osia przyszła gnana pilną potrzebą wypożyczenia Wszystkiego Co Będzie o śwince Peppie!?) poznałyśmy krowę Matyldę, chyba jedyną na świecie: krowę pomocnicę listonosza.

Alexander Steffensmeier obdarzył swoją bohaterkę fantazją i zawadiackim charakterem jest przy tym Matylda i cały drugi plan mieszkańców gospodarstwa narysowani z dużym humorem i w subtelnej karykaturze. Matylda - typ milczka o sugestywnej mimice, korpulentna gospodyni  z czułym sercem i z wystającymi zębami, stado nietuzinkowych kur i kurczaków ninja – chodzi to, odczuwa i reaguje (mowa o całej kurzej społeczności) z sobie tylko znaną logiką i niepodważalnym przekonaniem że jest się Super Ważnym albo i Kluczowym elementem dla całej fabuły - co w zasadzie nie odbiega wiele od prawdy, bez kur i kurczaków krowa Matylda byłaby tylko krową aktywną zawodowo i zawieszoną w próżni przeciętnej obórki! Tak więc znajomość zawartą w bibliotece bardzo sobie chwalimy. Jestem prawie pewna że Matylda pomogła Zośce wyzdrowieć kiedy się Młodsza na przedwiośniu pochorowała - raźniej się wraca do zdrowia kiedy i „Krowa Matylda jest chora”.

Od trzech lat czytam z Zosią i są to tytuły dobre i bardzo dobre, ale czasem zdarzają się olśnienia. Największe książkowe zauroczenie przyszło do domu przez przypadek, któregoś dnia babcia przywiozła do domu małą książeczkę z dwiema żabami na okładce. Szybko okazało się że tylko jedna z nich jest żabą, druga jest ropuchą.



„Żabek i Ropuch. Przyjaźń” to pięć krótkich historyjek opowiadających o przyjaźni pogodnego z usposobienia Żabka z zrzędliwym śpiochem Ropuchem. Relacja Żabka i Ropucha opisana jest poprzez subtelne kontrasty: jeden pływa w kąpielówkach, a drugi nie, jeden potrafi opowiadać bajki, a drugi nie. Nie ma w tych opowiadaniach fajerwerków, nie ma wielkich przygód,  konfliktów, ani zwrotów akcji - za to jest para przyjaciół, która musi się różnić by nie móc bez siebie żyć. Każdy tęskni do takiej przyjaźni! Pragnienie posiadania współtowarzysza życiowej doli jest tak stare jak sam człowiek i zdaje się że amerykański pisarz i ilustrator Arnold Lobel świetnie to rozumiał. Jego bohaterowie są: czuli, empatyczni - po prostu czarujący, już dawno nie miałam takiej przyjemności czytania. Rozpłynęłam się w tych pięciu opowiadankach tak naturalnie jak na słońcu topią się lody. Wzruszył mnie Żabek, który wie że jego przyjaciel ma smutną porę dnia, kiedy to czeka na list, (którego jeszcze nigdy nie dostał)  wiec wymyka się z jego ganku i pisze  list, potem prosi ślimaka żeby doręczył go Ropuchowi i po czterech dniach to się udaje. Najlepsza w opowiadanku jest przyjemność wspólnego oczekiwania kiedy to dwóch zielonych przyjaciół siedzi obok siebie na ganku, a Ropuch już wie że list jest w drodze i może na niego czekać z Żabkiem. Zosia podzieliła mój entuzjazm dla nowych bohaterów wieczornego czytania. Czasem się zastanawiam na ile Osia rozumie czytane przeze mnie książki? Swój zachwyt lub niechęć ciągle wyraża głównie ponad werbalnie, oczywiście jestem jeszcze ja: moja interpretacja tekstu, moje emocje - one także mają wpływ na jej reakcje, ale jestem pewna że książka : „Żabek i Ropuch. Przyjaźń .” skradła jej serce.

Nasza przygoda z Żabkiem i Ropuchem ciągle trwa, już kilka razy przeczytałyśmy: „Wszystkie przygody Żabka i Ropucha”- zebrane i ładnie wydane przez Wydawnictwo Literackie i co także jest pewna gratką: przetłumaczone (z dostrzegalnym rysem indywidualnym) z języka angielskiego  przez Wojciecha Manna. Podjęłam już kilka nowych czytelniczych tropów i pewnie na jakiś czas Żabek i Ropuch powędrują na półkę, ale wrócą  ponieważ sposób w jaki się przyjaźnią przywraca mi nadzieję w ludzi (w żaby z racji koloru wierzę od zawsze).
„- Nasze drugie śniadanie jest do niczego- zmartwił się Ropuch. – Przygotowałem je dla Ciebie, Żabku żeby sprawić Ci przyjemność , żebyś był szczęśliwy. – Ależ Ropuchu – powiedział Żabek- ja jestem szczęśliwy . A nawet bardzo szczęśliwy. Dziś rano , kiedy się obudziłem , poczułem się wspaniale , że jestem żabą. Czułem się wspaniale że jesteś moim przyjacielem. Dlatego też chciałem trochę pobyć sam, żeby pomyśleć o tym, jak wszystko pięknie się układa. – Rzeczywiście- podsumował Ropuch – to bardzo dobry powód, żeby pobyć trochę samemu. – Ale teraz – ciągnął dalej Żabek- już nie chce być sam. Siadajmy do drugiego śniadania. Żabek i Ropuch zostali na wysepce aż do popołudnia . Zajadali mokre kanapki bez mrożonej herbaty. I tak sobie siedzieli trochę osobno, a trochę razem, każdy sam a jednocześnie z przyjacielem.”
( fragment pochodzi z opowiadania: „Sam”)

Kochana Zosiu dziękuję Ci za trzy lata wspólnego czytania, mam nadzieję na więcej! Mama.
PS Pamiętaj że bez taty i Amelki ani rusz - oni z Tobą tez czytali! :)


Czytelniczy rytuał przejścia: od jesieni przez zimę aż do wiosny.
 

W recenzji:
Wszystko zależy od pogody. Późna jesień: Tove Jansson, Listopad w dolinie Muminków, wyd. Nasza Księgarnia
Zimowy maraton lektur szkolnych: Wanda Chotomska, Pięciopsiaczki, wyd. Literatura
Antonii Grabowski, Puc, Bursztyn i goście, wyd. Nasza Księgarnia
Alina i Czesław Centkiewiczowie, Anaruk i inne opowiadania, wyd. Nasza Księgarnia
Joanna Papuzińska, Nasza mama czarodziejka, wyd. Literatura
Maria Kruger, Karolcia, wyd. Siedmioróg
Na wiosnę najlepsze są stare zwyczaje i starzy znajomi:
Zofia Stanecka, Troja, historia miasta, wyd. Edukacyjny Egmont
Ewa Nowak, Edison o wielkim wynalazcy, wyd. Edukacyjny Egmont
Zofia Stanecka, Basia i biblioteka, wyd. Literacki Egmont
Zofia Stanecka, Basia i przyjaciele. Titi. , wyd. Literacki Egmont

Wszystko zależy od pogody. Późna jesień.


W naszym kraju od pięciu do sześciu miesięcy w roku wieczory są długie, szare i coraz chłodniejsze. Nie jest to żadne wielkie odkrycie, w zasadzie wiedzą o tym wszyscy, ale wynika z niego że w tym czasie od godziny szesnastej można mówić o idealnej porze na lekturę. Biorąc pod uwagę, że Małe chodzi spać o dwudziestej, a Młoda o dwudziestej pierwszej – istnieją warunki by się porządnie zaczytać. Przynajmniej w teorii istnieją. Wracając do okoliczności pogody, które w moim domu silnie wiążą się z okolicznościami czytelniczymi: ostatnia jesień była bardzo oszczędna w środkach wyrazu. Zazwyczaj malarski październik tym razem nie rozpamiętywał lata, a tonął w ciemnościach. Na jednej ręce mogę policzyć spacery, kiedy szliśmy wzdłuż rzeki i szurając butami przedzieraliśmy się przez opadłe liście. Ostatnia jesień była bardziej bura niż złota. Zimno i wrogość listopada dodatkowo spotęgowała listopadowa lektura: „Dolina Muminków w listopadzie”. To ostatnia i (jak się później okazało) najsmutniejsza w dorobku Tove Jansson książka z przygodami trolli. Pomyślałam że to zrządzenie czytelniczego losu: przeczytać z Młodą na dobranoc w listopadzie „Listopad w Dolinie Muminków”. To było nasze pierwsze spotkanie z tym tytułem, naiwnie oczekiwałam jesiennej przygody, posmaku wakacji i rodziny Muminków dzięki której można przetrwać wszystko - nawet listopad. Moja naiwność jeszcze nigdy nie okazała się tak zgubna. „Dolina Muminków w listopadzie” jest esencją umierającego roku, jest skondensowaną treścią listopada. Wszyscy występujący w tej części serii  bohaterowie są mroczni: histeryczna i podszyta lękiem Filifionka, samotny i zamknięty w sobie Homek, stwarzający pozory dziarskiego, ale tak naprawdę zagubiony fajtłapa - Paszczak, stary i zdany na łaskę innych Wuj Truj. Całe to depresyjne towarzystwo pielgrzymuje do Doliny Muminków po cudowny i niezawodny lek na swoje duchowe dolegliwości i niestety wszyscy robią to na marne. Dolina Muminków jest opuszczona, przykryta kurzem i opadłymi liśćmi – trwa w agonii po Muminkach które ją opuściły. W dziewiątej książce o Muminkach Tove Jansson dokonała eksperymentu totalnego, opisała stworzony przez siebie świat  po wyszarpaniu z niego serca. Amelka po dwóch rozdziałach powiedziała mi że to najsmutniejsza książka na świecie. Trudno mi było się z nią nie zgodzić, ale nie chciałam porzucać naszej ukochanej serii, więc po każdej wieczornej lekturze czytałam jej jeszcze na osłodę jakiś wiersz. Pomogło, dotrwałyśmy do niosącego nadzieję zakończenia, do łodzi Muminków która majaczy na horyzoncie i niesie po falach całą rodzinę do brzegu - z powrotem do domu. Dolina Muminków odzyska serce, odetchnęłyśmy z ulgą.
Rozpracować zimę.
 

Pod koniec listopada okazało się, że książka z nazwą miesiąca w tytule nie musi wcale być remedium na ten miesiąc. Ta konstatacja trochę rozbiła nasz czytelniczy plan. To nie tak, że po skończeniu dziewięciu książek o Muminkach, które zorganizowały nam czytelniczy rozkład zajęć od czerwca do listopada 2016 roku zostałyśmy na lodzie. Nie, w międzyczasie urósł stosik książek na czytelnicze życie po Muminkach, ale dziwnym trafem po „Listopadzie w Dolinie Muminków” stał się odległy. Nie wiedziałam co Młodej zaproponować, a i ona nie miała żadnych pomysłów. Należało działać szybko. Zajrzałam do „Zeszytu lektur” Młodej. To szkolny zeszyt w kratkę do którego Amelka wpisuje „rysopis” właśnie przeczytanej książki: tytuł, autor i jeszcze własnoręczną ilustracja.  Od kiedy Amelka zaczęła drugą klasę pisze w nim także prościutkie recenzje, odpowiadające na klasyczne pytanie: „o czym to było?”. Zeszyt lektur Amelki rozrósł się już na drugi trzydziestodwu  kartkowy brulion. Kartkowałam go pokrzepiając się myślą, że stworzyłyśmy z Młodą przez to wspólne wieczorne czytanie platformę porozumienia. Te wszystkie tytuły, natchnione nimi rozmowy, ci wszyscy bohaterowie, ich historie, ich dylematy. Zeszyt lektur Amelki uświadomił mi, że z każdą przeczytaną razem książką jesteśmy sobie bliższe, już zawsze nasze wewnętrzne biblioteki będą się łączyły. I wtedy z zeszytu wypadła biała kartka z wykazem lektur szkolnych do pierwszej i do drugiej klasy. Nie to żebym go wcześniej nie widziała. Pamiętam jak kilkakrotnie obrzuciłam go spojrzeniem i stwierdziłam, że większość przeczytałyśmy z Młodą zanim jeszcze została uczniem. No właśnie, większość. Od pewnego czasu czytamy sobie z Amelką swoimi drogami, pomijając szkolny kanon, a może to błąd? Lektury szkolne w moich czasach drażniły mnie. Buntowałam się przeciwko nim. Dlaczego mam czytać to co mi karzą? Dlaczego nikogo nie interesuje co ja czytam z wyboru, no przecież wybieram! Jestem indywidualistką i ja będę decydowała o umeblowaniu mojej głowy! Tak sobie myślałam, po latach uważam że głównie z przekory. Następnego dnia Młoda poszła do biblioteki szkolnej, pierwszy raz nie po to co jej się spodoba, ale po lekturę.
Zimowy maraton lektur szkolnych.


Nadrabianie zaległości z listy lektur szkolnych rozpoczęłyśmy czytając „Pięciopsiaczki” Wandy Chotomskiej. Wcześniej czytałyśmy „Dzieci pana Astronoma”, regularnie czytamy wiersze tej autorki, ale rzecz o suczce Balbinie i piątce jej szczeniaków nam umknęła. Młodej tak się historia z psami w tytule i w temacie spodobała, że wzięła udział w starciu drugoklasistów na najlepsze odczytanie fragmentu i test z wiedzy o „Pięciopsiaczkach” właśnie! Kolejne braki warsztatowe, dziwnym trafem także dotyczyły psów. „Puc, Bursztyn i goście” Antoniego Grabowskiego przypomnieli Amelce jej ulubiony i trochę zakurzony temat rozmów przy obiedzie: „Mamo /tato, a dlaczego nie możemy mieć psa?” Sprawa była tym razem o tyle bardziej skomplikowana, że na hasło: pies, Zosia zaczęła szczekać?! Uświadomiliśmy sobie z Radkiem, że w kwestii psa jest niebezpieczny remis: dwa dorosłe „nie” na jedno siedmioletnie „Tak” i jedno dwuletnie, ale zdecydowane „hau”!
W połowie grudnia było zaskakująco biało i mroźnie, a my czytałyśmy „Zaczarowaną zagrodę” Aliny i Czesława Centkiewiczów. Przygoda pingwinka Elegancika bardzo nam się podobała, mnie nawet odświeżyła pamięć. Przypomniałam sobie że opowiadania państwa Centkiewiczów obok „Dzieci z Bullerbyn” i „Przypadków Robinsona Crusoe” były moją ukochaną lekturą w szkole podstawowej. Okazuje się że byłam buntowniczką ze słomianym zapałem. Naturalnie nie poprzestałyśmy na jednym opowiadaniu, zamówiłam w księgarni internetowej cały tomik i zajmowałyśmy się nim do połowy stycznia. Opowiadania małżeństwa polarników chociaż zostały napisane osiemdziesiąt lat temu nie zestarzały się, ciągle fascynują. Grenlandia jest nadal niedostępna i piękna, życie i kultura Eskimosów budzą szacunek, a ton reportażu połączony z nerwem powieści przygodowej wciąga. Znowu można pomarzyć: że samemu chciałoby się podróżować, spędzić sześciomiesięczną zimę w igloo, paść reny, tropić niedźwiedzia polarnego albo podglądać upiornego szamana. 
Niedługo potem Amelka przyniosła jeszcze z biblioteki „Naszą mamę czarodziejkę” Joanny Papuzińskiej – rzecz o tym jak to  mama potrafi z niczego zrobić magię. Te kilka opowiadań o mamie trzech chłopaków napisane są bez nadęcia i z wielkim kunsztem. Tytułowa mama nie ma żadnych spektakularnych talentów, po prostu kiedy trzeba zaszyje olbrzymowi dziurę w koszulce, a kując go przypadkiem igłą zrzuci czar i nadętego wielkoluda przemieni w zwyczajnego chłopca. Ponad to potrafi uspokoić płaczący księżyc - okazuje się że kawałek ciasta śmiało może zastąpić ubity rożek. Mamie czarodziejce nie straszna jest też spontaniczna przepierka - kiedy musi wypierze chmurkę burzową zmieniając ją w biały obłoczek. Nie ma w „Naszej mamie czarodziejce” niczego nadzwyczajnego, pewnie dlatego każdemu (nawet dorosłemu) dziecku przypomni czary jego własnej mamy. „Nasza mama czarodziejka” świetnie kataloguje cechy każdej przeciętnej i przypadkiem potrafiącej czarować mamy. Pozycja uświadamiająca dzieci i bardzo budująca dla mam!
Tak oto pod koniec stycznia zimowy maraton czytania lektur szkolnych zahaczył o nasz domowy  stosik. Wśród „książek na zaś” znalazła się jak najbardziej rekomendowana przez szkołę: „Karolcia” Marii Kruger. Z „Karolcią” od początku miałam problem, przygody drobnej dziewięciolatki z równo przystrzyżoną grzywką nie zainteresowały mnie. Moje główne zastrzeżenia to: anachronizmy na poziomie języka i samej warstwy fabularnej. Nie potrafiłam się odnaleźć w świecie małej bohaterki, był dla mnie zbyt odległy, toporny - w rezultacie nie ciekawy. Amelce spodobała się historia błękitnego koralika który spełniając życzenia blednie, a za śladami jego magicznego oddziaływania jak złowrogi cień podąża czarownica Filomena. Nie zawsze jesteśmy z Młodą jednomyślne co do czytanej książki, ja bardzo się ucieszyłam kiedy przezroczysty koralik zamienił się w kropelkę rosy a historia się skończyła. Amelka czuła niedosyt.
PS. Jeszcze jej nie powiedziałam o drugiej części przygód Karolci! Oj tam, może zapomni.
Na wiosnę najlepsze są stare zwyczaje i starzy znajomi.


W marcu tętno zimy słabnie, wszyscy już wiedzą co oznacza rzęsisty deszcz po którym za chmur wychyla się słońce, albo rodzina wróbli zażywająca kąpieli w kałuży. Robi się coraz cieplej i jaśniej. Po obiedzie zmywam i rozmawiamy z Amelką kiedy będzie można wyciągnąć z piwnicy rower. Jeszcze trochę, już niedługo. Póki co wycieram talerze, a Młoda czyta mi na głos nowe, świeżo wydane: „Czytam sobie” od wydawnictwa Egmont Edukacyjny. Głośne marcowe czytanie zaczynamy z: „Troją, historią upadku miasta”. Seria wydawnicza  „Czytam sobie” jako pomoc dydaktyczna od lat bardzo mi imponuje. Nie jeden tytuł Młoda już przegłoskowała, przesylabizowała i wreszcie przeczytała. Po „Figlach w fokarium” postanowiła że zostanie przyrodnikiem - decyzja cały czas aktualna. Po „Historii pewnego statku” rozmawiałyśmy o Titanicu wiele razy, obejrzałyśmy filmowy dokument i wyszukiwałyśmy w Internecie jeszcze więcej informacji dotyczących tego najbardziej pechowego transatlantyku. Wyobrażam sobie zachwyt Amelki jak dowie się o filmowej adaptacji tej historii. Chcę przez to powiedzieć, że chociaż uważam się za człowieka o bogatej wyobraźni, to nie przyszło mi do głowy że sama nauka czytania może być tak bardzo inspirująca. Książki z tej serii traktują o: sławnych ludziach, wydarzeniach historycznych i sportowych czy historiach wynalazków. Zamysł idealny: połączyć temat przez wielkie „T” z czytelnym programem uczącym i stopniowo doskonalącym umiejętność czytania. Na sukces tej serii składa się także bogata szata graficzna -  zawsze innego autorstwa oraz przejrzysta i nieskomplikowana mapa postępowania z książeczką. Po pierwsze: na skrzydełkach są informacje o autorach tekstu i ilustracji. Te mini życiorysy przełamują barierę pomiędzy:  „podręcznikiem” i jego małym adeptem. Dzięki zdjęciom i biografiom ich autorów widać że nie jest to tylko mądra i anonimowa księga - ten kto ją napisał i zilustrował zyskał buzię , uśmiecha się - mówi o sobie. Po drugie: na wewnętrznej stronie okładki są wskazówki od eksperta, czyli od kogoś kto zna się na temacie poruszanym w konkretnym „Czytam sobie”. Po trzecie i najważniejsze: tekst. Czasem zabawny, czasem napisany obrazowym językiem, ale prostymi słowami, a czasem trudny, ale rozwijający. Taka jest właśnie: „Troja historia upadku miasta”, ale o tym za chwilę, ponieważ jest jeszcze po czwarte: dyplom sukcesu i sześć naklejkowych stempli. O tym jak ważna jest dla dziecka nagroda za jego trud, wie każdy rodzic.
I odwieczne marzenie -  wymyślić pełnowartościową nagrodę, żeby to nie była: kreskówka w telewizji, albo batonik?! Dyplom sukcesu udowadnia, że taka nagroda istnieje – cenniejszą wartością niż cukier i telewizja jest uznanie.
Do rzeczy.




Kiedy słucham jak Amelka czyta „Troję, historię upadku miasta” , to cieszę się że nie jest to jej pierwszy kontakt z mitologią grecką. Jakiś czas temu przeczytałyśmy razem „Moją pierwszą mitologię” Katarzyny Marciniak, dzięki czemu wspomnienia topografii boskiego Olimpu i świata starożytnych Greków ciągle są w pamięci Młodej świeże. Imiona bogów, ich nadzwyczajne umiejętności, ale i ludzkie pasje nie są dla Amelki obce. To duże ułatwienie, kiedy mierzy się z historią wojny trojańskiej, a dzieje tego sporu do łatwych nie należą. Zofia Stanecka snuje wątki znane z „Iliady” Homera jak snuje się bajkę: przedstawia bohaterów, ich charakterystykę i dwa plany ich aktywności - boski i ludzki. Chociaż plany są dwa to ciągle łączą i kłócą się ze sobą, bez siebie zdają się nie istnieć. Bogowie knują intrygi, a ludzie stają się ślepymi wykonawcami ich woli, ale nieśmiertelni mieszkańcy Olimpu nie są doskonali- wystarczy znać ich słabości, umiejętnie łaskotać ich pychę by tracili rozum i angażowali swoje siły w ludzką wojnę. Okrutny i pociągający jest starożytny świat, uświadamiam sobie to za każdym odczytaniem mitów i wydaje mi się że podobne refleksje towarzyszyły Amelce kiedy czytała sobie o Troi. – Mamo, tata Parysa porzucił go na pastwisku tylko dlatego ze jego żona miała zły sen?! - Pyta Młoda, a w jej głosie czuje się irytację. Rozmawiamy o wadze snu dzisiaj i dawno temu – kiedy to otaczający świat wydawał się człowiekowi ogromny i do szpiku kości przerażający. – To oni traktowali sny tak bardzo poważnie?! - Młoda ciągle nie może uwierzyć. – Najpoważniej na świecie, trochę jak mmsy od Bogów. – Patrzy na mnie i widzę że ten argument powoli do niej dociera, potrafi go sobie wyobrazić. Ogromny zastrzyk z wielką  srebrną igłą, tak wygląda mit. Może wystraszyć, ale jest też zupełnie nowym doświadczeniem dla wyobraźni dziecka. Mit jest mroczniejszy od baśni, dlatego że opisuje pierwotną ludzką wyobraźnię, jest informacją z przeszłości, wiadomością z czasów tak odległych że aż olśniewających. W tym miejscu warto się pochylić nad ilustracją tego przekazu. Piotr Fąfrowicz odtworzył mit zapisany na grackich wazach, na grafikach z podręczników do historii sztuki. Oczywiście to nie jest temat przerysowany w skali jeden do jednego, jego wyobrażenie antycznego świata krystalizuje się w przestrzeni. Wszystko dzięki pastelom i narracyjnemu potencjałowi jego ilustracji. Okazuje się że można narysować pojedynek spojrzeń, zapisać chwile tuż przed walką. Twarze Hektora i Achillesa, siła ich wyrazu - a za kurtyną wyobraźnia dorysowuje bogów bawiących się ich losami jak gra się w karty. Bogowie i herosi zostali odtworzeni - mają twarze i ciała na których pojawia się cały wachlarz emocji: od strachu i niepewności po odwagę, wolę zwycięstwa i ból porażki. Nad wszystkim rozciąga się wspomniany romantyzm pastelowych landszaftów: kiedy Grecy rozbijają obóz pod Troją, albo kiedy niebieska boginka płynie na turkusowej rybie po błękitnych wodach, albo kiedy indziej wreszcie: w zatrzymanym kadrze z uczty weselnej – nie wiadomo kto jest bogiem, a kto rybakiem, wszyscy jednakowo piękni i nieobecni. Szata graficzna Piotra Fąfrowicza to najbardziej pobudzający zamysł graficzny dla książki dla dzieci z jakim się ostatnio spotkałam. Odważny, niezinfantylizowany, inspirujący.


Po kilku dniach, w atmosferze ciągłej dyskusji, Amelka kończy lekturę „Troi historii upadku miasta” by spotkać się z bardziej współczesnym bohaterem. Czytam sobie: „Edison. O wielkim wynalazcy” Ewy Nowak z ilustracjami Agaty Kopff, dało mi do myślenia. Amelka czytała, otwierała coraz szerzej oczy, pytała, albo wybuchała śmiechem – a ja zastanawiałam się jak to możliwe że Thomas Alva Edison nie został jeszcze bohaterem amerykańskiego serialu? Spełnia wszystkie kryteria, jego długie życie kipi od: zdarzeń, pomysłów, ciągłych eksplozji geniuszu. Chłopiec który nie potrafił znaleźć sobie miejsca w szkole, który żył dla przeprowadzania eksperymentów: począwszy od próby wysiedzenia jaj, a skończywszy na założeniu pierwszego na świecie instytutu badawczego, mógłby być idolem dzisiejszej młodzieży. Tomasz łączy w sobie to co najbardziej pociągające dla młodych ludzi: kreatywność i niespotykaną oryginalność! Jak słusznie zauważyła autorka – Edison był ekstremalnie pracowity, jego metoda eliminacji była żmudna, wymagała absolutnego oddania się pracy, ale opłaciła się. Edison swoimi wynalazkami zrewolucjonizował ludzkie życie. Udoskonalił: żarówkę, telefon i telegraf. Wymyślił między innymi: chłodziarkę, kombajn zbożowy, projektor filmowy, dyktafon, a nawet nie przyklejające się do cukierków papierki! Przy tym nie był aniołkiem, wymagał od siebie i swoich pracowników totalnego zaangażowania, nie lubił tracić czasu i święcie wierzył że cztery godziny snu mu wystarczają. Kiedy stracił słuch na skutek wypadku w laboratorium, nie przejął się - jak wiadomo cisza sprzyja myśleniu! Kiedy czyta się o tak nieprzeciętnej osobie jak Thomas Alva Edison, przyjemnością jest sama lektura – Młoda zapomniała nawet o dyplomie sukcesu. – Mamo, a przeczytasz mi o Edisonie jeszcze raz wieczorem?- Naturalnie że przeczytałam, sama nie mogłam się oprzeć!






Niekończący się i nie nudny- happy end.


Czytanie bajek, baśni czy innych szeroko pojętych historii dla dzieci ma jeden nadrzędny cel: szczęśliwe zakończenie. Nie ważne czy jest to rzecz o rycerzu, księżniczce, o super bohaterze czy o Koniku Pony, musi się dobrze kończyć. Szczęśliwe zakończenie jest odwiecznym marzeniem ludzi, to co nie zawsze udaje się w rzeczywistości ziszcza się w książkach dla dzieci. Pod płaszczem mądrej, dobrze skonstruowanej i dobrze się kończącej historii można się poczuć bezpiecznie. Są jeszcze inne historie, takie które dobrze się nie kończą, ale te zazwyczaj czyta się później - kiedy już zbuduje się w dziecku poczucie bezpieczeństwa. Mamy w domu piętnaście książek o Basi. Zaczęłyśmy czytać Basię jak Młoda miała cztery lata, teraz Młoda ma siedem i pół i dalej czytamy.
- Mamo ile lat ma Basia?
- Nie wiem, a dlaczego pytasz?
- Bo ona cały czas chodzi do przedszkola, a ja myślałam że Basia jest ode mnie starsza!?
Tak oto Młoda odkryła sekret Basi. Basia nie jest tylko bohaterką ciepłej serii o życiu sympatycznej dziewczynki i jej rodziny, Basia jest symbolem. Basia symbolizuje szczęśliwe dzieciństwo, świat zbudowany na solidnych fundamentach kochającej się rodziny. To wcale nie znaczy że świat Basi jest przesłodzony czy kiczowaty. Nie, świat Basi to świat prawdziwych dzieci, prawdziwych rodziców i prawdziwych problemów tylko opowiedziany jest tak aby nie burzyć spokoju dziecięcego czytelnika.  





„Basia i przyjaciele. Titi” to najbardziej terapeutyczne z opowiadań o Basi. Titi pochodzi z Haiti, domyślamy się że do Polski przyjechał po powodzi która zniszczyła prawie całą wyspę. Titi jest delikatny, jego poczucie bezpieczeństwa zostało załamane przez traumatyczne doświadczenia. Rodzice: mama Julia i tata Rafał próbują go chronić, a chłopiec jest jak gąbka. Chłonie otaczający do świat, który wizualizuje mu się w postaci kolorów. Kolorami są słowa wypowiadane przez rodziców do niego i kolorami jawi mu się otaczająca go rzeczywistość. Kolorowe są też ilustracje Marianny Oklejak, która podąża z chłopcem. Kiedy Titi jest z rodzicami, albo z dziećmi na placu zabaw ilustracje rozbłyskują feriami nasyconych światłem kolorów. Kiedy Titi zderza się na ulicy z ksenofobem wykrzykującym nienawistne hasła, cała strona tonie w mroku. Resztę historii kradnie Basia, ponieważ ma wielkie empatyczne serce i to ona natchnie wszystkich dorosłych i dzieci na placu zabaw do okazania sobie nawzajem zrozumienia, do utworzenia wokół Titiego „kokonu z ramion”. Myślę że to celowy zabieg: zatrzymanie czasu, uczynienie z Basi wiecznej kilkulatki, wiecznego przedszkolaka. W tym ograniczonym ramami świecie wszystko można ułożyć, naprawić, oswoić - uczynić bezpiecznym i ładniejszym. Oczywiście wszystko dla dzieci, dla ich uśmiechu.


Kiedy byłam dzieckiem biblioteka wcale nie kojarzyła mi się z książkami, tylko z kurzem i jeszcze z nudą. Na szczęście od kilku lat obserwuje się modę na wpuszczanie do bibliotek życia i dzieci. Pamiętam jak pierwszy raz pojechałam z Młodą do naszej największej  miejskiej biblioteki. Ładnie się ubrałyśmy, jechałyśmy autobusem, wypożyczyłyśmy świetne książki, Amelka bawiła się z innymi dziećmi zabawkami w „zabawowym kąciku”, a na koniec napiłyśmy się soku w bibliotecznej kawiarence. Młoda długo wspominała tą wyprawę, a potem chodziłyśmy do bibliotek już regularnie i chociaż w tych mniejszych osiedlowych bibliotekach nie było już kawiarenki ani zabawek, dla Młodej biblioteka stała się ważna i raczej nie kojarzyła jej się z nudą. „Basia i biblioteka” przybliża edukacyjny aspekt wyprawy do biblioteki. Po co się chodzi do biblioteki, kogo można tam spotkać i czy w bibliotece można tylko czytać książki? Na te i inne pytania odpowiada najnowsza historia z przygodami Basi.  Podoba mi się pomysł przekształcenia biblioteki z magazynu do przechowywania i wypożyczania książek w miejsce przyjazne inicjatywie, w miejsce gdzie odbywają się warsztaty artystyczne, gdzie można spotkać swojego ulubionego pisarza. Oczywiście do Basi uśmiechnie się los i wybierze się na warsztaty do biblioteki, gdzie pozna panią Różę Marcinek, autorkę swojej ulubionej książki o „Czwartej Śwince”.
Cały kwiecień i początek maja spłynęły deszczem. Myślę sobie, że taka pogoda natchnęła wielu czytelników do wizyty w bibliotece. Razem z Amelką chętnie wybrałybyśmy się na spotkanie z autorkami Basi, kto wie może kiedyś zawitają w nasze strony?



W maju.

W maju bywa zimno jak w marcu, z tą różnicą że od wakacji dzieli nas już tylko osiem tygodni. Jeśli na horyzoncie wakacje - to my czytamy serię, ale o tym już w następnych Lekturach Honoratki.



Spotkanie dwudzieste siódme: Wszystkie wakacyjne przygody literackie i ich okoliczności.


W recenzji: Tove Jansson: „Lato Muminków”; ”W Dolinie Muminków”;” Małe Trolle i duża powódź”; ”Pamiętniki Tatusia Muminka” i „Kometa nad Doliną Muminków”, wyd. Nasza Księgarnia,  Warszawa 2014.
A także: Tove Jansson, „Córka rzeźbiarza”, wyd. Marginesy, Warszawa 2016.

 Chaos w głowie i morze.
Dwa lata oczekiwania na wakacje. Ciąża, remont, Zosia, przeprowadzka, początek roku, rok szkolny, choroby, jesień, jesień łamana przez zimę, wiosna, zmęczenie i już prawie są. On już prawie jest. Jedziemy całkiem symbolicznie przez cały kraj, autostradą oddzieloną parawanami od świata, albo wąskimi drogami przez las, przy wrzosowisku, obok rybnych stawów, obok domków z coraz bardziej szpiczastymi dachami. Jedziemy po odświeżonym marginesie, przez peryferie. Jedziemy i gramy: „w jedzie pociąg naładowany na literkę..”, albo w rymowanki gramy, albo w nic nie gramy i mamy postój na bułkę, na siku, na zmianę pieluszki, na haust przegotowanego powietrza, którym wcale nie da się oddychać. Lepiej smakuje to ostudzone, powietrze z samochodowej klimatyzacji. Dojeżdżamy nocą i chociaż jeszcze go nie zobaczyliśmy bo zbyt zajęci jesteśmy wypakowywaniem walizek, przygotowaniem kolacji, wieczornej butelki i układaniem dzieci do snu - to już wiemy że jesteśmy tam gdzie chcieliśmy od dwóch lat być, że teraz będzie inaczej, że odpoczniemy. Tak musi się stać, przecież nawet woda w kranie smakuje inaczej. Następnego dnia po śniadaniu wychodzimy. Idziemy chwilę przez ten charakterystyczny las, a raczej bór. Bór bo rymuje się z dziur, jest w nim wiele pustych miejsc, od jednej karłowatej sosny do drugiej, albo od brzozy do brzozy. Mieszczą się tam ogromne dziury wypełnione tylko powietrzem i mchem. Czasem dziurę wypiętrza i staje się małym pagórkiem. Potem las kończy się wydmą, a leśna ścieżka drewnianą kładką- pomostem między nami i nim. Jeszcze kilka kroków. Już jest. On. Bałtyk. Tego ranka jest zamglony i idealnie szary, chociaż wszystko w nim się może zmienić z godziny na godzinę, a turyści wydeptują wzdłuż niego dróżki jak niekończąca się pielgrzymka kaczek. Jesteśmy zachwyceni. Cisza nie może trwać za długo, bo Małe wydaje z siebie zupełnie piękne Oooo przechodzące w Uuuu, a Starsze musi się upewnić czy może zamoczyć w Nim palce, stopy, łydki, kolana, brzuch, ramiona i wszystkie włosy na całej głowie, ale i tak jesteśmy zachwyceni. On taki jest, on tak działa. I chociaż potem z jego piaszczystego ciała rodzą się niedopałki papierosów i papierki po Knoppersach to już nic nie jest ważne bo jesteśmy pod jego urokiem. I tak już będzie przez całe następne dwa tygodnie.

Przez pierwszy tydzień zwalniam. Jestem w tym gorzej niż przeciętna. Boję się, że oduczę się bieganiny z wózkiem, gotowania zupek na czas, zamartwiania się, jazdy autobusem. Boję się że oduczę się wszystkiego co muszę umieć żeby sobie radzić. Radzenie sobie połączone z radzeniem sobie z własnymi myślami ciągle jest dla mnie trudne, ciągle robię to tak sobie, dostatecznie może, no chyba że trwa karnawał katastrof. Ale wreszcie znajduję mały żółty bursztyn, taki okruch z bursztynu, potem po raz pierwszy stopy toną mi w ruchomych nadmorskich piaskach, w których Amelka dodatkowo jeszcze odkrywa malusieńki gejzerek i już wiem że wszystko co pozwala mi przetrwać kiedy nie jestem nad morzem -  znika. I wreszcie jest ten dzień kiedy jest gorąco, ale On nie pozwala nam się zmęczyć temperaturą i właśnie wtedy pływam pierwszy raz, pierwszy raz od dwóch lat.  Zielona woda zjadła mi nogi, brzuch i plecy. Teraz wlewa się do uszu i myślę , nie już nie myślę staram się tylko unosić. Bawimy się z Amelką w „trupa na wodzie”, ja wygrywam, ona nie bo ma kółko ratunkowe. Nic już nie pamiętam, trzeba będzie uczyć się radzenia sobie od początku.

Chaotyczna metoda czytania i „ Pamiętniki Tatusia Muminka”.



Nad morzem zaczynamy czwarty tomik „Muminków”. Czytamy nie chronologicznie, dlatego ciągle napotykamy na jakieś niespodzianki, rodzina Muminków kurczy się to powiększa, mają miejsce dziwne i czasem trudne do wyobrażenia retardacje czasowe. Muminek jest mały i idzie z mamą za łapkę w świat żeby odszukać tatusia, za chwilę jest powódź, potem kolejna powódź, potem pływający teatr, o którym nie od początku wiadomo że jest teatrem. Są duchy, te które naprawdę są duchami i starają się złowieszczo zawodzić i te które mają ambicję być duchami, chociaż bardziej są żywą skarbnicą wiedzy. Można znaleźć kapelusz który ma kilka nadprzyrodzonych właściwości i przemiana wody w sok malinowy jest w tej kwestii zaledwie wierzchołkiem góry lodowej. Po morzu przemykają łódeczki  wypełnione zahipnotyzowanymi żeglugą poszukiwaczami burz (lepiej nie tykać się ich barometru), a w domu gości można odkryć w szufladzie bieliźniarki. Są to goście niezwykli, należy wspomnieć że potrzebują tłumacza, mają tajemnicę i znaleźli skarb – to pierwsze ewidentnie łączy się z tym drugim, a żeby tego było mało ich śladem ktoś podąża. Ktoś bardziej niż przerażający, ktoś kogo imienia dzieci jak byłam mała używały jako synonim wszystkiego co Najstraszniejsze. To przygodowe poplątanie dzieje się oczywiście za sprawą Młodej i mnie. Pod koniec czerwca postanowiłam, że jako prawie trzydziestodwuletnia osoba z Młodą u boku stawię czoło Buce razem z kagankiem Doliny Muminków. Tak Dolina Muminków wtedy była tłem. Tłem dla radośnie śpiewanej przez Wiktora Zborowskiego czołówki o Buko horrorze. Tyle z Muminków zostało mi we wspomnieniach: klimat niepokojących tajemnic, gęsia skórka, fioletowa góra strachu o wiecznie zaciśniętych zębach i wesoła ( nie wiedzieć czemu melodyjka). Do odważnych świat należy, kupiłam na koniec roku szkolnego (dla siebie) i dla Amelki „Lato Muminków”. I się zaczęło, przepadłyśmy - czytamy już od czterech miesięcy i ja osobiście się trochę boje że za cztery książki to się skończy. Ale nie o tym miało być, miało być
o chaotycznej metodzie czytania. Metodą rządzi przypadek, kiedy skończyłyśmy czytać „Lato Muminków” przeczytałam Amelce pozostałe osiem tytułów i ona wybrała ten który najbardziej jej się spodobał. A może Amelka myślała że jeśli przeczytamy „W dolinie Muminków” to bohaterowie i okoliczności ich przygód przestaną być aż tak bardzo zagadkowe? To oczywiście nie może się stać, bo jeśli nawet siedzi się w zagajniku i przygląda Królewskiemu Rubinowi, albo (co mnie zaskoczyło najbardziej!)  jeśli istnieje sposób na dogadanie się z Buką i co jeszcze dziwniejsze Buka sama potrafi mówić!? (W wieczorynce z Muminkami w temacie nikt o tym nawet nie pisnął!) To i tak na koniec pojawia się Czarnoksiężnik, najpierw będzie białą myszą z czerwonymi oczami, potem urośnie do wielkości domu Muminków, zje kilka naleśników z konfiturami i zapragnie odkupić od Topika i Topci cudowny rubin. Oni się oczywiście nie zgodzą i zacznie się wielkie czarowanie. Czarnoksiężnik spełni po jednym życzeniu każdego mieszkańca Doliny Muminków. A kiedy macha połami peleryny spełniają się rzeczy dziwne. Czy tęsknota która zmienia się w oczekiwanie, albo bogata oprawa dla pamiętników Tatusia, albo stół z pysznościami który popędzi za Włóczykijem gdziekolwiek on jest , to normalne i spotykane w każdej bajce czarowanie? (NIE!!) I czy po takim czarowaniu można poczuć że jakkolwiek zrozumiało się misterium Doliny Muminków? Nie i ten dylemat nie rozwiał się także po lekturze : „Małych Trolli i wielkiej podróży”, „Pamiętników Tatusia Muminka” ani za sprawą obecnie czytanej „Komety nad Doliną Muminków”. Może to przez ten chaos w metodzie czytania, zapyta ktoś. Może, odpowiem, tym bardziej że zauważam że skoki w czasie mogą stanowić pewną trudność słuchającemu dziecku. My z Młodą często przerywamy lekturę żeby wyjaśnić sobie liczne niewiadome, dla przykładu: dlaczego Ryjek był Ryjkiem w „Dolinie Muminków”, a jest Małym Zwierzaczkiem w „Małych Trollach i dużej powodzi”, żeby potem być znów Małym Zwierzaczkiem Ryjkiem w „Komecie nad Doliną Muminków”. Trochę to wszystko skomplikowane, ale daje dużo radości, którą można chyba porównać z fascynacją archeologa odkrywającego zabytki poprzednich kultur. No tak, dłubiemy w Muminkach. Podobno Tove mówiła o swojej pracy: „klecenie”, my czytając Muminki z pasją - dłubiemy w Muminkowej tajemnicy stworzenia.


A teraz kolejny skok w czasie, znowu jesteśmy nad morzem i czytamy „ Pamiętniki Tatusia Muminka”. Czytam o narcystycznej osobowości Tatusia Muminka i nie mogę się nie uśmiechać. Urodzony w sierpniu  sympatyczny geniusz (co wcale nie jest oczywiste w przypadku wybitnych osobowości), zostaje podrzucony w papierowej torbie do domu sierot. Takie okoliczności szumnie zapowiadają, że żywot Tatusia Muminka to nie żadna popołudniowa herbatka tylko prolog do wielkich przygód. Wszystko co zostaje nam obiecane, spełnia się. Całe Pamiętniki pełne są pasji, młodzieńczych przyjaźni, podroży, przedziwnych spotkań, ryzyka i kilku nutek melancholii (jak wiadomo kwaśne i ostre przyprawy idealnie dopełniają smak potraw) - reasumując: „Pamiętniki Tatusia Muminka” mogą być odczytywane jako alegoria młodości. Ale oprócz zaokrąglonych znaczeń, jest w Pamiętnikach wiele nietuzinkowych spostrzeżeń opisujących charaktery i osobowości: Muminków, Mibli, Joków, Paszczaków, Gryzilepków, Wiercipiętków i Frediksona. Wszystkie one rozważane i smakowane powoli pogłębiają perspektywę z której obserwuje się życie na co dzień. I tylko wstyd czytającej mamie że swoją pasję czytania z  córką od lat spłaszcza do: czytania bajek. To się już nie powtórzy, nie po jednym z wielu cytatów, które ujmują nienachalną mądrością.
„Kiedy Fredikson przyszedł o świcie zastąpić mnie przy pracy (sterze), wspomniałem mu mimochodem o zadziwiającym, całkowitym braku zainteresowania otoczeniem jakie przejawia Jok.
- Hm-  Zastanowił się Fredikson. - A może wręcz przeciwnie, wszystko go obchodzi tak sobie w miarę.
Nas obchodzi wyłącznie jedno: ty chcesz być, ja chcę coś robić, mój bratanek chce mieć. A Jok tylko żyje. - E tam- powiedziałem. Żyć każdy potrafi. - Hm- odparł Fredikson. A potem pogrążył się jak zwykle w milczeniu, z nosem w swoim brulionie. (…) niemniej postawa Joka wydaje mi się w jakimś sensie nonszalancka. Mam na myśli, to o czym mówiliśmy : że się tylko żyje. Przecież żyje się i tak, niezależnie od wszystkiego. Według mnie chodzi o to, żeby mnóstwo ważnych, bardzo istotnych rzeczy, które każdego z nas stale otaczają umieć przemyśleć, przeżyć, zdobyć. Tyle jest najrozmaitszych możliwości, że włos mi się jeży na karku gdy o nich pomyślę. A w samym środku tego wszystkiego siedzę ja - i jestem najważniejszy.” (Tove Jansson: „Pamiętniki Tatusia Muminka” str.92, 93)



A samym środku tego wszystkiego, w samym środku „Pamiętników Tatusia Muminka” siedzimy na plaży i żegnamy się z Morzem. Rozstanie wisi w powietrzu dlatego trudno biegać po wodę z wiaderkiem, pływać trudno i wystawiać buzię do słońca też trudno - cały obrządek pożegnania staje się toporny, jakby wyreżyserowany. I wtedy dzieje się coś wspaniałego, rozglądam się i dookoła nie ma ludzi. Zniknęli. Zamiast nich są Oni. Po prawej za parawanikiem para Paszczaków w nieokreślonym wieku, on ma przyklejony na ślinie do nosa listek. Biorąc pod uwagę wielkość jego nochala, to chyba liść palmy. Tylko gdzie nad Bałtykiem rosną palmy? Brzegiem właśnie przechadza się pielgrzymka poszukiwaczy bursztynów. Na czele okrągła Mimbla, a za nią tuzin Mimblątek. Niby każde inaczej ubrane i nigdzie nie wystają im równiutko pozapinane guziczki, ale i tak są do siebie podobne. Może to przez wspólne, nadmorskie tło? Amelka mówi że to kolonia, że jest pewna, bo zna się na koloniach. Małe nic nie mówi, ale gdyby go nie trzymać za falbankę przy kąpielówkach chętnie dołączyłoby do spacerowiczów. Tak Małe ma coś z Mimblów, nigdy nie wiadomo czego można się po nim spodziewać. Wracając do domku spotykamy jeszcze ślicznie uczesaną Pannę Migotkę, poprawia zloty klapek na stopie. Uśmiechamy się, teraz łatwiej będzie przejechać całą Polskę w drodze powrotnej.
W domu.

W domu jest już jesień. Muminki ciągle są blisko, czytamy „Kometę nad doliną Muminków” i wyglądamy na kuriera, który ma przywieźć „Opowiadania z Doliny Muminków” (tak wybrała Młoda, powodowana tylko sobie znanymi motywami). Ja sięgam po: „Córkę rzeźbiarza” i z ogromną przyjemnością pozwalam się dalej uwodzić i hipnotyzować małej dziewczynce, która z upodobaniem opowiada mi bajki. Bohaterami jej bajek są artyści. Artystami są tata i mama, ona sama jest artystką, a nawet ich służąca jest artystką, musi być, przecież tylko artyści wkradają się w nocy do parku żeby narwać bukiet czeremchy. Artyści z bajek głównie są. Starają się to robić jak najładniej no i jeszcze tworzą. W pocie czoła powstają: rzeźby, ilustracje do książek oraz spotkania towarzyskie gdzie barwni artyści współtworzą niepowtarzalną atmosferę. Narratorka - dziewczynka, sama artystka tworzy najwięcej, jej udziałem są dopiero co powołane do życia : nowiutkie emocje, fałszywe bogi i uczucia zmienne i radykalne jak pogoda nad zatoką. Nie wszystkie artefakty są skończone, schody ozdabia się czasem tylko po to żeby ich nigdy nie skończyć, żeby stały potem takie dziurawe i porzucone i już na zawsze ostrzegały że sztuka jest kapryśna i może chcieć być nieskończoną już na amen. Taka sztuka
i takie schody też mają sens. Sens może też mieć opukiwanie kamieni, albo oświetlenie brzucha topiącej się góry lodowej. Dla małego wrażliwca to podstawowy spis sensów.

Szukam teraz Tove wszędzie. Internet co prawda nie świeci pustkami, ale nie zadowala mnie. Wstydzę się że dorosłam do Tove tak późno, że dorosłam do niej wtedy kiedy nakłady jej książek dawno się wyczerpały. Dobrze że są „ Marginesy”, ale ciekawi mnie przecież „główny” nurt jej twórczości. Potrzebuję go, żeby przeglądać się jak w lustrze, żeby lepiej rozumieć siebie. Z każdego przecież prędzej czy później wychodzi Tatuś Muminka.


Spotkanie (kryzysowe) dwudzieste szóste: Być albo nie być Honoratki.

W recenzji: Marcin Szczygielski, Czarownica piętro niżej, wyd. Bajka, Warszawa 2013.
Oraz  raz jeszcze Marcin Szczygielski, Tuczarnia motyli, wyd. Bajka, Warszawa 2014.



Refleksyjnie: o początku i o rozważanym końcu blogowania.
Mój blog, „Honoratka i ja”, powstał ponieważ bardzo chciałam potwierdzić swoją tożsamość i jeszcze chciałam pracować jako animator kultury. Jestem problematycznym typem: zagubionym, zadumanym na zmianę wycofanym i zaangażowanym, no i jeszcze te artystyczne ambicje… A tu w samym środku mojego wypielęgnowanego odklejenia pojawiło się moje dziecko. Kiedy urodziła się Amelka dorosłość mnie dopadła i zacisnęła łapy na moim nadwrażliwym gardle. Nie będę się rozpisywała o macierzyństwie bo żaden ze mnie ekspert, a kto przeżywa/ przeżył ten wie. Co zadziwiające Amelka praktycznie zakończyła „etap życzeniowy” w moim życiu, już nie czekałam aż się coś wydarzy, aż jakaś historia mnie spotka, pochłonie i zaowocuje. Rozejrzałam się po moim mieście. Po mieście którego nigdy nie lubiłam i z którego nigdy nie miałam odwagi uciec i zaczęłam się zastanawiać: co ja tu będę robić? Jak tu zarobić jakieś pieniądze? Czy możliwa jest tutaj praca w kulturze? W urzędzie pracy uzmysłowiono mi że szklanka jest do polowy pusta, no bo z wykształceniem humanistycznym ma się na tyle oleju w głowie by wyjechać do Anglii, albo przynajmniej do stolicy i do polowy pełna bo dyskonty się otwierają i zawsze będą się otwierały. W tamtym okresie czułam się jak bohater jednej piosenki, co to właśnie odkrył że nie potrafi nic. Siedziałam na podłodze w malutkim mieszkaniu, z malutką dziewczynką i czytałam książeczki dla dzieci. Na wskazującym palcu prawej dłoni miałam założone ruchome oczka - prymitywną zabawkę, mówiłam poruszałam palcem, oczka się ruszały i przyciągałam tym uwagę Amelki, której wydawało się że bajkę czyta mały śmieszny ludzik. Upłynął jakiś czas i ludzik dostał imię i nową postać: z oczami, buzią i żółtą grzywą - został Honoratką.
I znowu upłynął jakiś czas przez który testowałam kilka zarobkowych, raczej nie artystycznych pomysłów na życie, a potem  pod przedszkolem mojego dziecka zagadałam się z drugą mamą, też Anią i też na zakręcie. Ja miałam pomysł i miałam bohaterkę ona potrafiła to zebrać i graficznie przedstawić w Internecie - powstał blog. Na początku zakładałam, że blog będzie pełnił funkcję reklamową, przekona potencjalnego pracodawcę do moich umiejętności, zagwarantuje pracę dla dwóch Ani. Nie wyszło. Owszem to co robiłam bardzo się podobało, ale nie było traktowane jako płatne zajęcie, „tej miłej pani trzeba zapłacić?” Istnieje ogromny rozdźwięk, a nawet paradoks w rozumieniu i funkcjonowaniu „umowy o dzieło”, po pewnym czasie ta nieopodatkowana forma pracy stworzona by nie zatrzymywać pędu kreatywności, by nie przeszkadzać w burzy myśli i nie zakłócać urodzaju pomysłów staje się tylko fuchą, możliwością jakiegokolwiek zarabiania, „dzieła” bym w to nie mieszała. Czas płynął, bywało lepiej bywało gorzej, ale coś się zmieniło, blog wybił się na niepodległość. Pisanie sprawiało mi radość, wyszło z szuflady, pomagało przetrwać. Do domu przychodził kurier z książkami od kilku wydawnictw, czułam się jak wydumany za czasów studenckich krytyk literacki - te emocje pomogły mi przetrwać wiele ciemnych chwil. Raz jeszcze uwierzyłam w marzenia i kiedy Amelka rozpoczęła drugi rok edukacji przedszkolnej, ja codziennie przez następne półtorej roku od dziewiątej do trzynastej pisałam moją książkę. Udało mi się namówić pewną młodą i zdolna studentkę grafiki żeby ją nieodpłatnie zilustrowała, a ona wspaniałomyślnie się zgodziła i stworzyła piórkiem i czarnym tuszem oprawę dla moich pomysłów. Byłam szczęśliwa! Skończyłam pisać i na fali entuzjazmu wysłałam świeży rękopis do redaktorki dobrego wydawnictwa. Pani redaktor chwaliła ale nie dawała złudzeń, pisała o specyfice rynku książki dziecięcej, o mojej praktycznej anonimowości co sprawia że jako inwestycja jestem pewna jak woda w koszyku - rozumiem i jestem wdzięczna za szczerość. Książka powędrowała do szuflady, moje marzenia popikowały w dół. Minęło trochę czasu, upłynął staż w jednym urzędzie, urodziłam drugą dziewczynkę. Ciągle pracuję na umowę „o dzieło” tyle że zleceń szuka mi agencja artystyczna z którą teraz współpracuję. Czasem pracuję, czasem nie, raz w miesiącu prowadzę jako wolontariusz klub młodego czytelnika w naszej „wiejskiej” bibliotece, ale starzeję się i dopada mnie pragmatyzm: rodzina,  brak czasu, a teraz jeszcze na horyzoncie wizja statecznego zajęcia które daje nie nadzieje, ale realne szanse na umowę o pracę, trzeba tylko się przekwalifikować, nauczyć kilku życiowo niezbędnym umiejętności i wrócić do szkoły. To wszystko da się zrobić, trzeba tylko poświecić cały swój wolny czas na naukę ( patrz tyle ile jesteś w stanie urwać z nocy;  kiedy nie śpisz i kiedy nie piszesz recenzji na swój niszowy blog). I co zrobić? Nie mazać się, nacisnąć „delete”, dorosnąć?!
W międzyczasie.



 W międzyczasie, kiedy stoję okrakiem pomiędzy: romantyczną pasją, rodzicielstwem non fiction i jeszcze wyzwaniami potencjalnego, majaczącego na horyzoncie  rynku pracy - w międzyczasie z Młodą czytamy.  Ostatnio każdy wieczór zarezerwowany był dla Majki. Majka to przebojowa uczennica szkoły podstawowej, ma niebanalny słownik pełen porównań i mądrości z każdej dziedziny wiedzy, a źródłem tej wiedzy jest na ogół  bardzo mądra telewizja. (Daj nam Panie Boże więcej takiej mądrej i dowcipnej telewizji)! W pierwszej części przygód Majki: „Czarownice piętro niżej”, Warszawę i podwórko Mai zalewają strugi deszczu, w tym deszczu Maja się strasznie nudzi, bo co to za wakacje kiedy nie można wyjść  i się pobawić bo ciągle pada i pada. W domu też wyższy poziom nudy: mama  w ciąży od rana do nocy ogląda telenowele, a tata właśnie stracił pracę i zamierza zarabiać siedząc w domu i pisząc po całych dniach na laptopie?! Ta wilgotna od deszczu atmosfera nie zwiastuje nic dobrego, pewnej nocy mamę budzi ból brzucha i musi jechać do szpitala. Rodzi się Ala, siostra Mai. Ala jest wcześniakiem i musi zostać w szpitalu. Od tego momentu w domu naszej bohaterki jest nie tylko nudno, ale też i smutno. Wszyscy są podenerwowani, mama znika na całe dnie w szpitalu, a tata nieudolnie próbuje gotować i zazwyczaj jego próby kończą się telefonem do pizzerii. Rodzice podejmują decyzjęo wyjeździe Majki na wakacje. Nie łudźcie się jednak że Maja pojedzie na rozwrzeszczane i radosne kolonie, nie odwiedzi także pogodnej babci, ani nawet miłej Ciotki Klotki. Ponieważ Maja zostanie oddelegowana pociągiem  przez tatę do Szczecina. A co jest w Szczecinie? Więc w Szczecinie jest Ciabcia, czyli bardzo skomplikowana krzyżówka tajemniczej prababci i szalonej ciotki, jest jeszcze całe to magiczne zaplecze Ciabci które tylko pozornie wygląda jak stare mieszkanie i niewinny przydomowy ogródek. Zresztą łatwiej wymienić czego u Ciabci nie ma niż to co u Ciabci jest. Przechodząc do przykładów, w mieszkaniu Ciabci definitywnie nie ma: łazienki (nie licząc wanny ukrytej w kuchennym blacie)  i telewizora ( nie licząc tego wielkiego pudła w sypialni które nagrzewa się kilka minut żeby wreszcie zabłysnąć jednym niemym i czarno - białym kanałem)?! Wszystko inne z kategorii: „niemożliwych i niewyobrażalnych” w mieszkaniu i otoczeniu Ciabci definitywnie jest! A co na przykład? Nie chcę zdradzać za wiele, więc powiem w skrócie: gadające zwierzęta, fikus pod którym siedzenie i oglądanie albumów ze zdjęciami grozi podróżą w czasie, łysa czarownica piętro niżej, duch piętro wyżej, no i jeszcze pewne zdradliwe damy osiadłe za składzikiem na narzędzia…  Wbrew obawom Majki to będą rewelacyjne wakacje, ale przecież można się tego było  tego spodziewać po Marcinie Szczygielskim i powieści dla dzieci która wciąga już po przeczytaniu pierwszej strony i po zobaczeniu pierwszej sekwencji ilustracji autorstwa Magdaleny Wosik. Ilustracje są zresztą wspaniałe, podsumowują każdy rozdział i co ważniejszy zwrot akcji, a technika w której są wykonane przypomina trochę komiks, a trochę stop klatkę w zatrzymanym filmie przygodowym.
„Tuczarnia motyli” - czyli druga część przygód Majki musiała powstać, świat z Ciabcią w centrum wydarzeń był zbyt bogaty żeby go opisać na łamach tylko jednej książki. Tak więc pół roku po szalonych wakacjach w Szczecinie w Warszawie jest zima tysiąclecia. Majka wychodzi do szkoły przez drzwi balkonowe (śnieg sięga parteru w jej bloku), a zamiast ulicami idzie wydrążonymi w białym puchu tunelami, ostatnie lekcje przed zimowymi wakacjami odbywają się też w niecodziennej przestrzeni  – zamiast w klasie dzieci uczą się spacerując po lodowym labiryncie?! Taki stan rzeczy jakoś szczególnie Majce nie przeszkadza, ale kiedy pojawia się możliwość zmiany perspektywy i wyjazdu na ferie, dziewczynka chętnie z niej skorzysta. Tym bardziej że pojedzie w odwiedziny do Ciabci. Maja ma wielkie plany: chce odkryć wszystkie tajemnice praprababki Niny, ale przede wszystkim chce odnaleźć wspomnianą: babcię – zgubę. Notabene ta ostatnia czaruje, znika i pozostawia po sobie mnóstwo magicznych śladów, robi to tylko dlatego że po omacku szuka swojej wielkiej  miłości, jak się łatwo można domyślić jest nią prapradziadek  Majki! Nasza bohaterka ponownie uda się  pociągiem do Szczecina, tym razem w podróży towarzyszyć jej będzie sąsiadka z bloku która wiecznie dzierga skarpety na drutach, a otuchy w podróży ma Mai dotrzymać niezwykły prezent od mamy – wielki wisior z błękitnym motylem zastygłym w grudzie bursztynu. Zresztą prezent od pierwszej chwili zdradza swoje niezwykłe pochodzenie i delikatnie nagrzewa się na szyi dziewczynki, jak się domyślacie dzieje się to zawsze wtedy kiedy Majce coś zagraża. O tym kto Maję odbierze z dworca, czym Maja będzie się zajmowała w Szczecinie i jaki to ma związek z tak delikatnymi sprawami jak: inspekty, szklarnia, Pani Kawecka, Apokalipsa Pomidorowa i wszystkie możliwe wariacje na temat motyli warto nie czytać w recenzji tylko jak najszybciej i docelowo w drugiej, wspaniałej części przygód rezolutnej Mai – która tym razem wciela się w postać detektywa zawieszonego pomiędzy: zimowiskiem u Ciabci i zagadkowym dochodzeniem
w alternatywnym świecie Motylołaków. Swoją drogą, nigdy bym nie pomyślała że ogrodnictwo i alchemia tak dobrze się uzupełniają!




W marcu.
Od publikacji ostatniego postu na blogu minęły już prawie cztery miesiące, dlaczego aż tyle? W grudniu, wzorem czytanych przeze mnie blogerów literackich, chciałam opublikować ranking najlepszych przeczytanych przez nas książek w 2015 roku. Nie udało się głównie przez: dzieci, święta i dylemat pisać czy nie pisać dalej? W styczniu byłam w proszku, w lutym były szaro – deszczowe ferie zimowe, dzieci i wspomniany już dylemat, a potem z przerwami zaczęły się : przeziębienia, anginy, wirusy i tak oto jest połowa, a właściwie to już druga połowa marca. Codziennie przez ten czas zastanawiałam się czy mam pisać dalej? Czy to ma sens? A potem siadałam do komputera i wyobrażałam sobie że adres Honoratki już nie istnieje, że nie mam tego miejsca, tej niszy w której mogę się okopać w książkach dla dzieci i podzielić z Wami ( kimkolwiek i ilukolwiek Was jest) radością z przeczytanych z Młodą tytułów i satysfakcją ze zrealizowanego od czasu do czasu  literackiego pomysłu.
Nie wiem co dalej ze mną będzie, mój egzystencjalny zakręt obił się już o jedną tarocistkę wyglądem przypominającą szpilkę z fioletowym łebkiem i nadal nie wiem co robić. Jedno wiem na pewno, tu gdzie jestem teraz adres Honoratki jest mi potrzebny by nadal być sobą. Nie wiem czy będą to wpisy tak regularne jak do listopada, może teraz bliżej mi do epizodycznej rzeki, ale ciągle tu będę.

Do zobaczenia więc w następnych Lekturach Honoratki.   

Spotkanie dwudzieste piąte: Witaj szkoło na poważnie i na wesoło.

W recenzji: Marcin Sendecki, „Figle w fokarium ”, wyd. Egmont.
Zofia Stanecka i Maria Środoń: „Fredek i jeden do pary” i „Fredek i miara wszystkiego” wyd. Egmont.
Zofia Stanecka: „Basia i remont”, wyd. Egmont oraz gra planszowa: „Zlot pingwinów” także od wydawnictwa Egmont.


Witaj szkoło na poważnie. Od inauguracji roku szkolnego do pasowania na ucznia.
Nigdy nie przypuszczałam, że rozpoczęcie roku szkolnego będzie dla naszego domu taką rewolucją! Od pierwszego września zmieniło się wszystko w życiu Młodej i demokratycznie w naszych życiach też. Począwszy od godziny pobudki (dla mnie godziny udręki), poprzez ilość wyjazdów wózkiem w trasę - oczywiście z domu do szkoły i ze szkoły do domu, po godziny drzemek i karmienia Małej?! Są oczywiście pozytywy tego zamieszania, przypomniałam sobie że czytanie książek na przystankach jest przyjemne, jeśli akurat nie pada deszcz ze śniegiem, albo kierowca autobusu z fantazją nie hamuje w środku kałuży…
Ale to wszystko nic w porównaniu z osobistą rewolucją którą przeżywa Amelka. Rozpoczęcie roku szkolnego, konsekwentnie od miesiąca zmienia Młodą. Myślę, że zmiany zapoczątkowała Karolinka - z którą Młoda postanowiła  usiąść w ławce i oczywiście celu dopięła. Tyle że spokojna Karolinka okazała się onieśmielonym szkołą milczkiem, nie tylko nie rozmawiała z Amelką, ale nawet bladła na jej widok, a na koniec zmieniła klasę. Koniec świata, pomyślałam, Młoda prawie na amen zagadała - zastraszyła pierwszą szkolną koleżankę!? Niepocieszona Amelka siedziała przez kilka dni sama w ławce i ubolewała ŻE NIKT JEJ NIE LUBI I KAŻDY MA JUŻ KOLEŻANKĘ, TYLKO NIE ONA!! Ja starałam się nadrabiać miną, ale też się zaczęłam martwić. I właśnie wtedy Pani, której opinia jest dla Młodej niepodważalna i najważniejsza na świecie, posadziła obok Amelki Anię. Ania wygląda jak Ania Shirley rodem z Zielonego Wzgórza, ma rude kręcone włosy, alabastrową cerę i piegi. Pomyślałam, że Młoda wymodliła sobie cud i koleżankę - inkarnację swojej ulubionej bohaterki?! No bo jak inaczej można nazwać rytuał codziennego słuchania audiobooka z przygodami Ani, uczenie się na pamięć fragmentów książki, a wreszcie opowiadanie o Ani (Ani Shirley naturalnie) przy obiedzie  z taką oczywistością jakby mieszkała po sąsiedzku! Więc Ania, sobowtór literackiej Ani usiadła z Amelką w ławce. I co z tego wynikło? Wiele nie mogło, bo życie to niestety nie literatura. Pytam Młodej: - Jak Ci się siedzi z Anią Amelko? - Źle.- Krótko kwituje Młoda. - Dlaczego? - Dopytuję. - Oj mamo, ona strasznie dużo gada i nie mogę się skupić na lekcjach! A po za tym pożycza moje kredki, wyrysowywuje je i nigdy ich nie struga!
Kiedy zasugerowałam, że Ania jest podobna do Ani z Zielonego Wzgórza, Młoda się ofuknęła: -TO NIEPRAWDA!! Teraz Amelka siedzi z Sonią, spotkały się w „pierwszym wagoniku” - pierwszych ławkach, zarezerwowanych dla najgrzeczniejszych i najmniej rozmawiających na lekcjach dzieci - tego się nie spodziewałam, ale nie komentuję. Idylla trwa, Amelka i Sonia mają chrapkę na tytuł „maszynisty”- najgrzeczniejszego dziecka w klasie?!
Do uroczystego pasowania na ucznia, miałyśmy jeszcze z Młodą głowę zaprzątniętą: statusem ucznia, który zezwala na ubrania tylko w czterech kolorach: czarnym, białym, szarym i szeroko pojętym niebieskim. Jakbyśmy szeroko pojmowały kolor niebieski to i tak nie należą do niego: fioletowe swetry i getry, ani różowe bluzy, bluzki i kurtka… Taki szkolny „dress code” naprawdę komplikuje życie rodzica pierwszoklasisty, szczególnie jego ekonomiczny aspekt. W międzyczasie Młoda z moją asystą przygotowywała pracę o ulubionym bohaterze książkowym na konkurs plastyczny. Żeby mi utrzeć nosa i udowodnić że świat nie kończy się na Ani z Zielonego Wzgórza Młoda wymyśliła że zrobimy Pipi na grzybach. Ze spraw organizacyjnych: kilka razy ginął i odnajdywał się zeszyt ćwiczeń (ten z wiewiórką), kiedy zgubił się ostatecznie i trzeba było powiedzieć o tym Pani, Amelka rzuciła się z płaczem na łóżko i zawołała: „Wolałabym już umrzeć !” -  egzaltacja i podobieństwo do jednej dziewczynki z książki nieprzypadkowe!
A potem był galowy strój, wzruszeni rodzice, wielkie pióro i oficjalna nominacja  na pierwszoklasistę.
Domowa edukacja wczesnoszkolna.



  
Pierwszy miesiąc szkoły upłynął pod patronatem samych ważnych spraw, jeśli chodzi o edukację trwała powtórka z umiejętności zdobytych w przedszkolu. Trzeba było przećwiczyć szlaczki, narysować szkołę, założyć zeszyt lektur i nauczyć się kilku piosenek i wiersza na akademię. Tymczasem my (Młoda i ja) kontynuowałyśmy naszą domową edukację, utrwalając podstawę programową: ćwiczyłyśmy pisownię liter w specjalnie założonym do tego zeszycie, czytałyśmy i liczyłyśmy. Ponieważ głoskowanie, sylabizowanie i czytanie pojedynczych wyrazów opanowałyśmy na całkiem dobrym poziomie, postanowiłyśmy że odwrócimy role i Amelka zacznie mi głośno czytać. Jak ulał nadaje się do tego seria „Czytam sobie” poziom pierwszy  od wydawnictwa Egmont. Według informacji wydawcy, poziom pierwszy, czyli: „Składam słowa”, to pierwszy etap nauki płynnego czytania. Utrwala zdobyte już umiejętności głoskowania i pozwala czytać pierwsze zdania, które składają się na krótkie historyjki liczące sobie od 150 do 200 wyrazów. To że historie są krótkie wcale nie znaczy że są banalne. Amelka przeczytała mi: „Figle w fokarium” napisane przez poetę i krytyka literackiego  Marcina Sendeckiego, a zilustrowane przez Ewę Poklewską - Koziełło. Opowiadanie dzieje się w fokarium na Helu, a jego głównymi bohaterami są foki - stali bywalcy jak Bubas i Unda, ale i zupełnie nowi początkowo bezimienni  lokatorzy. Książka ma zalety które cieszą czytające  dziecko, jest: ciekawy temat, który może natchnąć do rozmowy na temat ochrony gatunków zagrożonych jak i podpowiedzieć kierunek planowanych wakacji. To mądry zabieg kiedy pierwsza czytanka godzi pożyteczne czyli: temat i umiejętności z zabawnym, a więc: radośni i śmiesznie narysowani bohaterowie, których los interesuje małego czytelnika - a to bardzo ważne bo zespala czytanie z rozumieniem tekstu! Czytałyśmy powoli, powtarzając zdania, aby Amelka zrozumiała że poszczególne wyrazy łączą się ze sobą w zdania i pojedyncze sensy. To był milowy krok, jeszcze wiele przed nami, ale pierwsze koty za płoty i dobrze się stało że towarzyszył nam przy tym jeden z kilkunastu tytułów serii „Czytam sobie”.
  
Bo matematyka królową nauk jest…





  
Kiedy byłam uczniem, delikatnie rzecz ujmując, matematyka była moją piętą Achillesową.
W liceum wiele dobrych książek przeczytałam na lekcji matematyki, a jedna z najlepszych wiadomości jakie w tamtym czasie usłyszałam, to że matura z matematyki nie jest obowiązkowa! Minęło kilka lat i uświadomiłam sobie, że nie lubiąc i unikając uczenia się matematyki straciłam ważną perspektywę poznawczą. Wielu filozofów studiowało matematykę, wybitni muzycy i artyści mają umysły analityczne i na matematykę wrażliwe. Ucząc się z Amelką staram się nie zarażać ją moim strachem przed matematyką, ale mimo najszczerszych chęci brakowało mi pomysłu jak mądrze zachęcać Młodą do nauki matematyki. Dlatego bardzo się cieszę, że w nasze ręce trafiły książki: „ Fredek i jeden do pary” i „Fredek i miara wszystkiego”. To naprawdę oryginalny projekt, książki łączą to co wydawałoby się niemożliwe, a więc: historię z bohaterami i zabawnymi ilustracjami z zadaniami matematycznymi oraz praktycznymi matematycznymi umiejętnościami. Czytamy z Amelką opowieść o Fryderyku Epsilonie Dwudziestym - niepełnoletnim, niespełna osiemdziesięcioletnim królewiczu, mieszkającym na planecie Pedanterii, który jest już znudzony swoją perfekcyjnie uporządkowaną planetą i nie pytając o zgodę rodziców wsiada do gwiezdnego ścigacza i obiera kurs na najbardziej  zabałaganioną planetę spośród wszystkich wszechświatów. Naturalnie tą planeta jest Ziemia. Na Ziemi Fredek poznaje Jagodę, dziewczynka tez ma już dość - swoich braci i domu w którym nic nie można znaleźć. Fredek i Jagoda razem przeżyją kilka przygód, a przy okazji nauczą dzieciaki: szacowania, mierzenia, ważenia, korzystania z kalendarza i zegara, a także liczenia pieniędzy w portfelu. Książki funkcjonują w ramach projektu: „liczę sobie”, my przerabiamy poziom drugi przeznaczony dla dzieci od pięciu do siedmiu lat, ale jest jeszcze poziom pierwszy sygnowany przez króla Gromoryka, który jest adresowany dla przedszkolaków i poziom trzeci ze szczurkami w tytule na którym pojawiają się: ułamki, arytmetyka i zagadki logiczne  - a to wszystko zawsze w otoczeniu literatury! Na uwagę zasługuje jeszcze graficzny zamysł książki: Fredek jest bohaterem matematycznej bajki, w którą wkleja się naklejki i uzupełnia zadania ołówkiem, która ma „skrzydełko” z dyplomem sukcesu i stronę poświęconą wielkim matematycznym umysłom, na poziomie drugim jest to Izaak Newton i Sofja Kowalewska - a wszystko to po to aby do literatury i lekcji matematyki dodać jeszcze lekcję historii! Książki z serii liczę sobie to fascynujące trzy w jednym!

Nie samą szkołą żyje pierwszoklasista!




 Po całym tygodniu nauki i wrażeń przychodzi wreszcie piątek i upragnione dwa dni wytchnienia. Co za ulga! Można wreszcie pospać do dziewiątej ( nie dotyczy rodziców pierwszoklasisty), pojeździć z Krzysiem na rowerze, albo poleżeć do góry brzuchem i powspominać wakacje - a jeśli wakacje to i remont. Dziwne skojarzenia? Niekoniecznie, jeśli w sobotę leży się na dywanie i czyta nową Basię - „ Basię i remont”. W najnowszej odsłonie przygód ulubionej bohaterki: przecieka wanna, nad łóżkiem Basi smutno kwitnie fioletowa plama - pamiątka po pewnym, rysunkowym pomyśle, a mieszkanie Basi i jej rodzinny wymaga odświeżenia, jest też o mamie która podejmuje męską decyzję i zarządza remont, o dwóch panach fachowcach ( obaj to złote rączki tyle że w dwóch rozmiarach: „s”: i „XXL”). Jest także radość jaką daje malowanie specjalnym pędzlem i zapach farby w nowiutkim mieszkaniu. Coś o tym wiemy, jeszcze długo wakacyjny lipiec i sierpień kojarzyć nam się będą z majstrem pochłaniającym kanapki z szynką i z całym tym ambarasem - z remontem!
A wieczorem…



  
Nie da się ukryć, że jest już październik, po obiedzie pierwszak się trochę pokręci po domu i robi się szaro, a tu siły zregenerowane długim snem i zaczyna się pierwszakowi w sobotni wieczór nudzić. Można porysować- ale ile można?! Można pooglądać kreskówki, ale dużo lepiej jest w coś zagrać! Tylko że pierwszak zmęczony całym tygodniem edukacji odmawia udziału w quizach i grach logicznych, co pozostaje? Dobra gra zręcznościowa! „ Zlot pingwinów”, to gra jak sama nazwa donosi o pingwinach, które lubią „małe opalanko”, a że pingwiny mogą i lubią się opalać na krach lodowych to zmienia zazwyczaj leniwe opalanie w sport ekstremalny! Małe pełza po pokoju, dyżurnym sokolim okiem jest tata, więc my z Młodą rozkładamy „Zlot pingwinów” na stole w kuchni. Najpierw montujemy lodowiec: z czterech tekturowych listewek składamy ramkę w jej środku umieszczamy cztery szklane kulki – to za ich sprawą kra lodowa zachowa swój ruchomy i nieobliczalny charakter. Na krze instalujemy lodowiec, żeby pingwiny w trakcie kąpieli słonecznych miały się o co opierać. Składamy także tekturowe mewy i tasujemy spory stosik kart z podobiznami: dużych i małych pingwinów, mew, morsów, ryb i chmur. Rozdaje karty po równo dla Młodej i dla mnie i gramy! W grze chodzi o to by pingwiny wytrzymały zmasowany atak trudności i opalały się jak najdłużej, nawet z chmurami i mewami na głowie! Kiedy ze stosiku losujemy małego pingwinka, to opieramy go delikatnie o dużego staramy się ich nie strącić – inaczej zarobimy pierwsze punkty karne. A dlaczego małego pingwinka opieramy o dużego? To całkiem oczywiste, małym ptakom szybko marzną łapki od lodu i dlatego tulą się do dorosłych. Jeśli w następnej kolejce wylosujemy ze stosiku morsa strącamy nim dużego pingwina, morsy tez lubią się opalać ale są mało towarzyskie. Mors nie strąca z kry małych pingwinków, nawet mors ma jakieś zasady! Jeśli wylosowaliśmy chmurę - kładziemy ją na pingwinach, albo  na lodowcu, podobnie postępujemy z mewą, tyle że dla utrudnienia nie kładziemy na lodowej wieżyczce karty tylko małą, tekturową mewkę, a kartę rozkładamy przy naszym stanowisku gracza. Są jeszcze rybki – kleszczyki, które zachęcone dobra pogodą podgryzają pingwiny i  usuwają je z kry. W trakcie grania robi się  wesoło i nie zawsze przepisowo: kra odjeżdża, zawodnicy starają się nie dopuścić żeby nie odpłynęła po za akwen oceanu- stołu kuchennego, karty spadają, nie wiadomo kto dotknął ich ostatni i kto ma wspaniałomyślnie wliczyć je w swój dorobek punktów karnych! Ostatecznie (przynajmniej do czasu następnego przetasowania i rozdania) gra się kończy kiedy jeden z gracz nie ma już swoich   kart, albo mama zauważyła że podbiera z jej stosika.
Nie jestem typem ambitnego gracza, nie gram dla wygranej, częściej dla śmiechu, dlatego czuję usatysfakcjonowanym adresatem „Zlotu pingwinów”, zresztą Młoda która lubi grać żeby WYGRYWAĆ , przyznała że gra też jej się bardzo podobała.
Kochane pierwszaki z rodzinami miłego czytania, grania i nauki matematyki i do następnych lektur Honoratki! 

Spotkanie dwudzieste czwarte: Poskromić gadułę.
 

Renata Piątkowska: „ Mądra głowa zna przysłowia”, wyd. bis.
W recenzji: Joanna Wachowiak: „Kot kameleon”, wyd. bis.



Cisza według mamy – standard jedyny dostępny.
Jestem bardzo nietypową gadułą - gadułą samotnikiem. Mam kilka swoich miejsc w których lubię posiedzieć sama: pomilczeć i popatrzeć na rzekę, ale czasem w te miejsca zabieram kogoś kogo lubię i wtedy gadam jak nakręcona. Może tylko się ładuję w samotności i może moje zwyczaje są dziedziczne?
W gruncie rzeczy to że gaduła rodzi gadułę łatwo przewidzieć, ale czasem skala przekazanej cechy może Zadziwiać! Mnie nie zamykająca się buzia Amelki zadziwia, mówi o wszystkim - z emfazą na ulubione tematy: planety, gwiazdy, komety, sprzątanie świata, i mówi cały czas - nawet w trakcie jedzenia, tylko czekać aż zacznie mówić przez sen. W takich okolicznościach tygodniowy wyjazd Amelki na wakacje z babcią był… tygodniowym świętem ciszy. Nie była to jednak cisza w której można usłyszeć trzepot skrzydeł lecącego motyla. Epicentrum remontu: walące się ściany, kucie w tych które się ostały, odgłosy rozmów „panów fachowców”, przypominające o sobie Małe i niekończące się kroki: w górę i w dół, a jednak na swój sposób było cicho, na sposób znany tylko mamom – odczułam różnicę.
 

Dziecko regeneruje się dwa razy szybciej.



Potem wróciła Młoda, było dużo radości i bardzo dużo nowych tematów do rozmów. A to o tym co zobaczyła w Rabce, a to o przejażdżce na kucyku,
o genialnym (według Amelki) parku liniowym, o bulgoczących basenach, o pysznych gofrach i o jednej pani która sprzedała jej i babci nieświeży popcorn: „A tak przecież NIE WOLNO robić!” Zrozumiałam wtedy dwie rzeczy: po pierwsze dziecko regeneruje się dwa razy szybciej niż dorosły, a po drugie że Amelka działa jak kondensator: naładuje się rozgadaną energią i musi ją oddać - najlepiej mnie. Więc znowu był remont, panowie fachowcy, „gruchoczące” Małe i jeszcze Amelka chodząca za mną krok w krok i swoim zwyczajem trajkotająca. Pojawił się także nowy wątek. Na wakacjach gaduła Amelka poznała swoją imienniczkę i ta druga Amelka opowiedziała jej o przysłowiach. Bogata w nową wiedzę Amelka oświadczyła mi:
-Mamo ja wiem co to są przysłowia!
-Świetnie Amelko, to powiedz mi co to są przysłowia.
-Wiesz to są takie mądre myśli! Mamo, a powiedzieć Ci jedno przysłowie?
- No jasne Amelko, powiedz.
- No to słuchaj. Gdzie trzy muchomorki się biją, tam czwarty siedzi patrzy sobie i je chipsy!
Zaniemówiłam z wrażenia - dwie Amelki, w parku liniowym, w Rabce powołały do życia ciekawą i rozszerzoną interpretację przysłowia: gdzie dwóch się bije tam trzeci korzysta.
- Amelko - zaczęłam prostować, chociaż ciągle byłam pod wrażeniem umiejętności twórczych mojego dziecka - to przysłowie brzmi trochę inaczej.
- Naprawdę?- dopytywała rozczarowana Młoda, a kiedy usłyszała przysłowie w oryginale była jeszcze mniej przekonana. Od słowa do słowa, nie pozostało nic innego jak tylko przyjrzeć się przysłowiom z bliska.
Sprawdzona strategia postępowania z gadułą.
Z mojego doświadczenia wynika, że gadułę można „skutecznie uciszyć” na dwa sposoby: po pierwsze gadułę można wystraszyć. Opowiada się gadule że jeśli nie przestanie w tej chwili mówić to język jej tak urośnie, że nie zmieści się jej w ustach. Gaduła reaguje błyskawicznie: z piskiem przerażenia biegnie do łazienki gdzie w lustrze obserwuje stan swojego języka. Sposób ten ma dwa mankamenty: kiedy rodzic zaczyna go stosować ma wyrzuty sumienia, że tak nie ładnie obchodzi się z własnym dzieckiem, kiedy upewnia się w przekonaniu, że MUSI GO STOSOWAĆ BO INACZEJ PĘKNIE MU GŁOWA - dziecko już się nie boi, bo ktoś życzliwy i postronny wyjaśnił mu że język nie rośnie od mówienia?!
Wtedy pozostaje tylko pójść po rozum do głowy i podejść dziecko psychologicznie! Rodzic który podchodzi dziecko psychologicznie na ogół już wie że gaduła pozostanie gadułą, ale można jeszcze przebieg tego stanu załagodzić. Zadaje się gadule temat do rozmów, na przykład: co to są przysłowia? Każdego wieczora czyta się o przysłowiach, potem gaduła zasypia
i we śnie tworzy listę pytań do zadanego tematu, a następnego dnia stawia się „malutki waruneczek”: bardzo chętnie porozmawiam z Tobą o przysłowiach Amelko, ale najpierw mamusia się musi zastanowić i przemyśleć temat, a do tego mama POTRZEBUJE CISZY… Czasem gaduła jest wyrozumiała, chcąc spenetrować i przegadać temat dogłębnie da umęczonemu człowiekowi godzinkę ciszy. Warto jednak podkreślić, że tak dzieje się: CZASEM!
Temat do rozmowy – przysłowia pod lupą.







W sprawie sposobów na gadułę – na dwoje babka wróżyła, uda się albo się nie uda, ale z tematem do rozmów to już nie musi być kwestia przypadku, chociaż czasem przez przypadek wpada człowiekowi w ręce naprawdę wartościowa książka.
„Mądra głowa zna przysłowia” Renaty Piątkowskiej od wydawnictwa bis, to zbiór piętnastu opowiadań w których motywem przewodnim jest przysłowie. Kilkustronicowe opowiadania nie męczą i nie epatują „podręcznikową mądrością”, dzięki czemu przykuwają uwagę gaduły, która słuchając chętnie pochłania je „po trzy na raz”. Nie odpędzą i zainteresują także dziecko które dopiero zaczyna swoją przygodę z czytaniem i skupianiem uwagi nad czytanym tekstem. Każda historia rozgrywa się na dwóch planach: pierwszy plan jest współczesny i dotyczy przygód i problemów dzieci przedszkolnych oraz wczesnoszkolnych - tak więc są: kłótnie w rodzeństwie i złośliwy starszy brat, wielkie marzenie o hulajnodze, plotkujące koleżanki z nowej klasy, nieodwzajemnione pierwsze miłości, nauka gotowania, dylemat z kim by tu usiąść w ławce, czy wreszcie upiorna koza strasząca biwakowiczów! Za problemów i dylematów dzieciaków wyziera plan drugi. Dotyczy relacji niedźwiedziej przysługi do budzika schowanego w pralce, albo zagadnienia laku, kitu i nieuczciwie zjedzonego wafelka. Dowiemy się także dlaczego
o niezdecydowanych mówi się że przebierają jak w ulęgałkach, albo jak ma się dom bez książek do domu bez okien, reasumując: sercem każdego opowiadania jest przysłowie. Ogromnymi walorami książki Renaty Piątkowskiej są: dziecięca perspektywa, bohaterowie z którymi chętnie się identyfikują młodzi słuchacze
i duże poczucie humory - śmieją się mali i duzi. Mali z upiornej kozy, duzi
z kobyłki u płotu.
Wdzięczna jestem dwóm Amelkom, że w parku liniowym w Rabce kreatywnie dyskutowały o przysłowiach, dzięki temu naprowadziły mnie na trop książki Renaty Piątkowskiej.
Gaduła w szerszej perspektywie.







Dobry przykład zazwyczaj idzie z góry - Młoda leży na dywanie i słucha audiobooka: „Ania z Zielonego Wzgórza” Lucy Maud Montgomery w interpretacji Jolanty Fraszyńskiej. Ja w pokoju obok prasuję, słucham i myślę sobie że trudno o bardziej sławną gadułę niż Ania Shirley, która jak wiadomo nie poprzestawała na byciu tylko gadułą, była jeszcze marzycielką. Wieczorem czytamy do poduszki: „Kota Kameleona” Joanny Wachowiak. Mamy umowę, że po włożeniu aparatu ortopedycznego nie rozmawiamy, ale Amelkę aż skręca żeby coś powiedzieć - podskakuje ona i materac, w ustach trzeszczy różowy aparat. Wreszcie ustępuję, wystarczy że lekko skinę głową a za znakiem aprobaty idą pytania:
- Mamo, kim jesteś w tej bajce?
- Jak to kim jestem Amelko?
- No wiesz, bo ja jestem trochę Natalką i trochę babcią Anielą, bo lubię takie bacie czarodziejki.
- Ona nie jest czarodziejką Amelko tylko zielarką.
- Acha rozumiem… czyli zielarki noszą kapelusze i mają zaczarowanego kota!
I tak dalej i dalej bo znowu gadamy. Uśmiecham się do siebie, może Amelka jest niepoprawnie rozgadana, ale ma też wyobraźnię - taka kombinacja ciekawie rokuje na przyszłość.
Wracając do „Kota Kameleona”- to historia o dziewczynce, która odwiedza dawno niewidzianą babcię. Wizyta nie należy do wyczekiwanych, na domiar złego tata pomylił walizki i Natalka zostaje w domu babci Anieli bez ukochanego tygryska i bez konsoli gier. Można się załamać, albo zwiedzić strych. Od słowa do słowa, domek na pustkowiu okazuje się kopalnią skarbów po którym chętnie oprowadza pozornie nie lubiący dzieci kot Blekot. Jak to się wszystko skończy? Drogie gaduły i drogie milczki nie musicie wysilać wyobraźni, obejrzyjcie ilustracje Emilii Dziubak i poczytajcie z rodzicami „Kota Kameleona”!

Kochane gaduły do zobaczenia w następnych Lekturach Honoratki!


Spotkanie dwudzieste trzecie: Ostatnie wakacje przedszkolaka.

W recenzji: Piotr Nowicki, „To się w głowie nie mieści”, wyd. Skrzat
Barbara Wicher, „Detektyw Łodyga na tropie zagadek przyrodniczych”, wyd. Skrzat oraz
Maurycy Polaski, „Żabki i żabki czyli słowne pułapki”, wyd. Skrzat.



Na horyzoncie zmiany.
Idziemy szybkim krokiem, co jakiś czas Amelka przeskakuje z jednej chodnikowej płyty na drugą, albo zmienia krok na bardziej taneczny. Ale ja wiem, że te wszystkie zabiegi służą odwróceniu uwagi - mają ją uspokoić. Idziemy na pierwsze spotkanie do szkoły, od września Amelka będzie już uczennicą. Póki co nic nie działa i Młoda rozpoczyna rozmowę. – Wiesz mamo, mam pewne obawy, (w tym miejscu na jej buzi pojawia się grymas strachu i dodaje), co do tej szkoły. Powtarzam słowo w słowo zapewnienia, że ktoś tak odważny i żywiołowy nie może się bać szkoły, ale moje argumenty już nie działają – po drugiej stronie ulicy jarzy się oranż świeżo odmalowanego budynku szkoły. Amelka chowa się za moimi plecami, teraz obie jesteśmy zestresowane, a w mocnym uścisku pocą się nam dłonie. Wchodzimy na świetlicę i chociaż udało nam się nie spóźnić, na krzesełkach i pod ścianami tłoczą się już przyszli pierwszoklasiści i ich rodzice. Mimo, że wśród zgromadzonych na sali Amelka rozpoznała wiele znajomych buzi i mimo że podbiegły do niej dwie dobre koleżanki - nie odstępuje mnie na krok. Kiedy zajmuję wolne miejsce, uparcie siada mi na kolanach. Dopadają mnie wątpliwości, przypominam sobie że niedawno prowadziłam ją do przedszkola, a teraz początek szkoły, JUŻ, a przecież sześć lat skończy dopiero w listopadzie?!Tymczasem na świetlicę przyszła pani dyrektor, wita zgromadzonych i wprowadza w zasady funkcjonowania szkoły, w odróżnieniu co do mnie Amelka jest skupiona i słucha. Przyszłe wychowawczynie odczytują listy nazwisk swoich przyszłych wychowanków, na świetlicy pojawia się zgiełk. Dzieci nie chcą wychodzić na środek, rodzice przekonują i namawiają, pada imię i nazwisko Amelki i głośny komunikat Młodej: - Mamo, to ja, wstawaj idziemy!! No i poszłyśmy. Dalej sprawy potoczyły się już zwykłym dla Amelki tempem: wybierała ławkę i miejsce do siedzenia, wypełniała w tempie ekspresowym ćwiczenia przyniesione przez panią wychowawczynię i naturalnie była aktywna! Kiedy oświadczyła nauczycielce, że ona bardzo się cieszy na rzeźbienie w drzewie, bo mamusia jej powiedziała (???) że będziemy to robić w szkole, poczułam na sobie wzrok wszystkich dzieci, rodziców i nauczycielki naturalnie. Poczułam także jak zmienia się kolor mojej twarzy na bardziej „indiański” i poczułam wreszcie, że Młoda chociaż nie skończyła jeszcze sześciu lat w szkole sobie poradzi. Wracałyśmy do domu w zupełnie innych nastrojach, starym zwyczajem Amelce nie zamykała się buzia i mówiła że podobają jej się czerwone włosy jej nowej PANI, że chciałaby żeby jej nowy tornister był różowy i że w ławce siedzieć będzie chyba z Karolinką. Nie wiem czy Karolinka o tym wie, ale Amelka ma już swoją wizję. 
Nowy tornister i nietypowe wakacyjne lektury.


Kupiłyśmy nowy różowy tornister z kotkiem, a w komplecie z piórnikiem i workiem na buty. Teraz Amelka siedzi na dywanie wszystko dokładnie ogląda i pokazuje śliniącej się ze szczęścia Zosi. Potem jeszcze przymierzanie, oglądanie się w lustrze i spacery po domu w nowym tornistrze na plecach. Jak się dowiedziałam są to zupełnie normalne testy tornistrów i dzieci na całym świecie tak robią, a po za tym Zosia lubi sobie na ten tornister w ruchu patrzeć. Kiedy tornister zostaje już dokładnie sprawdzony, a Małe usypia w leżaczku, siadamy na kanapie i rozmawiamy o wakacjach. Tak się składa, że to ostatnie wakacje Młodej kiedy jest jeszcze przedszkolakiem, co prawda już absolwentką bo przedszkole zamknięte, akademia się odbyła a dyplom przedszkolaka stoi na honorowym miejscu – obok kolekcji ręcznie zrobionych bransoletek. Co teraz? Za tydzień Amelka wyjeżdża z babcią na wakacje,a my rozpoczynamy remont. Do tego czasu trzeba się zrelaksować, a najlepsze do tego są wakacyjne lektury. Na ogół rodzice w wakacje mają urlop i mają więcej czasu na czytanie, wydawać by się mogło że to świetny czas żeby nadrobić książkowe zaległości i czytać z dzieciakami grube i treściwe powieści dla najmłodszych. Oczekiwania rodziców mogą się jednak rozminąć z oczekiwaniami dzieci, więc żeby spotkać się w połowie drogi trzeba użyć sposobu. Moja propozycja książek na wakacje jest taka: jeden podręcznik myślenia o niebieskich migdałach, jeden tomik wierszyków, które rozbawią ale i czegoś nauczą i jedna książka z przygodami detektywa - ekologa.
Pomiędzy śniadanie i obiadem.




Pomiędzy śniadaniem i obiadem Zosia ucina sobie drzemkę, przy dobrych wiatrach mam godzinę, żeby w coś zagrać albo poukładać puzzle z Młodą. Ale teraz mam:  „To się w głowie nie mieści” Piotra Nowickiego, najbardziej kolorową i twórczą instrukcję o tym jak marzyć i fantazjować. To siedemnaście kreatywnych ćwiczeń, można je wykonywać z zamkniętymi oczami (robiąc przerwy na oglądanie inspirujących ilustracji, wykonanych przez Alicję Musiał), można leżeć na kanapie, albo na trawie w ogródku, a co trzeba robić? Trzeba dumać. Duma się na zadane tematy: o tym czy lepiej być wielkim olbrzymem czy małą myszką? O tym ile radości sprawia myszce uczta złożona z jednej tabliczki czekolady! O tym jak by to było mieszkać na planecie- słoniu? Po chwili przychodzą pierwsze efekty, wędrujące myśli prowadzą nas od planety słonia do Dziw - wieloryba, który za to że pożarł piętnaście okrętów został przez Słońce unieruchomiony, a ludzie zasiedlili go jak wyspę. To skojarzenie z „Konikiem Garbuskiem”. Potem gramy: „W chowanego w kolory”, Amelka szuka dookoła siebie czegoś rudego i bez namysłu wymienia rude warkocze Pipi Pończoszanki. Gra w fantazjowanie zaprowadziła nas od przypadkowych skojarzeń do literackich konotacji. Nie powiedziałam o tym Młodej, ale po cichu byłam zachwycona – nie ma większego wyzwania dla czytającego rodzica jak uczyć czytania swoje dziecko, a jeśli dziecko zaczyna odwoływać się do literatury to znaczy że literatura jest dla jego myśli naturalnym środowiskiem – to znaczy że czytający rodzic odniósł swój pierwszy mały sukces. Na końcu książki znajduje się spis treści dla rodziców, z którego można się dowiedzieć jaka jest praktyczna/ dorosła strona wspólnego myślenia o niebieskich migdałach, ta część książki przeznaczona jest dla jeszcze nieprzekonanych o wymierności ćwiczeń zaproponowanych przez autora. Dowiadujemy się czego uczą poszczególne ćwiczenia, a mamy do czynienia z całą galerią eksponatów w służbie myślenia abstrakcyjnego, a więc: posługiwanie się skalą wielki/ mały przy opisie świata, poszukiwanie wzorów i analogii, nauka przewidywania i planowania, rozumienie przemijania oraz zmiany, rozwój wyobraźni wzrokowej, a także rozwój empatii. Dla dorosłego człowieka to co nazwane staje się oswojone, zaraz potem kiedy zrozumiemy zamiar z jakim autor zwraca się do czytelnika łatwiej będzie nam oddać się beztroskiemu dumaniu - tylko my, nasze dzieciaki i całe wszechświaty do wydumania. Leżeć i marzyć przedpołudniem - kusząca perspektywa.
Po obiedzie – Armagedon!
  

Może i Małe wyspało się do obiadu, ale potem przypomniało sobie o ząbkowaniu i już nie ślini się z radości tylko krzyczy, a żeby tego było mało pada deszcz, więc Młoda raczej nie pobawi się w ogródku?! Trzeba coś wymyślić. Jak na złość wszystko się znudziło i malowanie i rysowanie i lepienie z plasteliny i słuchanie ulubionych bajek też! Na szczęście można wybudować zamek dla królowej Koników Pony i można jeszcze posłuchać audiobooka ze śmiesznymi wierszykami. „Żabki i żabki czyli słowne pułapki” Maurycego Polaskiego, to dwanaście wierszyków, których bohaterami są: zamki, pióra i jeż - techniczne dno, ekspres
i tempo ekspresowe, rakiety, jabłka, żabki, gąsienice, piłki, babki, drogi i homonimy. Słuchając audiobooka i bawiąc się, dziecko zauważy że temat wiersza jest zabawny i można się pośmiać, że same wierszyki rymują się i szybko zapadają w pamięć, a aspekt „podwójnego znaczenia” i tego czym są homonimy wymaga już obecności rodzica. Nie ma się czego obawiać, uczulanie i nauka języka polskiego nie muszą być trudne. Wystarczy wspólne, głośne odczytanie wiersza, a w tłumaczeniu zjawiska pomagają sugestywne ilustracje stworzone na zasadzie rebusa. Nie łudźmy się że dziecko w lot nauczy się terminu „homonimy” i jego znaczenia na pamięć, ale na pewno zrozumie idee – a to jest najważniejsze.
Na dobranoc trochę ekologicznych sensacji.


  
W wakacje na jaw wychodzi brutalna prawda: przedszkole jest nieocenioną pomocą w wychowaniu i organizowaniu czasu dla dziecka, szczególnie kiedy ma się jeszcze drugie, małe dziecko?! Kiedy zbliża się pora spania, jestem już nieźle skonana, mam za sobą dwie kolacje, dwie kąpiele, a w tle dzień na szybkich obrotach – tak, ja jestem już na rezerwie a dziewczyny niekoniecznie. Radek usypia Zosię, a my z Amelką czytamy. Wakacyjna lektura na dobranoc musi przewidywać „wakacyjny surwiwal” i być tak skonstruowana, żeby  na aktywne i wypoczęte dziecko mieć sposób, a więc: zaciekawić, zmusić do ostatniej (tego dnia) aktywności intelektualnej, a na końcu zaspokoić chęć poznania i uśpić. W skrócie: wszystko w niej musi być „bardziej”: bohater bardziej interesujący, temat  bardziej ciekawy – najlepiej dwa w jednym, a sama książka mogłaby jeszcze mieć coś więcej niż tekst i ilustracje, najlepiej naklejki i coś co następnego dnia rano można wyciąć. Czy istnieje taka książka? Istnieje seria o detektywie Łodydze. „Detektyw Łodyga na tropie zagadek przyrodniczych” autorstwa Barbary Wicher to nikt inny tylko: pies, detektyw i ekolog w jednym - jego krótkie przygody pod różnymi tytułami: „Nieziemski robal”; „Duchy czyściochy”; „Basen na stole” i „Poszukiwacze skarbów” są tylko pretekstem do propagowania tematów pro ekologicznych. Wśród wymienionych są: dbanie o glebę i naszą planetę, oszczędzanie wody, czy zastosowanie i produkcja czystej energii. Tematy związane z ekologią bardzo interesują i inspirują dzieci, przy niewielu innych zagadnieniach tak dobrze snuje się dyskusja, może dlatego lepiej mieć zapas sił witalnych kiedy na tapecie jest „Detektyw Łodyga”. Łodyga ma kwalifikacje na bycie wakacyjną lekturą, przygody o nim zostały wydane przez wydawnictwo Skrzat w cyklu: „ Pierwsze czytanki” co umożliwia Wam przynajmniej trzy różne sposoby czytania: przez dorosłego jako historię do poduszki z bonusowym długim panelem dyskusyjnym, jeśli Wasze dziecko potrafi już czytać możecie czytać go na role, a ponieważ Łodyga jest napisany dużą trzcionką nadaje się także jako przykładowy tekst do czytania przy nauce czytania właśnie. Na końcu książki znajduje się quiz wiedzy dotyczący wcześniej omawianych zagadnień, karty memo do wycięcia, naklejki- nagrody dla super detektywa i kilka propozycji DIY- czyli jak nadać śmieciom drugie życie , a przy okazji zająć czymś świeżo upieczonego absolwenta przedszkola. Kończy się zwykły wakacyjny dzień, wakacyjne lektury w pogotowiu na pewno przydadzą się jutro.

Pozdrawiam, życzę Wam owocnych w czytanie wakacji i do następnej lektury Honoratki!       



Spotkanie dwudzieste drugie: O dniu taty na BIS.

W recenzji: Barbara Stenka: „Tatax i inne historyjki o tatusiach”, wyd. BIS.



Od siebie.
Dopiero się uczę i nie wiele wiem o ojcostwie. Mój tata rozwiódł się z moją mamą i ze mną piętnaście lat temu. Uogólniając można powiedzieć że nie mam taty. Nie, nie zamierzam biadolić, nie o tym będzie ten tekst. Niestety mam taką cechę charakteru, że jeśli z czymś  sobie nie radzę to upycham po kątach pamięci i liczę że zapomnę, a wiadomo że jak się coś upycha to prędzej czy później wypadnie. I tak niepozornie, przy okazji swojego święta wyszedł na światło dzienne mój upchany tato. Jak już wyszedł, to okazało się że nie ma o czym mówić, bo prawie nie pozostawił po sobie śladu. Czarna dziura sprawiła że zaczęłam jeszcze intensywniej myśleć o ojcu, a kiedy go w myślach szukałam wyłonił się ojciec mojej przyjaciółki. Nie będzie wielkiego kontrastu, że mój tata był beznadziejny, a tata Asi wspaniały i bohaterski – nic z tych rzeczy. Ojciec Aśki lubił oglądać telewizję, czytał w kuchni gazetę i palił mentolowe papierosy, Kornel - jamnik Asi był praktycznie jego psem. Dużo ze sobą spacerowali, ja przynajmniej miałam wrażenie że nikt tu nikogo nie wyprowadzał, to były ich wspólne spacery. Dzisiaj, zwyczajny do granic tata Asi chodzi na spacery z jej synem, a ja myślę że tak musi wyglądać normalna relacja ojciec- córka. Nawet jeśli się mylę, bo oprócz upychania mam jeszcze skłonność do idealizowania, to jednego jestem pewna: najważniejsza jest obecność. Mojego taty praktycznie nigdy nie było, dlatego pojęcie i rola ojca są w moim życiu jeszcze ciepłym od nowości tematem.


Od autorki. 
Mam wrażenie że z podobnego założenia wyszła Barbara Stenka, autorka zbioru opowieści zatytułowanych: „Tatax i inne historyjki o tatusiach”. W dziewięciu opowiadaniach, na stu czternastu stronach autorka opisuje domowy drugi plan, czyli w większości polskich rodzin   „tatusiową strefę wpływów”. Standardowo jest: mama, dzieciaki i zamykający peleton tata, a ja od dłuższego czasu myślę że gdyby nie dobry tata to peleton nie dotarłby szczęśliwie do mety. Chociaż czasem nie liczy się meta, tylko wspólne uprawianie sportu.
Podobnie wykoncypowały: Marylka i Martynka - córki słynnego maratończyka, mistrza Wadzinowskiego. Tata sportowiec rzadko bywa w domu, trenuje i występuje na zawodach, ale jak już zawita szczęścia nie ma końca. Są też plany by rozbudzić w córkach mistrza pasję taty i pobiec pierwszy wspólny mini maraton. Ale to nie jest takie łatwe po prostu przebiec trzy kilometry po pachnącym lesie. Problemy zaczynają się już od rozgrzewki, każdy ma inną koncepcję. Czym dalej w las tym maraton bardziej pali na panewce, wiele rzeczy przeszkadza i rozprasza uwagę biegaczek: a to „półka na drzewie”, a to lotnia, a to dzięcioł, który nie je batonów, a to strumyczek, a to telefon który się zgubił… Coś mi się zdaje że to będzie najtrudniejszy maraton mistrza Wadzinowskiego.    
Zresztą nikt nie mówił że bycie tatą jest proste, a jeśli jest się jeszcze tatą z misją to piętrzą się Himalaje przeszkód i trudności. Wystarczy punkt zapalny: zepsuta winda w bloku,
a z wspomnianego drugiego planu wyłania się tata bohater. Jest zaopatrzony w cukierki i ma do pomocy swoje dzieci: Maciusia i Zuzankę, którą wszyscy i ona sama nazywają „Ają”. Tata jest z ducha społecznikiem i chce zaopatrzyć w jedzenie wszystkich staruszków z bloku, pomijając oczywiście tych z parteru. Sąsiedzi, jak to najczęściej bywa, nie mogą pomóc, więc tata z Maciusiem i Ają w nosidełku rozpracowują kryzys żywieniowo- logistyczny w bloku. Najpierw: spis lokatorów, potem odwiedziny u staruszków, zrobienie list sprawunków
i wyprawa do sklepu. Są też pierwsze problemy: wózek ugina się od nadmiaru zakupów, Aji trzeba zmienić pieluchę, a w supermarkecie nie ma punktu dla taty z dzieckiem. Niestety mniejsze kryzysy rodzą większe, zapakowany od podłogi po sufit zakupami samochód zatrzymuje się i odmawia współpracy, trzeba zadzwonić po taksówkę?!A jak to wszystko się skończy? Jak zwykle, rzeczywistość nie dorasta tacie społecznikowi do kostek, a windy czasem naprawiają stanowczo za szybko!
Od końca.
Jeśli dobry tata stoi wiernie na drugim planie, to zazwyczaj tylko pomaga: czasem pcha wózek, czasem naprawia rower, czasem uklepie schabowego, albo popuszcza latawca, ale jest i to że zawsze jest na wyciągnięcie ręki jest nieobliczalnie ważne. Jeśli go nie ma, za plecami pierwszego planu jest szaro, pusto i zawsze czegoś brakuje. Trudno właściwie powiedzieć czego, ale brakuje i to uczucie nie mija. Cieszę się że za plecami moich dziewczynek rozciąga się malowniczy, mądry i bogaty w dobre rady drugi plan - nasz TATA.
Wszystkim tatusiom którzy chcieliby subtelnie zaakcentować swoją obecność, wszystkim mamom które chciałyby podziękować swoim połówkom i wszystkim zajętym sobą dzieciakom polecam czytanie opowiadań: „Tatax i inne historyjki o tatusiach”.

Do następnych przyjemnych Lektur Honoratki!   


Spotkanie dwudzieste pierwsze: Post jubileuszowy.

W recenzji: ”Świerszczyk. Wielka Księga.”, wyd. Egmont.
Wanda Chotomska: „Kubuś i jego gromadka” oraz „ Kubuś i lekcje ze Stumilowego Lasu”, wyd. Egmont.


Jubileusz z perspektywy mamy.
Trzydziestego maja mieliśmy z Radkiem rocznicę ślubu. Już sześć lat jestem żoną, pięć i pół mamą i żoną. W tym czasie wszystko się zmieniało, stawało na głowie, nie zawsze było różowo. Pamiętam jak pojechałam na spotkanie mojej grupy i Radek trzy godziny spacerował z małą Amelką w wózku w okolicy naszego uczelnianego klubu, żebym mogła porozmawiać ze znajomymi, a jednocześnie żebym była blisko Amelki. Pamiętam też naszą pierwszą rocznicę ślubu, postanowiliśmy pojechać razem do Krakowa na obiad i na spacer, tyle że dwa dni przed wyjazdem zepsuł nam się wózek i musieliśmy zabrać mój wózek. No i pojechaliśmy: my, półroczna Amelka i dwudziesto sześcio letni wózek, zresztą piękny z pluszową budą i wiklinową gondolą – spodobał się grupie japońskich turystów, kilka minut błyskały flesze. Cząstka naszej rodziny jest w Japonii. Jest też w Meksyku. Moja przyjaciółka Carmen przysłała Amelce strój ludowy na drugie urodziny, zdjęcie Amelki w czerwonej spódnicy wyszywanej cekinami stoi na komodzie w jej sypialni. Cztery miesiące temu urodziła się Zosia, wyprowadziliśmy się z naszej zaczytanej kawalerki i wróciliśmy do mojego domu rodzinnego. Powroty nie są łatwe, znowu jesteśmy na starcie i wszystko zaczynamy od początku, ale jesteśmy razem, we czwórkę.
Jubileusz z perspektywy człowieka dojrzałego (już prawie trzydziesto jednoletniego).
Ktoś kiedyś napisał, że dorosłe życie przynosi wstyd. Czasem przynosi wstyd, ból i smutek, ale na szczęście przynosi też całą paletę radości - przynosi rodzinę i przyjaźń. Czuję się spełniona jako mama, ale zawsze wiedziałam że chciałabym rozwijać swoje pasje i robić coś dla siebie. Mój blog, który w maju obchodził trzecie urodziny, pozwala mi ciągle być człowiekiem z pasją i z tożsamością. Wiem kim jestem ponieważ ciągle się czymś interesuję i znajduję czas na czytanie.  
Jubileusz z perspektywy czytelniczki Świerszczyka.


Jestem dzieckiem przedszkolanki. Z dzieciństwa pamiętam jak mama wycinała z tektury stosy: liści, żołędzi, kasztanów i jabłuszek. Potem było wspólne malowanie. Pamiętam też jak odrestaurowywała kukiełkowy teatrzyk. Ciągle mam przed oczami te buzie z masy papierowej, sukienki z koronki, włosy z włóczki i korony wyklejane sreberkami od cukierków. Była jeszcze obowiązkowa wycieczka, raz na dwa tygodnie do kiosku ruchu i zakup prasy dziecięcej: „Misia”; „ Pentliczka” i „ Świerszczyka”. Zazwyczaj kupowałyśmy po dwa numery wszystkiego, ale ostatecznie moja kolekcja też trafiła do przedszkola. Kiedy urodziła się Amelka pożałowałam tej decyzji, ale podjęłam następną: będziemy razem z Amelką wędrowały do kiosku i kupowały prasę dziecięcą. Ze starej, wymienionej przeze mnie gwardii ostał się tylko „Świerszczyk”, na szczęście czas działa tylko na jego korzyść. Tak, bo „Świerszczyk” pamięta nie tylko zasmarkany nos mojego pokolenia, właściwie to sięga pamięcią jeszcze dwa pokolenia wstecz. Po Polsce chodzą babcie, mamy i wnuczki które łączy lektura „Świerszczyka”. „Świerszczyk” liczy sobie siedemdziesiąt wiosen, ale jak na staruszka wygląda bardzo młodo. Mapa dwutygodnika od lat wygląda podobnie, rozpoczynamy od historyjki obrazkowej z przygodami czarownicy Irenki, potem jest obowiązkowy wiersz - chwała za to „Świerszczykowi” że propaguje niemodne już dzisiaj czytanie poezji. Następnie kącik dla tych którzy znają litery i czytają samodzielnie, zaraz potem „Z pamiętnika pewnego Świerszczyka” czyli  szkolne i nie tylko przygody Bajetana Hopsa – tytułowego bohatera magazynu. „Świerszczyk” nie byłby sobą gdyby nie krzyżówka, duża wkładka quizów, zgadywanek, komiksy z Zającem Kicajem z Kotkiem Mamrotkiem (od tego ostatniego  zawsze z Amelką zaczynamy wstępne przeglądanie i czytanie „Świerszczyka”)  i najlepsze na koniec: „Wielkie czytanie”. „Wielkie Czytanie” podobnie jak każdy numer „Świerszczyka” jest tematyczne, bo każdy numer magazynu poświęcony jest innemu zagadnieniu, tak więc co dwa tygodnie czytamy, a potem dyskutujemy o czymś innym - to kolejny twórczy aspekt sędziwego już „Świerszczyka”. Myślę sobie, że jeśli magazyn trzyma poziom od 1945 roku, bo wtedy właśnie pierwszego maja ukazał się w kiosku pierwszy numer, to należą mu się ukłony, a jego czytelnikom prezent. Dla fanów czytania i lektury „Świerszczyka” najlepszym prezentem na urodziny ulubionego prasowego tytułu mógłby być sam „Świerszczyk” tyle, że większy, a nawet super size! Uderz w stół, a nożyce się odezwą - w maju „Świerszczyk” i Literacki Egmont połączyli siły i ukazał się: „Świerszczyk. Wielka księga”. Jest w niej wszystko co świerszczykoholicy lubią najbardziej, a więc: ”Z pamiętnika pewnego Świerszczyka”, wiersz,  komiksy: „Kotek Mamrotek” i „Zając Kicaj”, „Litery znam, więc czytam sam” oraz „Wielkie czytanie”.
A czym się różni „Świerszczyk. Wielka księga” od „Świerszczyka” kupowanego w kiosku co dwa tygodnie? Tym co jeden kawałek tortu od całego tortu - rozmiarem przyjemności! Wielka świerszczykowa księga ma prawie dziesięć razy więcej stron, a więc nie niespełna trzydzieści, a niespełna dwieście pięćdziesiąt! Taki „gruby Świerszcz” czyta się dłużej i na wiele sposobów. Jak już wspominałam, my z Amelką czytamy „Świerszczyka” od Kotka Mamrotka, pozostali pewnie czytają od innej ulubionej strony, albo od deski do deski, a wielką księgę Świerszczyka można czytać na hasło stop. Jak to działa? Ja powoli kartkuję „grubego Świerszcza”, Młoda mówi „stop” i ma niespodziankę bo wypada różnie, a to na mały wiersz o małym „Smuteczku”, a to na bardzo u nas w domu aktualne opowiadanie o początkach szkoły pt. ”Łucja czy Łukasz”, a to na literackie spotkanie z obcym - „Zielony na czerwonym”, a to na wyczekiwanego „Kotka Mamrotka i Koci Kosmos”. Zabawa jest przednia, trwać może kilkanaście wieczorów, tyle że niekoniecznie sprzyja szybkiemu zasypianiu.




Reasumując, „Świerszczyk. Wielka Księga” to wspaniały prezent dla wszystkich którzy „Świerszczyka” świetnie znają i regularnie czytają, ale może też być długim pierwszym rozdziałem do nowej znajomości – do znajomości z najstarszym i najlepszym polskim magazynem dla dzieci. Nieprzekonanych proszę jeszcze o głośne przeczytanie następujących nazwisk: Zofia Stanecka, Natalia Usenko, Małgorzata Strzałkowska, Grzegorz Kasdepke, Elżbieta Pałasz, Rafał Witek, Roksana Jędrzejewska - Wróbel i wielu innych, wspaniałych dziecięcych autorów którzy gwarantują najwyższej próby poezję i prozę dla dzieci, rodziców i dziadków.  
Myśląc o perspektywie Zosi.
     


W naszej domowej biblioteczce są trzy półki z książkami, o których myślałam że przeszły w stan dłuższego leżakowania – to pierwsze książeczki Amelki. Już wkrótce trzy półki razem z zawartością zmienią właściciela i zaczną służyć Zosi. Są wśród nich: wiersze i drobne opowiadania wydane na mięsistych, tekturowych stronach, kieszonkowy zbiór Brzechwy, trzy inaczej zilustrowane i wydane „ Lokomotywy” Tuwima, których dzięki „ciufom” i „pufom” lubi słuchać każdy świeżo wypiekany, młody czytelnik, są też kontynuacje przygód paczki ze Stumilowego Lasu pt. „Świat Kubusia Puchatka”. Właśnie do spadku po Amelce dołączyły: „Kubuś i jego gromadka” oraz „Kubuś i lekcje ze stumilowego lasu”- to jak słusznie się domyślacie kontynuacja przygód znanych i lubianych bohaterów ze Stumilowego Lasu przystępnie opowiedzianych przez Wandę Chotomską. Śmiało można powiedzieć, że obie pozycje wprowadzają najmłodszego czytelnika w świat Kubusia Puchatka i jego przyjaciół. Jeśli podium oraz tytuł: „znawcy i specjalisty od Kubusia” uzyskuje ten czytelnik, który  czyta sam albo z rodzicem „Kubusia Puchatka” i „Chatkę Puchatka” autorstwa A.A Milne w niestarzejącym się tłumaczeniu Ireny Tuwim, to tytuł „początkującego pasjonata” należeć się będzie wszystkim tym, którzy z otwartymi oczami, nitką śliny w kąciku ust, a czasem z asystą smoczka rozpoczynają czytanie: „Kubusia i lekcji ze Stumilowego Lasu” oraz „Kubusia i jego gromadki”. Nie należy obawiać się, że dostajemy ładnie opakowany „produkt Kubusiopodobny”, nic z tych rzeczy. Każdy ze znanych bohaterów jest ciągle sobą: Kubuś ma słabość do miodku i namiętnie wymyśla mruczanki, które z racji łączenia się namiętności, łatwo przechodzą w mlaskanki. Kłapołuchy jest niereformowalnym marudą, Prosiaczek mniej boji się tylko w towarzystwie Kubusia, Królik pozostał niezmiennym perfekcjonistą z jedynym dobrym planem w głowie, Tygrysek skacze, a Krzyś jak dostanie kartkę i ołówek to także stworzy mruczankę tyle że Krzysiową. Wczoraj wieczorem przeprowadziłam eksperyment: położyłam małą Zosię na leżaczku obok łóżka Amelki i przeczytałyśmy razem jedno z opowiadań z żółtego tomiku – „ Kubusia i jego gromadki”. Żaden cud się nie stał, ale Małe, leżało, nie płakało i było z nami, to wystarczająco dobry początek żeby mieć nadzieję że powtórzę swój największy wychowawczy sukces i zarażę czytaniem jeszcze drugą moją córkę.

Do przyjemnego spotkania w następnych Lekturach Honoratki!  

Spotkanie dwudzieste: Kocie sprawy.

W recenzji: „Jak wytresować kota?”, Dawid Ratajczak, wyd. Skrzat, Kraków 2015 i „Kotek”, Wiesław Drabik, wyd. Skrzat. 


 Domowa, zwierzęca Księga Rodzaju.
Na początku się przyznam, zrobię to od razu, bez owijania w bawełnę i bez zbędnych ceregieli – nie lubię kotów. Tak, wiem czym ryzykuję. Lubię czytać od dawna i zauważyłam, ze osiemdziesiąt procent ludzi dzielących moje zainteresowania lubi czytać i ma kota. Bloga piszę od dwóch lat i w tym środowisku panują podobne upodobania: ludzie lubią czytać, mają kota i fotografują książki. A w kadrze często pojawia się koci ślad: pyszczek, ucho, albo chociaż ogon. Świat ludzkich czytelników jest pełen ich kocich towarzyszy, tak więc pozostaje mi tylko mieć nadzieję, że po moim wyznaniu nie zmniejszy się grono czytających „Lektury Honoratki”. Na swoją obronę powiem, że moje relacje z kotami wcale nie są takie jednoznaczne i ciągle się krystalizują. Teraz jestem na etapie: obserwowania, opisywania
i cichego pomagania kotom.
U mnie w domu nigdy nie było kotów, do momentu pojawienia się Filemona, ale o tym później, zawsze były psy. Zanim się urodziłam, mój pradziadek Maciek miał jamnika Fafika. Dziadek i pies byli myśliwymi, dziadek polował na bażanty, a Fafik na lisy. Przyjaźń dziadka z jamnikiem w mojej rodzinie jest owiana legendą: dziadek i pies byli nierozłączni i żyli w przyjaźni, no przynajmniej do zimy. Na zimę do dziadka przychodził jeż, dziadek pozwalał mu przezimować za piecem w kuchni, co bardzo irytowało Fafika. Jeż spał na zapiecku, dziadek czyścił strzelbę, a Fafik obrażony nie pozwalał się głaskać aż do wiosny. Kiedy byłam już na świecie, w domu mieliśmy kundelkę Mikę, takie maleństwo na kształt kiełbaski z nóżkami jak patyczki - świetna do grzania domowych papci. Od kiedy pamiętam Mika była siwiuteńką staruszką, spała w koszyku obok lodówki i posikiwała gdzie popadnie, prawdopodobnie ze starości. Kiedy byłam w drugiej klasie, ojciec pod pazuchą kurtki przyniósł mi moją jamniczkę – Punię. Historia Punii ma jednak tragiczne zakończenie, dlatego w tym momencie, na wiele lat kończy się zwierzęca linia w mojej rodzinie. Od tamtego czasu nikt z nami nie mieszka, żadnego ujadania ani miauczenia, pomijając gdakanie babcinych kur. Cisza.
Filemon.  


Od zawsze lubiłam siedzieć na parapecie naszego południowego okna, gapić się na ogród i na las, mogłam to robić wiele godzin zupełnie bezproduktywnie, no chyba że się zakochałam, to wtedy wzdychałam i gapiłam się na las. Któregoś dnia zauważyłam że coś porusza się w paprociach, okazało się że to dzika kotka urodziła małe kociątko. Na podwórku, pod moim oknem czarna jak węgiel kotka urodziła czarne jak węgielek kociątko. Zaczęłam im nosić mleko i zaczęłam je podglądać. Tego co dzieje się w głowie kota można się tylko domyślać, ale któregoś dnia otworzyłam drzwi, a na wycieraczce siedziało kociątko, spojrzało na mnie oczami w kolorze limonki i nonszalancko przemaszerowało pomiędzy moimi nogami. Pewnie tak chciało zakomunikować, że zostaje. I chociaż wszyscy byli przeciwni, kociątko zostało, i dostało imię świadczące że kot potrafi wszystko - nawet białe zamienić w czarne. Czarny Filemon nosi bajkowe imię białego kotka. Filemon cały czas jest niezależny, pomieszkuje w obrębie domu, pozwala się karmić, ale ani na chwilę nie zrezygnował ze swojej wolności. Kiedy wyprowadziłam się z domu koci duch poszedł moim śladem. Na balkonie naszej kawalerki pojawił się pręgowany kot, lubiący mleko i nasze wieczorne czytanie. Siedział na balkonie z nosem przyklejonym do szyby, wypijał zostawione dla niego mleko i słuchał bajek. W ciepłe wieczory zostawiałam uchylone  okno, żeby lepiej słyszał. Jak się teraz nad tym zastanawiam, to nie jestem taką klasycznie nielubiącą kotów osobą, ja po prostu nie wyobrażam sobie posiadania kota.
Mieć, czy nie mieć kota?




Jest na świecie wielu zdeklarowanych przyjaciół kotów, takich którzy nie wyobrażają sobie życia bez kota. Są tacy którzy od kotów trzymają się z daleka i tacy jak ja, którzy koty szanują ale chodzą innymi niż kocie ścieżkami.  Są jeszcze tacy którzy zastanawiają się czy wziąć kota do domu. I szczególnie dla tych ostatnich jest adresowana książka Dawida Ratajczaka pt „Jak wytresować kota?”. Książka jest warta przeczytania z trzech powodów: jest ciekawa, zabawna i w inteligentny sposób gra z konwencją poradnika.
Dlaczego ciekawa i zabawna?   
Nie przypuszczałam, że życie domowego kota może być ciekawe?! Okazuje się że standard obrzydliwy, czyli: kąpanie, przycinanie pazurów, wizyta u weterynarza i sam fakt mieszkania z kotem są jedną wielką kopalnią żartu sytuacyjnego. Głównym problemem człowieka jest to, że ma jakąś wizję, w tym przypadku wizję posiadania kota. Człowiekowi wydaje się, że przyniesie kotka, wsadzi go do specjalnie dla niego kupionego legowiska, nasypie mu karmy do kolorowej miseczki i już sobie będą tak razem żyć do końca świata. Nic bardziej błędnego! Kot jest wielkim indywidualistą, ma charakter, nastroje i humory, w ogóle cały przypomina zaplecze sklepu dla magików – kot jest nieprzewidywalny. Jak inaczej można określić zwierzę, które nie zawaha się zaatakować właściciela gdyby ten wpadł na pomysł odświeżenia go w wannie, albo utyje i skutecznie uniemożliwi nam odchudzenie go, albo zaadaptuje nasze łóżko na swoje, albo zje naszego ulubionego kwiatka, a potem go zwróci w dziesięciu różnych miejscach? Tak właśnie zachowuje się trudny przypadek ogólnie sklasyfikowanego „mruczka”. Autor pisząc o prozie kocio - ludzkiego życia robi to rubasznie, lekko i okrasza dowcipem. Ma ponadto niemały talent do sekwencji: „życie z kotem daje nam możliwość poczucia się we własnym domu jak gość”; „gruby kot jest nadal szybki, tylko krócej” ; ”mycia kota się nie zapomina” ; „kot ma słuch dobry, ale wybiórczy” i wiele innych mini puent po których może nastąpić tylko wybuch śmiechu. Styl pisarski Dawida Ratajczaka to kolejny atut, nie ma się wrażenia „bycia pogrążonym w lekturze” to raczej przyjemna pogawędka o kotach, która trwa: jeden duży kubek kawy zbożowej i dwie filiżanki herbaty ziołowej, może upłynąć jeszcze szybciej jeśli zaliczyliście kurs szybkiego czytania.  
Poradnik, a nie poradnik.
Koronną  cechą poradnika jest: opisywać konkretny przedmiot lub zagadnienie, radzić jak rozwiązać problem, kierować, pouczać, epatować wiedzą. W przypadku „Jak wytresować kota?” definicja jest tylko w połowie trafiona. Autor rozjaśnia mroki przed tymi którzy o kotach nie wiedzą nic, ale zarazem nie sili się na nieomylność i wiedzę absolutną. Naturalnie jako doświadczony „właściciel” dwóch kotów może uczulać i przestrzegać, ale będąc obeznanym w zmienności kociego charakteru wie że w zasadzie każdy kot musi być traktowany indywidualnie. Dawid Ratajczak miał dobre intencje – chciał kota teoretycznie przybliżyć człowiekowi i to się udało. W przypadku „kociego tematu” warto pamiętać że teoria i praktyka często chodzą dwiema różnymi drogami, a sam opisywany idzie nonszalancko trzecią ścieżką. 
Zakończenie z „Kotkiem” i z kotami.



„Jak wytresować kota” jest książką adresowaną do czytelnika w każdym wieku, mojej Amelce bardzo podobał się rozdział o „Myciu kota” ja śmiałam się od pierwszego skrzydełka okładki, przez dwieście trzy strony aż do drugiego skrzydełka okładki, gdzie autor w dziesięciu punktach wymienia w czym kot jest lepszy od mężczyzny, a w czym od kobiety. Bez wątpienia Dawid Ratajczak jest popularyzatorem kociego tematu, jego książkę warto przeczytać, aby nie tracąc dobrego humoru  być bardziej świadomym z konsekwencji brania odpowiedzialności za tak charakterne stworzenie jakim jest kot.  
Dla najmłodszego członka rodziny w której się czyta i uczy czytania dzieci, (zarówno rodziny w której kot jest, albo w której kota nie ma) polecam „Kotka” Wiesława Drabika, krótki, rymowany tekst i duże kolorowe ilustrację przyciągają uwagę nawet najmłodszego słuchacza – sprawdziłam to na naszej Zosi!

 Pozdrawiam i zapraszam na następną Lekturę Honoratki!    


Spotkanie dziewiętnaste: Podchody pod Kucyki Pony.
W recenzji komiksy: „Mój Kucyk Pony: Przyjaźń to magia” i  „Lucky Luke”, wyd. Egmont.



Mody…
Jako dziecko uwielbiałam lalki Barbie, była to miłość absolutna i bezkrytyczna. Chociaż z dzisiejszej perspektywy nie wiem jak można lubić lalkę - małą kobietkę, której biust przypomina kształtem obgryzioną ekierkę, która ma biodra nie wiele szersze od kolan i kładzie się spać w pełnym makijażu? Nie rozumiem mojej dziecięcej fascynacji Barbie, podobnie nie rozumiem szaleństwa Amelki na punkcie Koników Pony?! Mamy w domu chyba wszystkie możliwe Pony gadżety: gazetki, skarpetki, pudełeczka na skarby z konikami, linijki, zakładki do książek, kolorowanki i same kucyki w trzech rozmiarach: duża Księżniczka Celestia, średnie i mniejsze klaczki, a nawet maleństwa z jajek niespodzianek. A ostatnio pobłażliwy, babciny króliczek wielkanocny przyniósł Amelce lalkę kucyka?! I znowu ta sama śpiewka:  powtarzający się kształt klepsydry, zamiast biustu zdeformowana ekierka i tylko buzia konika i modny kolor - wrzosowa skóra i jagodowe włosy?! Amelka oszalała ze szczęścia, ale nie na długo. Po kilku dniach bycia nierozłącznie związaną z „fioletową pięknością”, Amelka wsadziła lalkę- kucyka do łóżeczka dla lalek, w którym śpi już piątka innych lalek i cztery kucyki, przykryła ją kołderką i stwierdziła że nowa przyjaciółka wyjechała na wakacje. I tak wygląda ekspresowa historia wielkiego marzenia o posiadaniu na własność kolejnej wariacji na punkcie konika. Oczywiście kucyki ciągle się pojawiają, są jednym z domowych leitmotivów. Ostatnio znów słucham o następnym konikowym marzeniu, podobno potrafi robić przewrotki w tył?! Żeby nie zwariować, albo nie nabawić się jakiejś „konikofobii”, postanowiłam wziąć Kucyki Pony sposobem. Razem z Amelką przeczytałyśmy komiks: „Mój Kucyk Pony: Przyjaźń to magia”. Wspólne czytanie komiksu, różni się od wspólnego czytania książki. Siła przekazu treści i ilustracji ma w komiksie zupełnie inny wymiar niż w książce. Czytając dziecku książki, raz na kilka stron pokazujemy mu ilustracje, uchylamy w ten sposób tylko rąbka tajemnicy, całą resztę mały słuchacz musi wyobrazić sobie sam. Tymczasem w komiksie to ilustracje akcentują i przemawiają głośniej niż sama treść. Dlatego komiks ma tyle samo przeciwników co wielbicieli. Ilustracje w komiksie niosą historię, ma to niewątpliwie taką zaletę że po wspólnym odczytaniu komiksu, dziecko które jeszcze nie potrafi czytać, może z łatwością do komiksu wrócić. Jest jeszcze jeden powód, wspólna lektura komiksu zapewnia większą interakcję czytającego ( mamy/ taty) ze słuchaczem ( dzieckiem). Siedzimy obok siebie, razem czytamy i oglądamy komiks, komentujemy nie tylko przygody kucyków, ale także co ważne dla malej dziewczynki ich wygląd, czarodziejskie moce, sugestywne miny. Reasumując, mamy szanse bliżej się kucykom przyjrzeć. Czytając Amelce komiks: „Mój Kucyk Pony, przyjaźń to magia”  spędziłyśmy wspólnie czas: pośmiałyśmy się z głupiutkiej Pinkie Pie, poznałam alter ego Amelki w świecie kucyków czyli Rainbow Dash - to ta która robi przewrotki w tył, a także lata i ma tęczową grzywę! Ponad to komiks przywrócił do życia wszystkie śpiące w wakacyjnym  łóżeczku lalki i koniki- dostały herbatę z plastikowego serwisu i razem z Amelka przejrzały komiks o magii i przyjaźni! 
I chyba były tą aktywnością równie zaskoczone jak ja!
Droga mamo, jeśli chcesz zobaczyć błysk zachwytu w oczach swojej córki,  koniecznie zabierzcie na majówkę komiks: ”Mój Kucyk Pony, przyjaźń i magia” od Egmontu, kto wie może przypomnisz sobie jak z rajstop swojej mamy szyłaś sukienki lalkom Barbie!? 



Miłości…
Nigdy nie wiadomo co z dziecka uda nam się przemycić w dorosłe życie, można  namiętnie żuć owocową gumę i nie dbać o wypadające plomby. Można też kochać tą samą, chłopięcą miłością Asteriksa i Lucky Luka. Jeśli komiks o Kucykach Pony uszczęśliwił moją Amelkę, to album z przygodami Lucky Luka bardzo ucieszył Radka. Nieważne jak byłby zmęczony po całym dniu, wieczorem i tak leży na kanapie i czyta. Tomik sprawi przyjemność każdemu kolekcjonerowi, albo po prostu małym i dużym chłopcom. Jest ładnie wydany: twarda okładka, kredowy papier, przedruki czarno białych zdjęć Dzikiego Zachodu – to wszystko sprawia, że ma się dużą przyjemność obcowania z lekturą komiksu. Ale jest jeszcze komiksowe serce w tym przypadku bardzo pojemne, czyli piętnaście przygód niezłomnego kowboja. Można czytać od początku do końca, a można zacząć od swojej ulubionej, np. od „ Zachodniej gościnności”. Kiedy ja czytam Lucky Luka wyobrażam sobie jak skrajnie mieszczański i konserwatywny tata Mikołajka bierze syna na kolana i zamiast czytać po pracy swoją nieśmiertelną gazetę, czyta z synem historyjki o kowbojach i Indianach. Ciekawe czy taka wizja przeszła kiedyś Rene Goscinnemu przez myśl? 

Przyjemnego czytania i do następnego spotkania!


Spotkanie osiemnaste: Kwiecień plecień, bo przeplata: trochę czytania, trochę oglądania i trochę rysowania.

W recenzji: „Damą być. Jak się ubierać i zachowywać w różnych sytuacjach”, Zofia Stanecka, wyd. Egmont
„Basia i piłka nożna”, Zofia Stanecka, wyd. Egmont oraz „Basia. Gdzie jest Kajetan?” Zofia Stanecka i Marianna Oklejak, wyd. Egmont Art.

Poetycki wstęp.
W wierszu Wandy Chotomskiej pt.”Pan Kwiecień”, tytułowy Pan Kwiecień w fiołkowym berecie chodzi po świecie i trochę jak poeta, trochę jak czarodziej zmienia świat. A to doczepia skrzydła i piecze torty ze śniegu, a to zrywa z klombu słonie – robi wszystko co można sobie wyobrazić. Podobnie jak kwietniowi poeci postępuje tylko jedna kapryśna pani. Pani Wiosna. Za oknem trwa pogodowy karnawał, wiatr poleruje niebo jak lustro do srebrnego połysku. Czarne chmury połykają białe chmurki, grubną, pękają i pada deszcz ze śniegiem. A wieczorem kiedy czytamy z Amelką „Basię i piłkę nożną” grzmi
i zrywa się pierwsza wiosenna burza. Wszystkiego można się po tej wiośnie spodziewać, dlatego warto się dobrze przygotować.

Jeśli poranny spacer, to jak na damę przystało tylko z parasolką!





 
Bardzo ucieszyła mnie wiadomość, że Zofia Stanecka wydała nową książkę, a kiedy dowiedziałam się, że jest to poradnik savoir vivreiu do radości doszło jeszcze uznanie. Czy może istnieć większe wyczucie tematu i czasu, niż wydanie książki o tym jak należy się ubierać i zrobić to wczesną wiosną? „Damą być. Jak się ubierać i zachowywać w różnych sytuacjach” to pogodowo-modowe perypetie z życia dwóch sióstr: Juli i Poli. Obie różnią się jak ogień i woda, albo jak wiosenny poranek od wiosennego popołudnia. Starsza - Jula, stara się być zawsze elegancka i dystyngowana. Wie jak należy się ubrać na plażę, albo na spacer w górach, a jeśli nie wie to zawsze może się poradzić mamy – świetnie ubranej i kulturalnej pani architekt. I jeszcze jedna, niezwykła cecha Julii, sprawnie i szybko pakuje walizki swoje i siostry! Takie dziecko to skarb, szczególnie przed wyjazdem na wakacje. Druga, młodsza siostra, może
w sprawach mody nie jest taka „akuratna”, ale za to ma swój styl. Gustuje w wizerunku „na tygrysa”. Właściwie, to nie tylko wizerunek, to styl bycia. Mały tygrysek ma swoją ukochaną, tygrysią piżamkę i niezawodną hulajnogę, a na plażę wkłada zawczasu ( już do jazdy samochodem) kąpielowe majtki!  Osiem rozdziałów „Damą być” Zofii Staneckiej wyczuli małe elegantki i małe tygrysice na sprawy mody i pogody oraz, co ważne, lektura jest aktualna nie tylko wczesną wiosną, ale przez cały rok – od balu po zaśnieżoną górkę przed blokiem.

Słoneczne popołudnie i sport.


Kiedy wreszcie wysypie się z chmur cały zapas śniegu i deszczu, a czasem tak właśnie dzieje się po obiedzie, można wziąć piłkę i pograć, na przykład w nogę.
Według współczesnych naukowców aktywność fizyczna jest rozwiązaniem większości ludzkich problemów.
 

Wie o tym dobrze Zofia Stanecka, dlatego w nowej przygodzie „Basi” wiele się wokół sportu dzieje: cała rodzina z różnych powodów ogląda mecz piłki nożnej w telewizji, ktoś robi się ważny z powodu kółka sportowego, ginie pewna karta, Basia rozważa ucieczkę z domu, mama okazuje się genialną napastniczką, a na koniec ktoś z kimś się pogodzi, żeby wspólnymi siłami wygrać mecz na trawie. Czytając najnowszą przygodę „Basi” i stary i nowy czytelnik poczują się jak w domu – tak właśnie działa Basia.
  
PS „Basię i piłkę nożną” zaleca się czytać, po wcześniejszym wybieganiu się po parku, to sprawdzony przez Amelkę sposób na wiosenne czytanie i szybkie zasypianie! 

Chwila oddechu i wieczorne kolorowanie.



Wiele razy na moim blogu pisałam o książkach od Literackiego Egmontu wysoko oceniając ich treść, tym razem chciałabym napisać kilka zdań o szacie graficznej. Ilustratorzy tworzący dla książek Egmontu: Marianna Oklejak, Marta Ruszkowska, Joanna Rusinek czy Daniel de Latour, to artyści którzy własną, niepowtarzalną kreską dookreślili treść i stworzyli bohaterów i ich światy. Nie wyobrażam sobie, żeby Basia mogła wyglądać inaczej! Basia bez okrągłego brzuszka, za długiej grzywki, bez maślanych oczek i bez piegów na nosie to nie Basia! Jest tylko jedna Basia, a jej charakter – dobre strony i słabości mają tylko jedną autorkę i bez wątpienia ma ona wyobraźnię i talent!  To poruszające, że ktoś potrafi narysować zadarty nos, a taki ma właśnie Jula, albo stworzyć interesujący komiks o historii naszego kraju. Nie potrafię rysować, ale myślę że ilustrator jest pierwszym komentatorem tekstu, a jest to bardzo odpowiedzialna profesja. Jego emocje i wyobrażenia wraz z rosnącą liczbą czytelników zyskują status masowy. W każdym domu w którym zamieszkała Basia, zamieszkało także jej narysowane ucieleśnienie. Dla małego czytelnika to jak postać jest narysowana znaczy jaka jest.

Na wiosnę polecamy z Amelką czytanie, oglądanie i rysowanie książek od Egmontu. Pozdrawiam i do następnego spotkania. :)


Spotkanie siedemnaste: O Bajkowych fenomenach - recenzja „Ręcznikowca”.
W recenzji:  „Ręcznikowiec”, Joanna M. Chmielewska, wyd. Bajka.


Fenomeny z bajek.
Gdyby rozłożyć bajkę, jak bryłę na matematyce i narysować jej siatkę, to można by wyróżnić jej stałe elementy. Na szkielet bajki składałyby się: obowiązkowy bohater, którego losy śledzi czytelnik - bywa że bohater jest też opowiadaczem, czyli narratorem bajki, ale nie jest to jego główne zadanie i jest od tej reguły wiele odstępstw. Zaraz za bohaterem podąża czarny charakter, który w bajce pełni niepodważalnie ważną rolę - opozycji wobec bohatera. Nie ma w świecie przedstawionym bajkowej historii ważniejszego konfliktu niż odwieczne starcie pozytywnego bohatera ze szwarccharakterem. Nie wyobrażam sobie co by się stało z bajką gdyby nie te wszystkie: czarownice, wiedźmy, podstępne trolle, mściwe chochliki, diabełki mieszkające w dziuplach drzew, Buki, rozbójnicy i inni - jedno jest pewne bez nich bohater nic by nie zrobił, niczego by nie odkrył i nic ciekawego by mu się nie przydarzyło, jednym słowem bohater zanudziłby się na śmierć! Ale świat nie jest czarno- biały i bajki nie traktują tylko o dobrych i złych charakterach, dlatego trzecim stałym konstruktem bajki są fenomeny. Fenomen najłatwiej opisać jako pozornie zwykłą rzecz, która oprócz podstawowego zastosowania ma jakieś tajemnicze działanie, albo ukrytą moc. Najbardziej znanym fenomenem jest lampa Aladyna, niby zwykła lampa a jak ją potrzeć to wszyscy wiedzą co się stanie. Popularnymi bajkowymi fenomenami są także: latająca skrzynia, zaczarowane buty, zatrute jabłko,  magiczne nasiona, szklane buciki, ośla skórka i ręcznik. Słucham? Nie słyszeliście o ręczniku? Czyli o Ręcznikowcu też nie?

Fenomen z ręcznika.   
Właściwie ja też do niedawna nie słyszałam o ręczniku  fenomenie. Może wie coś na ten temat jakiś wezyr, ale w tej szerokości geograficznej Ręcznikowce dotychczas nie występowały. Wygląda na to, że Joanna M. Chmielewska na potrzeby bajki z Bajki stworzyła zupełnie oryginalny bajkowy fenomen. Jest Ręcznikowiec z ręcznika, właściwie to jest ręcznikiem który spadł z wieszaka, ułożył się w coś na kształt stworka, albo Yody z „Gwiezdnych wojen” i zaczął oddziaływać. Oddziaływanie to trafne sformułowanie, ponieważ Ręcznikowiec nie mówi, nie czaruje, nie lata i jak na materię bajkową działa bardzo subtelnie,  innymi słowy Ręcznikowiec działa we frotowych rękawiczkach. Ale może od początku, wspomniany wieszak z którego spadł ręcznik i stał się Ręcznikowcem znajduje się w łazience Alka i jego rodziny. Jest to zupełnie zwyczajna rodzina: mama, tata, Alek i jego dwie siostry, starsza Aleksandra i młodsza Julka. Nie ma w rodzinie Alka biedy, niesprawiedliwości, ani żadnego chuligana - reasumując rodzina Alka nie potrzebowała ingerencji magicznej siły, a jednak pod wpływem Ręcznikowca i na skutek dobrych przyzwyczajeń zaczynają się w rodzinie Alka dziać rzeczy niezwykłe. Jakie? Istnieje duże prawdopodobieństwo,
 że Ręcznikowiec przekonał Julkę do jedzenia warzyw, a przynajmniej marchewki. Ola wybrała idealnego chłopaka, a Alek i jego koledzy zakolegowali się z Panem Piotrem, natomiast wszyscy członkowie rodziny dużo, na głos i płynnie czytali w wannie.

 

Bilans jak najbardziej pozytywny. 
Fenomeny z bajek są nieziemskie, czasem od ich mocy jeżą się włosy na głowie czytelnika. Wszystkie mają jedną cechę wspólną, dają się poznać , to znaczy że objawiają swoją niezwykłość, a potem giną w bajkowej fabule. Bo czy ktoś słyszał o dalszych losach siedmiomilowych butów? Ja na pewno nie! Tymczasem Ręcznikowiec pozostał do końca nieodgadniony, dla przykładu: jak porozumiewał się z rodziną Alka? Może za pomocą telepatii? Zniknął także w sposób tak prosty jak się pojawił, ale nie będę zdradzać zakończenia.
Wydaje mi się, że muszę zmienić swoją hipotezę, dopóki istnieją cudaki takie jak Ręcznikowiec, nie można jeszcze z matematyczną precyzją narysować siatki bajki, przynajmniej nie bajki z Bajki.

Ja i Amelka gorąco polecamy lekturę „Ręcznikowca”, z uwagi na oryginalną treść i wizerunek Ręcznikowca, jak mówi Amelka „słodko” narysowanego. Ja dodam jeszcze, że wspomniane „słodkie” ilustracje są autorstwa Emilii Dziubak.

Przyjemnego czytania i do następnego spotkania! :)

Spotkanie szesnaste: Wiadomości z frontu.

W (pretekście do) recenzji: „Dzieci z Bullerbyn”: Astrid Lindgern, wyd. Nasza Księgarnia.

Kontekst.
Minęło już dobre pięć lat od kiedy w domu było niemowlę. I nagle znowu jest - takie małe, robak w śpiochach… I niby człowiek pamięta jak się kąpie, czy zmienia pampersa, ale i tak jest w szoku i tak się musi na nowo przyzwyczajać.
Już na początku wszystko się kończy: ośmiogodzinny niczym niezmącony sen, czytanie w łóżku, rodzinne układanie puzzli i granie w planszówki o piątkowym filmie i piwie z mężem nie wspominając. KONIEC, wszystko przechodzi do historii, przynajmniej na jakieś dwa lata. Małe ma swoje zasady gry i konsekwentnie (krzykiem) je egzekwuje. Zosia lubi drzemać (nie mylić ze spać) kołysana i z głową na piersi. W nocy wstaje - jak w zegarku, co trzy godziny,
a następne pół godziny opróżnia „cyca”, wyjątkiem jest pobudka o północy, wtedy pół godziny opróżnia cyca, a potem robi kupę!? Kto małemu zabroni?
W domu wszyscy chodzą ogłupiali: Radek jak zombie, ja jak zombie z zapaleniem zatok, a Amelka żali się na głos: „zaraz mi pęknie głowa”! W takich domowo- wojennych warunkach, żeby nie zwariować, trzeba koniecznie znaleźć jakąś strefę neutralną, jakiś cichy kąt. Nie przychodzi mi do głowy nic lepszego niż wieczorne czytanie do poduszki. Żeby tradycja mogła ocaleć i żeby mama ze starszą siostrą mogły poczytać, tata bierze wykąpanego
i nakarmionego „Pomidorecka” i buja nim, kołysze, huśta…- jak zwał tak zwał, ale robi to dobrą godzinę! Chwała mu za to, dzięki tato.



Szerszy kontekst.
Siedzę w pokoju Amelki. Czytamy, trochę rozmawiamy, a ja powolutku odzyskuję kolory i wracam do życia. Przez pierwszy miesiąc życia naszej Zosi przeczytałyśmy niestarzejące się przygody dzieci z Hałasowa, tak na język polski tłumaczy się nazwę  trzech zagród: Północnej, Środkowej i Południowej. Pewnie już wiecie o kim mowa? Mój powrót do żywych i śmiech Amelki tłumiony kołdrą zawdzięczamy: „Dzieciom z Bullerbyn” autorstwa Astrid Lindgern.
Astrid Lindgern napisała „Dzieci z Bullerbyn” w 1947 roku, pierwsze polskie wydanie
w tłumaczeniu Ireny Szuch-Wyszomirskiej ukazało się w 1957 roku. Książka liczy już sobie sześćdziesiąt osiem lat, a wciąż jest interesująca, wciąż jest esencją dziecięcej radości.  Bardzo podoba się słuchającej pięciolatce, a na czytającą mamę działa jak wehikuł czasu.  Kiedy mama czyta, znowu ma osiem lat i włóczy się po polach. Towarzyszy jej zaprzyjaźniona dzieciarnia, która dawno gdzieś zniknęła, dorosła, wyjechała na Wyspy, ma już swoje rodziny i swoje dzieci. Ale dopóki czytam, wszyscy mamy osiem lat, skończyła się szkoła i są wakacje. Właśnie odkryliśmy na łące mały murowany mostek, pod którym przepływa potoczek cieniutki jak wstążeczka. Potem skaczemy, jak w transie, po dachu starego autobusu, który porzucony zarósł trawą. Sypią się szyby, jęczy metalowy dach, a my śmiejemy się z całych sił - kto jak  najgłośniej. Wolno nam, jesteśmy mali, świeży, całe życie jeszcze przed nami.
Amelka polubiła dziewczynki, szczególnie narratorkę Lisę, cały czas kibicowała im kiedy na swój sympatyczny i rozchichotany sposób rywalizowały z chłopakami. „Ja się nigdy nie ożenię mamo!”, powtarzała. A potem śmiała się w poduszkę kiedy golusieńki Lasse siedział na kamieniu w strumieniu, grał na grzebieniu i udawał wodnika. No tak, Lasse to miał wyobraźnię, nie miałabym nic przeciwko takiemu zięciowi. Oczywiście w przyszłości, w odległej przyszłości!

I zakończenie.  
W domu mamy dwa wydania „Dzieci z Bullerbyn”, pierwsze z 1988 kupione przez moją mamę kiedy zaczynała pracę w przedszkolu i drugie moje wydane w 1993 roku, miałam wtedy dziewięć lat i pierwszy raz zetknęłam się z paczką z Bullerbyn. Po latach obie książki są zaczytane, pomięte, z wypadającymi stronami, nie ma drugiej książki w tak opłakanym stanie w naszej domowej biblioteczce. Myślę sobie, że to największy komplement dla opowieści, czytana tyle razy, że aż o ból przyprawia jej widok. Z całą pewnością Zosi trzeba będzie już kupić nowy egzemplarz. Jutro zaczynamy z Amelką następną czytaną podróż sentymentalną, tym razem będzie to:” Doktor Dolittle i jego zwierzęta”.

Trzymajcie za mnie kciuki i do następnej lektury Honoratki! :)    


Spotkanie piętnaste: Post po terminie, czyli o tym jakie książki znalazły się pod choinką. 

W recenzji:
„Tsatsiki i tata poławiacz ośmiornic”: Moni Nilsson, wyd. Zakamarki.
„Kłopoty rodu Pożyczalskich”: Mary Norton, wyd. Dwie Siostry.
„Przygody Pippi”: Astrid Lindgern, wyd. Nasza Księgarnia.

To duży przywilej być prawą, zaczytaną ręką świętego Mikołaja i decydować które książki trafią do świątecznych paczek. Myślę sobie, że w rankingu świątecznych przyjemności kupowanie książek przewyższa u mnie nawet nienasycenie wigilijnym barszczykiem z uszkami! A więc do dzieła! Nurkuję w moim ulubionym dziale: „Książki dla dzieci”, w mojej ulubionej księgarni internetowej i szukam, ale nie poruszam się po omacku, mam sprawdzone tropy.




Trop pierwszy: Dużo śmiechu, daje dużo do myślenia! 
Po przeczytaniu z Amelką pierwszej książki z przygodami świeżo upieczonego pierwszoklasisty, syna samotnie wychowującej, rockandrollowej mamy - wiedziałam, że na pewno kupię następny tomik. Kilkoma ruchami i kliknięciami myszki wkładam do wirtualnego koszyka: „Tsatsiki i tata poławiacz ośmiornic”. Czytając Tsatsikiego, trzęsie się brzuch i w nadzwyczaj przyjemny sposób spala się świąteczny tłuszczyk. Ale historia Tsatsikiego, to nie tylko feeria  sprawnie opisanych przygód małego chłopca, to nie tylko „błękitne ptaki” drugoplanowych bohaterów, a więc: Mamuśki, Pera Hammara czy Jensa, to także nie tylko humor i kulturowa stłuczka z obyczajami innego kraju. Na marginesie, o tym ze Szwecja to nie Polska można się przy głośnym czytaniu zająknąć i zarumienić na co drugiej stronie! Tsatsiki jak czkawka wraca do mnie kiedy już położę Amelkę spać po wieczornej lekturze. Zastanawiam się nad samotnie wychowującą mamą. Mamuśka ma raczej nietuzinkową pasję niż zawód, ma też rozterki sercowe i wychowawcze, przystojnego współlokatora
i rozkochanego w niej kolegę z zespołu. Moni Nilsson napisała cykl zabawnych przygód o Tsatsikim i sprawnie wplotła w niego wątek feministyczny. Autorce udaje się zapukać do poglądów współczesnej mamy. Jaki jest tego efekt? To zależy od mamy. Może w przygodach Tsatsikiego zaczytuje się samotna z wyboru mama i tylko się uśmiecha na myśl że jej szwedzka koleżanka zabiera swojego syna w podróż do Grecji, żeby poznał swojego biologicznego i niczego się niespodziewającego ojca?! A może portret nagiej Mamuśki w salonie Janisa będzie szokiem dla innej mamy? Wszystko zależy od poglądów czytającej mamy. Ja nie będę się wymądrzać o tolerancji, od kiedy wydałam z siebie najdłuższe: ”yyyyyyy”, zamiast na głos przeczytać o spostrzeżeniach Tsatsikiego na temat wielkości siusiaka jego taty!? Jednak uważam, że przykład Mamuśki jest nośny, może natchnąć swobodą, luzem i akceptacją siebie - tego ostatniego, jak i samego Tsatsikiego – Tsatsikiego Johanssona nigdy nie za wiele! Pozostaje mi doradzać w sprawie książkowych prezentów Króliczkowi wielkanocnemu, oczywiście polecę mu trzecią cześć przygód chłopca z ulicy Parkowej.
 Trop drugi: Bezbłędna klasyka.   


 

Jeśli coś jest klasyczne, albo kultowe to musi być powszechnie znane. Ostatnio zapytałam Amelkę dlaczego ciągle stuka palcem w czoło i mruczy coś pod nosem? Z oburzeniem odpowiedziała, że jej i Kubusiowi Puchatkowi to  zawsze pomaga w myśleniu. No tak, Kubusia Puchatka zna każdy – to ta powszechnie rozpoznawalna klasyka, klasyka która była już pożywką niezliczonych filmów animowanych, dała twarz niejednej kolorowance, albo okładce zeszytu. Ale istnieje jeszcze druga twarz klasyki, ta nierozpoznawalna przez tłumy i trochę zapomniana. Z tego oblicza zdmuchuje kurz wydawnictwo Dwie Siostry  wydając między innymi serię: „Mistrzowie ilustracji”. Od pewnego czasu zbieramy sobie z Amelką tytuły wydawane w tej kolekcji, więc pewnie i na ten temat pojawi się wkrótce jakiś post. Póki co, brytyjska perełka, pierwszy tytuł 
z pięciotomowego cyklu o rodzinie Pożyczalskich. „Kłopoty rodu Pożyczalskich” Mary Norton, to rzecz o brytyjskim odpowiedniku Krasnoludków.  Naturalnie Pożyczalscy są kwintesencją angielskiego gustu: popijają herbatę, wiedzą którzy z ich sąsiadów są dobrze urodzeni, a którzy sobie tylko szlachectwo uzurpują, lubią ładne przedmioty oraz meble i tylko mieszkają nie w centrum Londynu, a pod podłogą w kuchni ich ludzkich sąsiadów. Historię Strączka, Dominiki i ich córki Arietty czyta się nobliwym tonem, rozkoszując się w archaicznym już dzisiaj języku, operującym słowami- zaklęciami takimi jak: lamus, pianola czy serwantka. Akcja toczy się nieśpiesznie, w rytm wyszywanej przez Panią May kołdry. „Kłopoty rodu Pożyczalskich” czytałyśmy z Amelką w świąteczne przedpołudnia, świetnie komponowały się z ciepłym światłem choinki i smakiem świątecznych ciasteczek.
Zrobiłyśmy coś absolutnie niezgodnego z rodzimą tradycją - pożyczyłyśmy sobie w święta trochę czasu dla siebie, żeby poczytać…
 Bez Pippi, ani rusz!     
 


Pippi jest idolką Amelki. Trudno o lepszą kandydatkę na wzór, Pippi ma czym zaimponować: jest nadzwyczaj silna (potrafi podnieść i wynieść na werandę konia), jest córką pirata i zarazem króla Murzynów i nie rozstaje się ze swoim najlepszym przyjacielem - ze swoją małpką Panem Nilssonem. W takich okolicznościach Pippi powala na łopatki wszystkie możliwe księżniczki, nawet Oślą Skórkę i disnejowską Zosię, a ja myślę sobie po cichu: „NA SZCZĘŚCIE”!
Z Pippi Pończoszanką - indywidualistką Amelka spotkała się pierwszy raz za sprawą nie książki, a mini serialu dla dzieci. Znalazłam w Internecie filmy z lat siedemdziesiątych o przygodach Pippi, chciałam pokazać Młodej że oglądać można nie tylko kreskówki, że istnieje także kino dla dzieci. Rybka wzięła przynętę, spodobała się zarówno bohaterka jak i konwencja. Wiadomo jednak, że nawet najlepszy film nie zastąpi literackiego pierwowzoru, stąd trzeci książkowy prezent pod choinką - słoneczny tomik „Przygód Pippi” od wydawnictwa Nasza Księgarnia. Pippi pierwszy raz wydana była w Polsce
w 1958 roku i wcale się od tego czasu nie zestarzała, krążą w niej witalne soki: nigdy nie nudzących się przygód, dziecięcej fantazji no i są jeszcze ilustracje,

w kolorach złota i miedzi – śmieszne, nie wydumane, po prostu dobre.
 O tym, że jestem wielbicielką całej „Biblioteki Wydawnictwa Nasza Księgarnia” pisałam już nie raz, oko mi ucieka na jeszcze kilka tytułów, więc pewnie na blogu coś jeszcze o książkach od tego wydawnictwa napiszę.
Zakończenie dla spokojności!
Tych którzy martwią się, że Amelkę zagłaskała zaczytana prawa ręka świętego Mikołaja i że biedaczka dostała pod choinkę same książki, uspokajam - aż tak bardzo jeszcze nie sfiksowałam! No i są jeszcze inne ręce kupujące w imieniu świętego prezenty: te do zabawy, te z czekolady, te normalne prezenty…

Pozdrawiam i do następnej lektury! 

Spotkanie czternaste: Skończyłam trzydzieści lat i odkrywam komiksy?! Lepiej późno niż wcale!
W recenzji - komiksy:
„Kubatu”: Przemysław Surma i Jakub Syty, wyd. Egmont.
„Wszystko będzie dobrze”: January N. Misiak, wyd. Egmont.
I gra: „Pędzące jeże”.


Wstęp, czyli co było to nie jest!
 Nigdy nie lubiłam komiksów. Zawsze miałam wrażenie, że to „rozrywka środka”, pomiędzy: książką i filmem animowanym. I tyle i cześć, dla mnie za mało ambitnie, ja tu prawdziwe książki czytam! Jednak od pewnego czasu chętnie zaglądałam na strony wydawnictw drukujących oprócz książek także komiksy i byłam coraz mniej pewna, czy rzeczywiście komiks to tylko „rysowanka z chmurkami tekstu”? Zawstydziłam się swoją ignorancją
i zaczynam nadrabianie braków, a jest co nadrabiać! Rene Goscinny, autor książek o moim ukochanym Mikołajku, to człowiek od komiksów – ja o tym nie wiedziałam, a Radek tylko się roześmiał i z ostatniej wizyty u swoich rodziców przywiózł pełne pudło „Asteriksów”! Teraz czytają z Amelką, a ja się wstydzę i podsłuchuję. Co robić, kiedy się schodzi na dziki ląd? Oczywiście można go wygooglować, można też zdać się na własną intuicję. Jako uczennica klasy maturalnej zainteresowałam się muzyką jazzową – spodobała mi się, ale rozeznania w niej nie miałam. Wymyśliłam sobie, że do nieznanego mi jazzu przyłożę lepiej mi znaną mapę mojego hobby; czyli wiedzy o filmie. I tak czytając o filmografiach poszczególnych państw, czy po prostu o ciekawych tytułach filmowych zwracałam coraz większą uwagę na muzykę towarzyszącą obrazowi, zaczęłam też wyławiać utwory, płyty i wykonawców jazzowych. Słuchanie jazzu rozpoczęłam od słuchania jazzowej muzyki filmowej, ten trop doprowadził mnie do genialnej ścieżki dźwiękowej z filmu: „Czarny Orfeusz”. Z biegiem czasu dryfowałam w różne strony. Miłość do jazzu dzisiaj już przygasła, ale wielkie odkrycia i ukochani wykonawcy, tacy jak: Krzysztof Komeda, Tomasz Stańko, Pat Metheny, Nina Simone czy Dave Brubeck’s  będą ze mną już na zawsze! Lubię ich, odkryłam ich zdając się na własny gust
i pewnie dlatego są mi tacy bliscy. W ogóle uważam, że nie w każdej dziedzinie trzeba być ekspertem, można być za to cichym sympatykiem! Taka myśl patronuje mi od kiedy zainteresowałam się komiksem, nie mam konkretnego planu działania, a jednak szczęście początkującego jest ze mną! Przypomniałam sobie film animowany: „Persepolis” o dorastaniu dziewczynki w ogarniętym rewolucją islamską Iranie. Pamiętałam, że film bardzo mi się podobał i że oparty był na komiksie, a właściwie na powieści graficznej (bo tak brzmi poprawna nazwa) więc postanowiłam przeczytać pierwowzór- nie zawiodłam się!  Szukając informacji o „Persepolis” trafiłam na analizy treści i ilustracji odsyłające mnie do różnych i bardzo bogatych estetycznie stron internetowych poświeconych komiksowi. Oglądam, czytam i oczy mi rosną! 
W między czasie miał miejsce jeszcze jeden przyjemny zbieg okoliczności, czytając w niedzielę do kawy „Wysokie Obcasy” natknęłam się na artykuł poświęcony Quino, autorowi Mafaldy i zakochałam się bez pamięci! Kilkuletnia, argentyńska dziewczynka - rewolucjonistka  interesująca się polityką rozbawiła mnie jak już dawno nikt, szkoda tylko, że w Polsce można ją co najwyżej polubić na facebooku.

Egmont czyta w moich myślach!


W zaistniałych okolicznościach: kiedy chodzę sobie i zwiedzam nową dla mnie, komiksową ziemię, bardzo przyjemną niespodziankę sprawiło mi wydawnictwo Egmont, proponując do recenzji dwa komiksy. W 2013 roku wspomniane wydawnictwo ogłosiło „Konkurs imienia Janusza Christy na komiks dla dzieci”. Ja dowiedziałam się, że Janusz Christa był uznanym polskim autorem komiksów, twórcą jednej z najpopularniejszych w naszym kraju serii zatytułowanej: „ Kajko i Kokosz”. Mój teść do dzisiaj uważa, że „Kajko i Kokosz” to jedno
z przyjemniejszych wspomnień z jego dzieciństwa, nie licząc wszystkich wygranych, podwórkowych meczy w piłkę nożną! Ale do rzeczy, do recenzji wybrałam dwa komiksy: „Kubatu” duetu autorów: Przemysława Surmy i Jakuba Sytego oraz „ Wszystko będzie dobrze” według pomysłu Januarego N. Misiaka.

Wybrałam te dwa komiksy nieprzypadkowo, myślałam o dwóch odbiorcach- to dwie dziewczyny, jedna właśnie skończyła pięć lat, a druga trzydzieści lat i obie świat komiksu dopiero poznają. Komiks „Kubatu” zapewnił mi efektowny rewanż na Radku, Amelka wolała poczytać go ze mną niż z nim „Asteriksa”!
I wcale mnie to nie dziwi, „Kubatu” to komiks świetnie wyczuwający potrzeby najmłodszego czytelnika, sprawdza się we wspólnej lekturze z rodzicem, albo
w samodzielnym czytaniu. Śmiało może po niego sięgnąć uczeń szkoły podstawowej. Kolorowe ilustracje w „dużych okienkach”, czytelna czcionka, ciekawa fabuła z jasnym przesłaniem i happy endem to dodatkowe walory które utrzymają zainteresowanie młodego adepta komiksu. Tytułowy „Kubatu” to pluszowa zabawka, mała papużka która towarzyszyła Kajowi prawie przez siedem lat, teraz chłopiec uważa się za wystarczająco dorosłego, aby już z nią nie zasypiać i właśnie ta decyzja rozpoczyna niezwykłą przygodę Kaja i Kubatu. Wybiorą się razem do magicznej krainy, którą włada Czarnoksiężnik i wysyła do dzieci żywe przytulanki, a te mają za zadanie czytać w ich snach. Pomysły dzieci są inspiracją dla Czarnoksiężnika przy konstruowaniu wynalazków. Kaj będzie musiał udowodnić, że jego przyjaźń z Kubatu była prawdziwa i godna zapamiętania, czy mu się uda i co jeszcze go czeka „za miastem”? Warto przeczytać i zobaczyć!
    


Dla siebie wybrałam: „Wszystko będzie dobrze” Januarego N. Misiaka. Dokonałam tego wyboru ze względu na temat. Interesuje mnie on jako osobę piszącą i dotyczył mnie, kiedy sama byłam dzieckiem. Niewielu dorosłych zastanawia się nad samotnością dzieci, pewnie są i tacy którzy uważają, że akurat samotność dzieci nie dotyczy. A jednak, dzieci bywają samotne, szczególnie w świecie dorosłych i ich problemów. Jest to świat w który zostają wprowadzone wbrew swojej woli i często uciekają z niego do  światów równoległych – do krain z wyobraźni. Rozwód rodziców to jeden z takich momentów, kiedy  z szafy wyskakuje gadająca żaba - mająca zadatki na filozofa i będąca przewodniczką po dzikiej krainie, która wygląda trochę jak  amazońska puszcza deszczowa. Rytuał przejścia przez drzwi szafy do krainy magii od razu kojarzy się z „Opowieściami z Narnii”, a jednak za drzwiami nie czeka na czytelnika Lew Aslan, Biała Czarownica i odwieczny konflikt dobra ze złem, jest  za to bezimienna dziewczynka, bezimienna żaba i droga którą należy przejść, żeby odszukać Śpiących Policjantów i własną, wewnętrzną harmonię. „Wszystko będzie dobrze” jest w moim poczuciu komiksem psychologicznym, napisany i narysowany jest tak jakby miał za zadanie opisać stan ducha zagubionej osoby: dookoła ogromny i trochę straszny las, pusta łódź na brzegu, cisza, egzotyczne motyle, uzdrawiający deszcz, gwiezdne Spa, które ładuje energią z kosmosu, budka z pierogami w środku pustkowia i domek z wygodnym łóżkiem kiedy trzeba się przespać- to tylko kilka dowodów na to że ludzka podświadomość mieści w sobie tyle samo ciemności, co światła. Droga, którą idzie dziewczynka ma właściwości terapeutyczne: uspokaja, odsuwa od podróżniczki jej problemy i co ważne, droga ma swój koniec. Finał komiksu utrzymany jest w tym samym tonie co cała historia- nie wybuchają fajerwerki, jest spokojnie, powraca zachwiana równowaga, dziecko znowu czuje się bezpieczne.
Bardzo podobał mi się ten komiks, dotrzymał obietnicy jaką niesie w tytule.

A na deser dużo śmiechu- „Pędzące jeże”.


Przyjemnie było poczytać razem z Młodą „Kubatu”, a potem jeszcze usiąść wygodnie w fotelu i uwierzyć, że „Wszystko będzie dobrze”, ale na deser przydałby się jakiś mocny akcent, trochę zdrowego śmiechu – i oto także zadbało wydawnictwo Egmont przysyłając nam do przetestowania grę planszową: „Pędzące jeże”. No i się zaczęła – jeżomania! Gra jest prosta i przyjemna, może w nią bawić każdy kto: jest akurat w grupie wiekowej  od sześciu do stu sześciu lat, lubi spędzać czas z rodziną, nie myli się w liczeniu, albo uczy się liczyć i odnosi w tej dziedzinie niekwestionowane sukcesy. Szczególnie dobrze spędzają w towarzystwie „Pędzących jeży” czas Ci, którzy: nie maja nadwrażliwych uszu i nie przeszkadza im głośny, dziecięcy okrzyk:  „WYGRAŁAM!!!!” Gra nie wymaga długiego studiowania ulotki z zasadami, gracie tyle razy ilu jest uczestników zabawy, chociaż z doświadczenia już wiem, że w przypadku wieczoru z jeżami tą regułę łamie się najczęściej i to nie tylko ze względu na prośbę najmłodszego gracza! Wiadomo nie od dziś, że tata lubi liczyć punkty!

„Pędzące jeże” to gwarancja wesołej zabawy i dobry plan na listopadowy, piątkowy wieczór - polecamy!
Mama, tata i Amelka. :) Do następnej Lektury Honoratki!  


Spotkanie trzynaste: Rodzinne radości łamane przez problemy, dwie mądre książki na pomoc i urlop naszej „Basi”.

„Basia i nowy braciszek” oraz „Basia i narty”: Zofia Stanecka, wyd. Egmont.
„Ja też chcę mieć rodzeństwo”: Astrid Lindgern, wyd. Zakamarki.

Za trzy miesiące będzie nas czwórka - to już żadna tajemnica. Amelka bardzo się ucieszyła - zresztą wiadomość trafiła na podatny grunt, ale zacznijmy od początku… Od pewnego czasu słyszałam, że wszyscy mają psa albo kota tylko Ona Nie! Wątek „zwierzątka” trochę ucichł, od kiedy przychodzi do nas „dziki kot”. „Dziki kot” ma na naszym balkonie dwie miseczki – popija mleko, a Młoda podgląda go przez szybę. I Amelka zadowolona i kot też! Ten ostatni chyba nawet bardziej, w końcu udaje mu się zachować swój status quo. 
Wieczorem czytamy w łóżku bajki, my pod kołdrą, a kot przyklejony do okna balkonowego – nawet nasz „ dziki kot” lubi książki!
Cisza i spokój nie trwają zbyt długo, jak to w życiu rodzinnym:
-Mamo, a wiesz że Karolinka ma starszego brata? Fajnie jest mieć starszego brata!
- Bardzo fajnie.
- A czy ja będę mieć starszego brata?
- Nie Amelko, nie możesz mieć starszego brata.
- Dlaczego nie?!
- Ponieważ to Ty jesteś pierwszym dzieckiem moim i taty. Zawsze już to Ty będziesz starsza.
- Mamusiu, a chociaż dzidziusia możemy mieć?

Rozmowa, która toczyła się kilka miesięcy wcześniej okazała się prorocza. Moje dziecko wygadało sobie rodzeństwo. Kiedy Amelka ponownie zapytała o dzidziusia – dzidziuś był już w drodze. Amelka najpierw zareagowała typowo dla siebie: spontanicznej radości nie było końca. Każda spotkana na ulicy osoba dowiadywała się, że w zimie urodzi się nam braciszek, albo siostrzyczka!
I tutaj zaczynają się schody- rozwiązanie coraz bliżej, a Amelka staje się coraz bardziej wrażliwa i delikatna. Dotychczas pewne siebie i przebojowe dziecko stało się płaczliwe, smutne, albo nadąsane. Dużo rozmawiałyśmy, oglądałyśmy zdjęcia Amelki jak była malutka – na chwilę pomagało, a potem Młoda straciła apetyt i zaczęły się „nocne i dzienne strachy”. Teraz Amelka boi się: czarownic (chociaż wie, że występują tylko w bajkach), przedszkola (które dotychczas uwielbiała), że się pomyli i źle zrobi zadanie w zeszycie ćwiczeń
(skoncentrowana, bardzo ładnie pisze szlaczki i literki). Na chwile obecną każda uwaga kończy się wybuchem płaczu. Mam trudny orzech do zgryzienia, zawsze kiedy tak się dzieje pomagają mi:
a.     Mały kaliber problemu: rozmowa i „coś słodkiego” (żelki, albo gumy rozpuszczalne)
b.     Średni kaliber problemu: rozmowa, „coś słodkiego” i spacer, albo wycieczka.
c.      Duży kaliber problemu – wytaczamy działa: rozmowa, „coś słodkiego”, spacer albo wycieczka i co najważniejsze- sprawdzone książkowe tytuły.
Brutalna prawda jest taka: jak trwoga to do internetowej księgarni! Wiedziałam, że na pewno sięgnę po pomocną dłoń „Basi” – „Basia i nowy braciszek” to dobry trop. Interesował mnie też punkt widzenia najbardziej empatycznych i cierpliwych rodziców na świecie, czyli szwedzkich rodziców, wybór padł na: „Ja też chcę mieć rodzeństwo” Astrid Lindgern.  Zamówiłam książki i przystąpiłam do zaleczania rodzinnego problemu o „dużym kalibrze”! Zaplanowaliśmy wycieczkę do Jaskini Łokietka, a w plecaku oprócz drugiego śniadania znalazły się ulubione słodycze. Spacer po Ojcowskim Parku Narodowym się udał, jaskinia i nietoperze gacki zrobiły na Młodej duże wrażenie – a w międzyczasie trochę rodzinnie porozmawialiśmy. Radek wspominał swoje dzieciństwo, opowiadał jak pojawiła się jego młodsza siostra Klaudia, jak podkradał jej bananowe „Gerberki” i oczywiście jak po mistrzowsku pchał wózek! Atmosfera się rozluźniła, tego dnia obyło się bez łez, a wieczorem w łóżku czytałyśmy i oglądałyśmy: „Basię i nowy braciszek” i „Ja też chcę mieć rodzeństwo”- pomogło, ale żebyśmy się dobrze zrozumieli: cuda rzadko się zdarzają, Młoda popłakuje, grymasi i co jakiś czas pyta:
-  Mamo, czy będziesz mnie kochać zawsze?
- Zawsze Duszku.
- Nawet jak już będziesz starą babcią?
- Nawet jak będę bardzo, bardzo starą babcią Amelko!
Młoda się śmieje, idzie do siebie, a po chwili słyszę jak tłumaczy swojemu Bacusiowi (piesek przytulanka), że zawsze go będzie kochać, a teraz mogą razem pooglądać nowe książki.

„Basia i narty” 


Miłość do „Basi” była miłością od pierwszego czytania! O czym już nie raz wspominałam i pisałam. Dzięki „Basi” oswoiłam: wyprawę do przedszkola czy dentysty, ale też racjonalnie  (mam nadzieję) ukróciłam toksyczną miłość do słodyczy i telewizora. Dzięki ”Basi” mam w domu małą baletnicę i mam wystarczająco dużo argumentów, żeby nie mieć kolejnego telefonu komórkowego. Bez „Basi” byłoby jak nie u nas, bo u nas „Basia” ma swoja półkę i stałe miejsce w zaczytanych sercach. Dlatego pisząc tą laurkę dla „Basi” bardzo się cieszę, że najbardziej zaangażowana w domowe problemy bohaterka też od czasu do czasu ma urlop i wyjeżdża w góry, żeby odpocząć i nauczyć się jeździć na nartach. Oczywiście muszą być komplikacje: niedospani i wiecznie zmęczeni rodzice z niedoborem cierpliwości, złowrogi wyciąg narciarski, ale w zamian za to jest wujek „dobra rada” i talent pedagogiczny w jednym, a na koniec happy end po góralsku: czyli dwudaniowy, pyszny obiad z deserem. Basiu odpoczywaj i wracaj do nas!  

Ten tekst dedykuję moim dziewczynom: Amelce którą kocham nad życie i nad serduszko (tak sobie mówimy na uszko) i Zosi, która kopie od czwartego miesiąca i urodzi się w zimie.

Przerażona (bo cudów nie ma) mama Ania :) 

PS. Dobre rady dotyczące: pojawienia się w rodzinie drugiego dziecka,  radzenia sobie z dziecięcą zazdrością, czy wreszcie rozwiązania dylematu: jak to jest być mamą dwójki, kiedy się zawsze było smutnym jedynakiem – proszę zostawiać w komentarzach! Chętnie poczytam! A póki co do następnej Lektury Honoratki!


Spotkanie dwunaste: W paczce można dowiedzieć się więcej!
„Nasza paczka na niepodległość o sześciu polskich świętach”: Zofia Stanecka, wyd. Egmont.


(Ja za czasów " paczki z lasku"!)

Wspomnienie mojej paczki.
Kiedy miałam osiem lat złamałam lewą rękę i chociaż zrobiłam się czerwona jak burak i wybuch płaczu miałam na końcu nosa, był to najszczęśliwszy początek wakacji jaki mogłam sobie wymarzyć. Cała purpurowa wsiadłam na rower i sama, bez niczyjej pomocy dojechałam do domu! Złamanie było konkretne i miało ładną nazwę: „złamanie zielonej gałązki”. Siwiuteńki chirurg, o posturze przypominającej wielkiego puchacza, nachylił się na de mną i  zapytał:
- Kim dama będzie w przyszłości?
-  Bohaterem.- Wyszeptałam.
- Jeśli bohaterem, to koniecznie dama potrzebuje dwóch rąk.- Skwitował pan doktor. Patrzyłam na niego oczarowana, ale nie długo, bo zaraz pociągnął mnie za nadgarstek, coś chrupnęło, ja krzyknęłam, a szarmancki pan doktor tym razem rzeczowo powiedział do pielęgniarki: „ gips do łokcia na pięć tygodni”. Potem wyszedł. To mógłby być opis pierwszego zawodu płcią przeciwną jakiego doznałam w życiu, ale tak naprawdę to był opis poświęcenia. Złamana ręka była jak rana poniesiona na froncie, obnosiłam przybrudzony gips prawie połowę wakacji na znak odwagi! Ten gips to była sprawa honorowa, najwyższe odznaczenie i był mi strasznie potrzebny, żeby udowodnić mojej paczce, że zasługuję na miano członka grupy. Wszystko ułożyło się po mojej myśli, żeby udowodnić męstwo, wspinałam się na najwyższe drzewo w lasku, spadłam prawie z czubka, ale złamałam rękę, miałam gips i zdobyłam szacunek. Od tego momentu moja pozycja w „ekipie z lasku” była ugruntowana. To było wyróżnienie: ganiać z dzieciakami z lasku, wszyscy oni byli niezwykli, ciekawi i w ogóle nie z tego świata. Było wśród nich troje rodzeństwa: Przemek - najstarszy, więc najmądrzejszy, Marta, która miała rude włosy do kolan, piegi na policzkach, kwiatki we włosach i wierzyła  że jest nimfą, więc cały czas chodziła tanecznym krokiem (nawet jak skakała w gumę, to miało się wrażenie że tańczy) i najmłodsza z rodzeństwa - mała Ania, która nie była nimfą i nie zjadła  jeszcze wszystkich rozumów za to miała przeczucia, przeważnie złe. Miała też jedno na chwilę przed moim upadkiem z drzewa, już sięgałam ostatniej gałęzi kiedy mała Ania powiedziała: „gruchnie jak nic!” I gruchnęłam! Oprócz tego niezwykłego rodzeństwa w paczce była też: Ilonka za którą jak sznurek ciągnął się wianek ledwo chodzących braci i sióstr i Paweł rok młodszy od Przemka, zawsze gotowy żeby rzucić nam jakieś wyzwanie: na przykład wyprawę po zmierzchu do domu w którym straszy!
To były czasy! Codziennie odkrywałam coś nowego, więc jednego dnia szliśmy do lasu gdzie, Przemek udawał Tarzana i podciągał się po pniu sosny jak po lianie – oczywiście mu się udało wczołgać na sam wierzchołek, stracił tylko skórę z ud. Innym razem w lasku umarł  kot Ilonki, Marta wymyśliła że trzeba go opłakać i wyprawić mu pogrzeb, więc cała ekipa zbierała kwiaty i puszkami po konserwach kopała grób. Raz nawet znaleźliśmy skarb, ale okazało się, że jego właściciel- dziadek Przemka, Marty i małej Ani nie był zadowolony z naszego odkrycia. To była wielka drewniana beczka, uradowani postanowiliśmy zrobić z niej okręt piracki, tuż przed demontażem górnego wieka przyszedł dziadek trójki rodzeństwa i rozgonił nas na cztery wiatry. Dziadek Przemka, Marty i małej Ani był osobowością, milkliwy, zgarbiony, wiecznie coś zbierał do dużego wiklinowego kosza. Później dowiedziałam się, że był zielarzem i szukał ziół z których przyrządzał nalewki i smarowidła na bóle brzucha, mięśni czy gardła, a w wielkiej beczce przygotowywał zakwas na żur, który sprzedawał sąsiadom.
W myślach nazywałam go już zawsze „dziadkiem od żuru”.     

Paczka patriotyczna od Egmontu.



Lektura „Naszej paczki i niepodległości” przyniosła mi potrójną przyjemność, po pierwsze:
to naturalnie wspomnienia mojej paczki, po drugie: lubię twórczość
(chociaż to takie poważne słowo) pani Zofii Staneckiej, a po trzecie: podoba mi się pomysł na samą książkę. To naprawdę ciekawe rozwiązanie, połączenie perypetii bandy dzieciaków z historią naszego kraju i sześciu narodowych świąt. Wydawałoby się sprawa nie do pogodzenia: z jednej strony rozbrykana gromada uciekająca po szkole do swojej bazy, a z drugiej trudna i dla dzieci często nudna historia Polski, ale udało się! Sukces równo rozkłada się na  kilka czynników, pierwszym jest: „Nasza paczka”, czyli grupa dzieciaków o wyraźnie zarysowanych charakterach i rolach. Młody czytelnik szybko znajdzie wśród nich siebie, a także typy które lubi, których absolutnie nie lubi, albo z których można się pośmiać. Sepleniąca i ciągle objadająca się Maśka niewątpliwie budzi sympatię. Dziarska Jagoda, to połączenie najlepszej koleżanki z „równym chłopem”. Oczywiście musi być wódz, czyli Jacek, a jeśli jest kapitan to i pierwszy oficer czyli Malinowski, no i na przyczepkę „kujon”- marudny,  wszystkowiedzący, ale nigdy nie wiadomo kiedy się przyda. Wypisz wymaluj- Wiktor. Nad każdym małoletnim przedsięwzięciem czuwa zawsze jakiś duch opiekuńczy - dla przykładu dziadek pogrążony we wspomnieniach i żujący żelki, ale zawsze z dobrą radą na podorędziu.

Drugi składnik sukcesu to tandem pisarza i ilustratora, daje dobre efekty jeśli wspomniani się rozumieją i każdy z nich bierze udział w opowiadaniu historii. Powstaje wtedy pisarsko-ilustratorska sztafeta, pisarz i ilustrator razem prowadzą tok narracji każde swoimi środkami, ale do wspólnej mety – i tak się dzieje w „Naszej paczce”. Zofia Stanecka opowiada historię starą jak świat; o dziecięcej przyjaźni i świecie w którym się ona rozgrywa, a Daniel Latour komentuje je śmiesznymi, trochę komiksowymi ilustracjami, ale też tworzy mapki i  objaśnia symbole , kiedy tłumaczy kontekst istnienia danego święta, albo zrywu który do niego doprowadził. W książce jest też odwrotnie niż w rzeczywistości, to historia występuje w kolorze, jakby chciała przypomnieć, że składają się na nią losy prawdziwych ludzi z krwi kości, a przygody „Naszej paczki” naszkicowane są czarnym tuszem na tle białej strony,  co oznacza że mogą być fikcyjne, ale powołane zostały w zaszczytnym celu: by przybliżyć dzieciom skostniałe chociaż ciągle aktualne pojęcia, takie jak: niepodległość, święto pracy, strajk, prawa człowieka, konstytucja i wiele innych.   
Wreszcie trzeci czynnik składający się na sukces książki i zarazem trudny do przeoczenia dla rodzica, to ponownie historia naszego kraju, którą można sobie dyskretnie odświeżyć w trakcie wspólnej, pouczającej lektury.
Gorąco polecam – mama, po lekturze z córką.

Pozdrawiam i do następnego spotkania. :)
     
Spotkanie jedenaste: Wydłużanie wakacji.

Agnieszka Gadzińska: „Figle i psoty Kaktusa i Skloty”, wyd. Skrzat.


Wróciliśmy z wakacji: ja z opalonymi stopami i z moim pierwszym, wygrzebanym z piasku bursztynem. Radek z na przemian  bolącym dużym palcem i łokciem (starość nie radość), a Młoda przywiozła: dwa białe patyki, latawiec, wór muszelek i rumień!? Tak, zdecydowanie rumień zakaźny był największym zaskoczeniem tego sezonu letniego. Dojrzewał dwanaście dni, po czym zakwitł czerwonymi plamami na całym ciele Amelki i nawet pupy nie oszczędził!? Oczywiście zareagowaliśmy książkowo najpierw biorąc rumień za oparzenie słoneczne i aplikując wapno na uczulenia i czopek na gorączkę. Noc nie przyniosła poprawy, no i ta pupa w plamki? Ruszyliśmy na poszukiwanie pediatry, znalazł się jeszcze na Wyspie Sobieszewskiej, gdzie spędzaliśmy wakacje. Rejestracja przebiegła bez problemu i po trzydziestu minutach grania w kolory, weszliśmy do gabinetu miejscowej pani doktor. Po obejrzeniu Amelki padła diagnoza: rumień zakaźny. Pediatra wypisała receptę na same leki skuteczne i z najwyższej półki, jak się potem okazało wszystkie homeopatyczne. Organizm młodej wyraźnie obśmiał metodę leczenia zalecaną przez wakacyjną panią medyk i do domu wracaliśmy wioząc w foteliku skrzyżowanie opalonej marchewki z burakiem?! Na szczęście nasza lekarka przepisała już syropy antywirusowe i Młoda zaczęła powoli wracać do ludzkiego wyglądu. Po trzech dniach od powrotu z urlopu, ja wyrównałam poziom czerwieni na jedną rodzinę i dokonałam niewykonalnego – mianowicie zaraziłam się dziecięcą chorobą zakaźną! Kiedy po dwóch tygodniach wreszcie wszyscy wyzdrowieli, Młoda kładąc się do łóżka wyznała mi że jest „ strrrrasznie zmęczona i przydałyby jej się wakacje, bo tamte nad morzem to były tak dawno temu, że ona już nic nie pamięta!”
 Masz babko placek, pomyślałam ja: dwanaście dni maratonów (bo spacery Amelkę nudzą), dwa dni ratowania chorego Indianina, dwa tygodnie rekonwalescencji Młodej i mojej, a po wakacjach nad Bałtykiem w cztero i pół letniej głowie nie zostało już ani śladu?!! Na szczęście, dla utrapionej rumieniem rodziny, wydawnictwo Skrzat przysłało nam „ Figle i psoty Kaktusa
i Skloty” Agnieszki Gadzińskiej.  I co z tego zapytacie? Otóż bardzo wiele, bo wspomniane „Figle i psoty” działają lepiej niż kanapki z nutellą i pierwszorzędnie poprawiają humor!

 O czym to jest?


Książka opowiada perypetie przyjaciół: Skloty, jej młodszej siostry Tysi, Matyldy, Buby i Papiego oraz dwóch kotów: Kaktusa i Cactussy, psa Frędzla i chomiczki Wandzi. Nietaktem było by dodawać, że zwierzęta ( póki co bez Wandzi) mówią ludzkim głosem, bo przy okazji tak nietuzinkowej paczki  to się rozumie samo przez się! Czytamy z Młodą pierwszą przygodę: „Wielkanocny prezent”. Bohaterką historii jest Tysia, która zazdrości kuzynce Lilce okazałego, długiego warkocza. Empatyczna Sklota, chcąc pocieszyć siostrę robi dla niej perukę. Pomaga naturalnie kot Kaktus. Razem dziurawią wściekle zielony czepek pływacki, a przez dziurki przewlekają włosy z czarnej włóczki. Efekt jest piorunujący, oszalała z radości Tysia prezentuje nowy image mamie, a ta z wrażenia wyrzuca w powietrze tacę ze śniadaniem! Amelka przewraca się na brzuch i głośno rechocze, razem z nią śmieję się i ja, chociaż w głębi duszy wiem, ze problem rzadkich włosów bawi po czasie. Świetnie pamiętam miesiące, kiedy głowiłam się jak zaczesać trzy kudełki Amelki, żeby wyglądały odrobinę dziewczęco?! Ale śmiejemy się i czytamy dalej, w następnym rozdziale ekipa Skloty łamie sobie głowy nad melancholią psa Frędzla, nie mogę Wam zdradzać zakończenia (za dużo już tego dobrego!), ale jeśli szukacie odświeżonej interpretacji słowa ”kryzys” musicie sięgnąć po „Figle i psoty Kaktusa i Skloty”!
 
Przeczytałyśmy z Amelka „Figle” w trzy wieczory, Młoda najgłośniej obśmiała głupiutkiego Adrianka i maseczkę z błota, potem obejrzałyśmy razem zdjęcia z wakacji i zmęczenie rumieniem i wizytami u lekarzy minęło jak ręką odjął! 
Dla mnie sprawa jest zupełnie jasna: nic nie wskórałabym bez Skloty! Jeśli więc z jakichkolwiek powodów Wasze wakacje nie do końca się udały, albo nastrój po nich odparował za szybko, poczytajcie z dzieciakami „Figle i psoty Kaktusa i Skloty”.
Pozdrawiam i do następnej lektury! Ania :) 

Spotkanie dziesiąte: Strach nie doczytać do końca - recenzja powieści z dreszczykiem.

Pierwszy dreszczyk:  Marcin Pałasz: „Elf i dom strachów”, wyd. Skrzat.
Drugi dreszczyk: Grzegorz Gortat : „Miasteczko ostatnich westchnień” wyd. Ezop. 

W gwoli uczciwości i od początku: jestem, byłam i pewnie już zawsze będę tchórzem. Moje tchórzostwo jest dosyć oryginalne i działa terapeutycznie, mianowicie poprawia humor. Oczywiście nie mnie, ja jak na tchórza przystało: boję się, piszczę i zestresowana wskakuję pod koc, co bardzo cieszy osoby mi towarzyszące. Najbardziej w tym stanie lubi mnie moja przyjaciółka Asia,
o której już tutaj pisałam. Kiedy byłyśmy studentkami i spędzałyśmy ze sobą każdą wolną chwilę, Asia wykorzystywała moje tchórzostwo z premedytacją!  Mówiła: ”Miałam paskudny dzień. Wypożyczmy jakiś film na wieczór?” No i kończyło się jak zawsze, tuż po przekroczeniu progu, dzisiaj już reliktu przeszłości, wypożyczalni kaset video i DVD, dopadała jakiś horror, albo inny pomiot grozy i wbijała we mnie spojrzenie basseta: „Chmielku zrób mi tą przyjemność”- wskazywała na opakowanie, sugestywnie krwisto czerwone i pewna swojego sukcesu imała się przekupstwa dodając: „zrobię ci Twoje ulubione kanapki!” Zawsze dawałam za wygraną, pewnie dlatego że łakomstwo jest we mnie silniejsze nawet niż strach. Potem standardowo:  ja piszczałam, zamykałam oczy i chowałam się pod kocem, a moja droga przyjaciółka od półtorej do dwóch godzin rechotała. Po złym humorze nie zostawało ani śladu, tylko po seansie trzeba było mnie odprowadzić na autobus, bo obawiałam się powtórki z japońskiego, albo hiszpańskiego scenariusza! Od dłuższego czasu robię sobie sama kanapki, z Asią pijemy kawę, a filmów i opowieści grozy unikam.
Stało się jednak tak, że wydawnictwo Skrzat przysłało mi „ Elfa i dom strachów” Marcina Pałasza, a miłościwie mi szefujący redaktor Grześ Raczek dosłał jeszcze „Miasteczko ostatnich westchnień” Grzegorza Gortata, reasumując: trzeba wejść w straszne buty raz jeszcze!   


 Pierwszy dreszczyk, czyli historia o duchach!
Księżyc w pełni, cień nietoperza, staroświecki domek, uśmiechnięty chłopak i poważna, ale sympatyczna mordka psa - tak z grubsza prezentuje się okładka „Elfa i domu strachów”. Są jeszcze dwa rozkładane skrzydełka stron tytułowych z których dowiadujemy się o tym że autor powieści jest ceniony i często nagradzany, a z zawodu: optymista i pisarz. Jak dla mnie nie może być lepszego połączenia! I jeszcze jedna, ale kluczowa informacja, „Elf i dom strachów” jest czwartą częścią serii, a to znaczy że zaczynam czytanie od końca. Pojawia się niepokój: ma być strasznie i w dodatku nie chronologicznie, czy w ogóle odnajdę się w fabule? Zaczynam czytać i dzieje się coś absolutnie nie do przewidzenia jak na powieść o duchach - zaczynam się śmiać!  Nie mogłam  inaczej zareagować, ponieważ czytam monolog wewnętrzny psa, który kocha swojego człowieka, nazywa go Dużym i właśnie, o zgrozo, ugryzł go w tyłek trochę z emocji, trochę bo chciało mu się sikać i nie mógł się doczekać spaceru.


Obawy minęły jak ręką odjął, spokojna czytam dalej!
Ujmując fabułę i bohaterów po bożemu, sprawa prezentuje się następująco: Duży pisze książki dla młodzieży, ma syna którego fascynują zjawiska paranormalne i psa, który nie toleruje wyjazdów służbowych Dużego, dlatego odreagowuje stres  na walizkach swojego pana. Duży właśnie przygotowuje się do  kolejnej podróży i spotkania autorskiego z dziećmi w Jasienniku, kiedy okazuje się że jedyne miejsce w jakim będzie mógł przenocować to świeżo odremontowany i najprawdopodobniej nawiedzony pensjonat „Pod Wzgórzem”. Młody węszy w  zbiegu okoliczności przygodę i namawia tatę, żeby razem  zabawili się w łowców duchów. Rozpoczyna się planowanie wyprawy, zakupy gadżetów wykrywających duchy i ratowanie walizek, lekko już nadgryzionych przez Elfa.  Zagłębiając się w historię, czyli idąc dalej w powieściowy las, jest tylko ciekawiej, nie da się ukryć że i trochę strasznie, co absolutnie nie oznacza że można stchórzyć i nie doczytać do końca.
„Elfa i dom strachów” czyta się od deski do deski, jednym haustem, a w trakcie lektury ubolewa się tylko nad znaczkiem gwiazdki, pod którym widnieje adnotacja: „Fragmenty oznaczone gwiazdką, odnoszą się do wydarzeń opisanych w książkach: „Sposób na Elfa”; „Elfie gdzie jesteś?” i „Elf Wszechmogący”. Kto nie czytał, niech zajrzy. Koniecznie!” Ja skuszę się na pewno!


Drugi dreszczyk, czyli nad rzeką leży mistyczne miasteczko.
„Miasteczko ostatnich westchnień” przypomina mi inną mądrą książkę, która opowiada o trudnym losie zwierząt, myślę o „ Folwarku zwierzęcym” Georga  Orwella. Obie powieści opisują trudne doświadczenia zwierząt z człowiekiem: złe traktowanie, wycieńczenie morderczą pracą, czy przemoc. Tyle, że „ Folwark zwierzęcy” w swojej symbolicznej wymowie dotyczy buntu, rewolucji, a w końcu ideologicznego oszustwa, które prowadzi do nieuczciwości i wyzysku. Z „Miasteczkiem ostatnich westchnień” sprawa wygląda prościej, od początku wyczuwamy intencje autora i  wiemy kto jest czarnym charakterem, a kto ofiarą. Zwierzęta, zarówno dzikie jak i udomowione, po męczeńskiej śmierci trafiają do miejsca, które można określić czyśćcem dla zwierząt. Żyją w nim spokojnie, nie zaznając głodu i zapominając o doświadczeniach swoich poprzednich wcieleń. Oczywiście proces terapeutyczny u różnych mieszkańców ma inny przebieg, są tacy jak koza Maria Antonina, w której ciepło i chęć udzielania pomocy są silniejsze niż stare urazy, ale są  też Ci drudzy, poniżeni i noszący w sercu urazę jak pitbull Raben. Racje jednych i drugich zetrą się ze sobą, kiedy szczury Remus i Romulus odnajdą na brzegu rzeki ludzkie niemowlę. Czy zwierzęta pomogą dziecku, a może będą wobec niego obojętne? „Miasteczko ostatnich westchnień” to powieść o ludziach, o ułomnościach naszych charakterów, które często skrywamy za drzwiami naszych domów i piwnic. Wbrew podejrzeniom najbardziej mroczna część tej książki wcale nie dotyczy krainy umarłych zwierząt.                       

Przetrwałam, obyło się bez nurkowania pod koc, skończyłam czytać dwie powieści grozy! Jestem z siebie dumna, ale losu kusić nie będę i nie pochwalę się swoimi dokonaniami przed Asią. A zupełnie serio i z ręką na sercu, mogę się zdeklarować, że przeczytam każdą opowieść z dreszczykiem, jeśli jednym z jej bohaterów będzie pies o dużych uszach i jeszcze większym sercu!

Pozdrawiam i do następnej lektury! :)
 

Spotkanie dziewiąte: Szatnia poetycka.

W szatni ukryły się: „Pcha szachrajka” Jana Brzechwy i „Rymobranie” Agnieszki Frączek od wydawnictwa Wilga.
„Dziecięca klasyka- wiersze dla dzieci”;” Stefek Burczymucha i inne wiersze” oraz „ Wierszyki czterolatka” od wydawnictwa SBM.
„Julian Tuwim- wiersze dla dzieci” od wydawnictwa Liwona i „Jan Brzechwa księga wierszy” wydany przez PiK, a także trzy wspaniałe wybory poezji: (Ludwika Jerzego Kerna, Danuty Wawiłow i Wandy Chotomskiej) od Naszej Księgarni.

Nastroszony wstęp.
Polska poezja dla dzieci ma nieuczciwie kiepską prasę, tomiki wychodzą rzadziej niż opowiadania, bajki, czy powieści, a jak już się pojawiają to mają mniej czytelników i recenzje też są zdawkowe, krótkie. Pierwszy powód takiego stanu rzeczy jaki mi się nasuwa to dzisiejsza niepopularność samych poetów. Poeta dzisiaj, to typ nieprzystosowany do życia, dziwnie nieobecny, staroświecki
 i niedochodowy, ponad to w opinii wielu, poetą może być każdy. Co dopiero poetą dziecięcym!? Ten ostatni to stereotypowy niespełniony literat, albo zdziecinniała przedszkolanka. Tymczasem, mamy w kraju poetycki Olimp, mamy kilkunastu poetów-klasyków na których wychowały się całe pokolenia polskich dzieci i o czym nie wszyscy wiedzą mamy wielu współczesnych, zdolnych poetów i bardzo ciekawe tłumaczenia poetów dziecięcych spoza granic kraju. Reasumując nastroszony wstęp, poezja dla dzieci żyje i ma klasę, ujmując temat bez patosu i aktualnie: poezja ciągle daje radę!  

Dwa grosze od mamy.
Miałam w życiu epizodzik aktorski, może niewielki, ale z sukcesami. Jako uczennica szkoły podstawowej i liceum ogólnokształcącego, brałam udział w konkursach recytatorskich i nie chwaląc się byłam wyróżniana, a nawet wygrywałam. Byłam też prześladowana za znamię inności jakim dla klasy, jest ochotnik z wierszem na ustach idący na konkurs.
I z tego ostatniego byłam najbardziej dumna, wiadomo artystyczny życiorys, niezrozumienie rówieśników, woda na młyn dla pryszczatego nastolatka! Oprócz bujnego rozkwitu mojego ego, wspomniane lata to ważny okres w mojej edukacji, z konkursu na konkurs poznawałam coraz to  innych  poetów. Przygoda zaczyna się w trzeciej klasie, z wierszem Igora Sikiryckiego 
„O pszczółce”.  Nikt na mnie wtedy nie stawiał, nauczycielka uległa namowom  mojej mamy, która poznała się na moich artystycznych preferencjach. Tak więc zabrano mnie jako piąte koło u wozu. Okazało się, że mama miała nosa, mojej wychowawczyni spadły z wrażenia okulary, a ja zdobyłam trzecie miejsce. Potem szło już sprawnie: rozgrzewka międzyszkolna, konkurs miejski, wojewódzki - czyli coraz wyższa półka. Poszukiwanie wiersza: musi być oryginalny i mało znany. Wertujemy tomiki z poszarzałymi kartkami i sztywne numery „Misia” oraz „Pentliczka”, poznaję wiersze: Ludwika Jerzego Kerna, Wandy Chotomskiej, Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego, Danuty Wawiłow i Danuty Gellnerowej. Oprócz troski o warsztat i zainteresowania poezją, pojawia się rywalizacja. Zacieram ręce, kiedy na scenę wchodzą po sobie dwie dziewczynki i obie recytują: „ Żurawia i czaplę” Jana Brzechwy - konkurencja topnieje! Dobra passa trwa do drugiej klasy liceum, potem coś się nie udało, nie pomógł strój wypożyczony z teatru, pewność siebie okulała, wycofałam się.
Po latach trochę szkoda, zostały wspomnienia, wiersze i jeszcze coś.
Zamiłowanie do głośnego czytania wierszy, jest w moim przypadku przyjemnością porównywalną z jedzeniem białej czekolady, tyle że nie odkłada się na brzuchu (NA SZCZĘŚCIE!), a w wyobraźni. Ostatnio dużo radości dostarczyło mi „Cukrowe miasteczko” Danuty Gellnerowej, jak zawsze smacznie wydane przez „Bajkę”. Wiersze takie jak: „Jesień u fryzjera”; „Kocurek”; „Krokusy” czy tytułowe „Cukrowe miasteczko” przypominają mi stare czasy, szumią gwarem adeptów poezji tłoczących się w salach koncertowych, świetlicach, czy domach kultury i czekających nerwowo na swój występ.
Dwa grosze od Młodej.  
Swój pierwszy wiersz napisałam w pierwszej klasie, byłam z niego bardzo dumna, może dlatego pamiętam go do dzisiaj?!

„Życie to poezja.
Wesoła i smutna.
Lecz z biegiem lat zanika i traci swój czar.”

Jeszcze bardziej niż ja była z niego dumna moja mama, właściwie to ten wiersz
i lektura książki o magicznym znaczeniu dat urodzenia, dały jej niezmąconą pewność że wyrosnę na pisarza. Ciągle czekam, a dodam tylko że już nie rosnę. Ale, w przyrodzie nic nie dzieje się bez powodu, dzięki przekonaniu mamy miałam przygody recytatorskie, jestem ciągle aktywną czytelniczką poezji i zaraziłam wierszami Młodą. Na samym początku czytałam jej  JulianaTuwima i Jana Brzechwę (ten wybór nasuwa się automatycznie), ale też utwory: Marii Konopnickiej, Stanisława Jachowicza, czy Ignacego Krasickiego. Na pamięć uczyłyśmy się „Chorego kotka”, „Stefka Burczymuchy”, ale pierwszym z którego zrobiłyśmy rytuał był wiersz: „Dobranoc..”Małgorzaty Strzałkowskiej, mówiłyśmy go razem kładąc Młodą spać. Właściwie to ciągle go mówimy, jeśli zapomnę, Amelka mnie poucza: „ Mamo, kolacja była, kompanie było, zęby były, czytanie było”, ja padając na twarz mówię: „No to wszystko już było”, a wtedy Młode ripostuje: „ A wierszyk!?” No i mówimy wierszyk!
Zakończenie z Bambolami.  

Pamiętacie Bambole? To te same, które zjadły ręce, nogi i nadgryzły brzuch Pani sekretarki z przedszkola Młodej. Bambole to pierwsze i pełnokrwiste postacie wymyślone przez Amelkę.
Bambole zostały powołane do życia jako cichy przejaw buntu. Zazwyczaj wygląda to tak:
- Amelko zjedz brokuły/ brukselkę/ gotowaną marchewkę.
- NIE ZJEM!!!
- Amelko jeśli będziesz jadła warzywa to wyrośniesz na sportowca! (To dla Młodej argument nie do podważenia i zarazem wielkie marzenie).
- No dobbbbbbrze… (dłubie w talerzu) Mamo, a wiesz że Bambole nigdy nie jedzą warzyw?!
- Dlaczego?
- Umierają od warzyw!!!!
- To nie możliwe, warzywa są zdrowe.
- Ale Bambole robią się od nich zielone, bolą je brzuszki i jeszcze maja od warzyw pryszcze.
  A potem umierają!!!
-(Krótka konsternacja, szukam w miarę dobrej riposty). To dobrze, że Ty nie jesteś Bambolem. ( Mówię to , bo nic innego nie przychodzi mi do głowy?!)
-(Młoda zwiesza głowę nad zupełnie już rozgniecioną warzywną breją
i wzdycha). Mama Bamboli nigdy nie kazała by im jeść warzyw.
Tak to Bambole są zawsze w pogotowiu, żeby obnażyć „mamusiowe mądrości”, muszę być czujna inaczej grozi mi bambolowy nokaut. Jednego co do Bamboli jestem pewna, są pierwszym plonem wyobraźni Amelki. Kto wie może w rodzinie jednak będzie pisarz!

PS Kochani, namawiam Was do czytania dzieciom poezji, to dzięki wierszom właśnie usłyszycie, że ten grzyb wygląda jak pogryziona parasolka ,albo usłyszycie historyjkę o Panu Bogu, który lubi jeździć na rowerze. Poezja uczy językowej wrażliwości!

Pozdrawiam i do następnego spotkania! Ania :)  

Spotkanie ósme: Wszystko zaczyna się od…? Od czytania!

Idealny pierwszy kurs czytania:
„Czytam sobie- fakty”: Rafał Witek „Wyprawa na biegun”; Zofia Stanecka
„ Historia pewnego statku” oraz Ewa Nowak  „Apollo 11”wyd. Egmont.
Moje pierwsze ukochane i zaczytane lektury:
Piotr Jereszow: „Konik Garbusek”; Ludwik Jerzy Kern: „ Ferdynand Wspaniały”
i Astrid Lindgren: „Dzieci z Bullerbyn”.



Co obecnie zaczytuje Młode?

(„Jeż kolczatek” z pierwszego tomu „Poczytaj mi mamo”, chociaż rekordy popularności bije ciągle „Basia” tyle że  słuchana i kolorowana ).

Zaczytany wstęp.
 Amelka właściwie od kiedy potrafi mówić wybiera się do szkoły! To „wybieranie się” jest bardzo dynamiczne: bo do szkoły trzeba być przygotowanym już i teraz, ale i urokliwe, kiedy przystaje
i patrzy tęsknie za dwie głowy od niej wyższymi pierwszoklasistami. Kształt marzenia o szkole kropka w kropkę opisuje charakter Młodej. Na początku ważne były ołówki i kredki, ale ołówki były ważniejsze! Według Amelki, uczeń to dusza sowicie w kredki i ołówki zaopatrzona! Więc wkładała kredki wszędzie: świecówki w kurtce, w półce z ubraniami, w skarpetkach?! No i odwieczne poszukiwanie ołówka, chciałabym coś podkreślić, zanotować, nie można. Zginął ołówek. – Amelko, gdzie dałaś ołówek mamusi?- Wielkie niebieskie oczy, wówczas dwuletniej uczennicy i rozbrajające za każdym razem wyznanie. - Ne ma.- Po pół roku, wkładając jesienne buty znalazłam moje zaginione ołówki. Pójście do przedszkola, rzuciło nowe światło na problem pójścia do szkoły, ważny stał się piórnik, gdzieś przecież trzeba trzymać wszystkie zrabowane ołówki i żółtą kredkę w czterech dostępnych wielkościach: duża, średnia, mała i obgryziona. A jeśli piórnik jest już pełny to trzeba go gdzieś włożyć i naturalnie musi być to nowiutki, piękny plecak. W grę wchodzi tylko fioletowy i może mieć narysowaną księżniczkę. 
Teraz powoli wychodzimy z etapu: atrybuty ucznia i przechodzimy na poziom: co prawdziwy uczeń potrafi. Istnieje nadzieja że ten ołówek który mam aktualnie, po prostu spiszę i wystrugam do ogryzka. Ale najbardziej się cieszę, że Amelka zaczęła interesować się literkami, ćwiczy z nami w domu, ćwiczy w przedszkolu, więc teraz ciągle słyszę: - Mamo, tam była literka „A – jak Amelka”! Nie muszę dodawać, że z całego alfabetu literka „a” nie ma sobie na razie równych. Wkrótce pociąg na literkę „a”, zastąpi nauka czytania. Kiedy przypominam sobie jak ja uczyłam się czytać, przypominam sobie też strategię mojej mamy. Była dosyć prosta, ale konsekwentna. Mama zawsze mi dużo czytała, więc „Konika Garbuska” znałyśmy obie na pamięć, potem czytałyśmy ( to znaczy ja sylabizowałam) krótkie, niemal komiksowe historyjki obrazkowe, tych z kolei ja szybko się nauczyłam i recytowałam treść na wyrywki. Następnym krokiem było czytanie na role: mama narratora, ja postacie, albo odwrotnie. Czytanie u mnie w domu miało swój stały czas, może dzięki temu mam z dzieciństwa wspomnienia związane z czytaniem. Dobrze pamiętam kupowanie książek i kaset z bajkami, pamiętam mamę siedzącą pod kocem, przy kaloryferze i czytającą książki z biblioteki.
Moje pierwsze zaczytane książki, które już zawsze będą mi się kojarzyć
z początkami czytelniczej przygody to oczywiście: Konik Garbusek za pan brat z głupiutkim Wanią, śmieszny i momentami dziwny sen psa Ferdynanda i  oczywiście nienudzące się „Dzieci z Bullerbyn”. Lubię czytać, Radek lubi czytać, mam nadzieję że Amelka już lubi czytanie i będzie lubiła w przyszłości.

Pierwszy ważny krok, czyli dobrze pomyślany książkowy kurs czytania.
 

Każda podróż zaczyna się od pierwszego kroku, a jeśli pierwszy krok, to pierwsza klasa, a jeśli pierwsza klasa to: „Elementarz” Mariana Falskiego i historyczne już zdania: „To Ala i Ola. Ala stoi. I Ola stoi. I lala Oli stoi. Ta lala to Lola. A to As i osa. As stoi. A osa lata. Ta osa lata i lata.” Łza się w oku kręci, sentymentalna podróż w przeszłość zaliczona, warto pod jej wpływem odwiedzić antykwariat i kupić do pierwszych lekcji czytania „Elementarz”. Wspinając się jednak na kolejne poziomy w doskonaleniu warsztatu czytania, można śmiało zostać w wieku XXI, a nawet sylabizując poczytać o nim. Wydawnictwo „Egmont” opublikowało cykl „Czytam sobie- Fakty”, w skład którego wchodzą trzy książeczki wspierające naukę czytania dla dzieci od pięciu do siedmiu lat. Trzy tytuły, to kolejno, zgodnie z poziomem, pierwszy: Rafał Witek „Wyprawa na biegun”, drugi: Zofia Stanecka i „ Historia pewnego statku”, oraz trzeci: Ewa Nowak autorka historyjki o „Apollo 11”.Trzy poziomy mają trzy literackie nazwy – wskazówki. Poziom pierwszy nazywa się „składam słowa”, poziom drugi to: „składam zdania” i łakomy na treść poziom trzeci, czyli: „połykam strony”. Nomenklatura oddająca prawdziwy obraz rzeczywistości tych którzy w trzech etapach rozkochują się w czytaniu. Wracam jednak do najnowszej serii „ Czytam sobie – Fakty”, a podoba mi się ta seria i to z trzech ważnych powodów.


Po pierwsze ważne: 
Dla rodzica nauka czytania z „Czytam sobie” nie jest nudnym, zautomatyzowanym procesem. „Nie dukamy” z dzieckiem banalnych opowiastek, ale od samego początku obcujemy z historią dobrze napisaną, która wyszła spod wprawnego pióra. „Czytam sobie- fakty” to wciągające mini opowiadania, autorami których są uznani pisarze. Autor „Wyprawy na biegun” jest także autorem „Dzieciaków kontra Fobia”. Sprawczyni jednego z najbardziej pozytywnych zamieszań - któremu na imię „ Basia” snuje „Historię pewnego statku”. A panią Ewę Nowak opowiadającą o pierwszej podróży na księżyc zna każdy szanujący się uczeń czytający „ Cogito” albo „ Victora” i ich mamy – czytelniczki „Filipinki”. Tak więc po sławnym Marianie Falskim w trzypoziomowym kursie czytania od „Egmontu” wcale nie mniej sław. 
Po drugie ważne:
Dla dziecka nauka z „Czytam sobie” jest przyjemna. Książeczki są ładnie i mądrze ilustrowane, tak więc obrazki  nie tylko towarzyszą treści opowiadań, ale mają swoją merytoryczną wartość i co istotne każdy poziom jest w innym stylu, kreski innego rysownika. Książki mają skrzydełka, czyli papierowe schowki na niespodzianki, a siedzą w nich: Cyceron, Mirosław Hermaszewski i Mikołaj Golachowski (naukowiec i podróżnik, który pięknie opowiada o przejedzonych i popiskujących pingwinkach)! Z perspektywy malucha jest jeszcze te drugie, ważniejsze skrzydełko- schowek, a w nim naklejki i „dyplom sukcesu” za czytanie sobie z przyjemnością i łatwością!
Po trzecie ważne:
Dla dziewczynki i jej mamy, seria „Czytam sobie” ma w sobie dużo dobrego, a jest cieniutka, więc mieści się obok soczku z rurką w filigranowej torebce i można ja wziąć na spacer do lasu i poczytać sobie pod kwitnącym drzewem!
Zaczytane zakończenie.
 
„Czytałyśmy sobie” z Amelką w tym tygodniu. Czytałyśmy na kanapie, przed snem i na trawie. Młoda ma dopiero cztery lata i najbardziej w serii Egmontu ujęły ją: rysunek astronauty z plecakiem, „dyplom sukcesu” i naklejki. Przy tym Amelka jest stała w uczuciach i póki co liczą się dla niej : „Jeż Kolczatek” i „Basia”, ta ostatnia w aktualnych wersjach: do kolorowania i na CD! Mnie osobiście podoba się cała idea, bo seria „Czytam sobie” liczy kilkanaście tytułów i chętnie połknęłabym ją całą.

Z ostatniej chwili.   
Młoda już jakiś czas temu przejęła mój stary plecak, z zamkiem który co prawda „nie wylata” ale i nie zapina się. W plecaku magazynuje rzeczy bez których nie można iść do szkoły, jest tam więc obowiązkowa przytulanka - Piesek Bacuś, plastikowy serwis do herbaty, a od dzisiaj też „Apollo 11”! Astronauta z plecakiem wbił jej się w pamięć! To znaczy że do „Czytam sobie” jeszcze wrócimy. 

Do następnej lektury! Pozdrawiam Ania :)


Spotkanie siódme: Nusia kontra Basia, czyli odwieczny konflikt idealisty z realistą.

Zofia Stanecka: „Basia i pieniądze”; „Basia i telewizor”; „Basia i dentysta”; „Basia i telefon”; ”Basia i taniec”, wyd. Egmont

Pija Lindenbaum: „ Nusia i wilki”; „Nusia i bracia łosie”; „ Nusia i baranie łby”; „Nusia się chowa”, wyd. Zakamarki.
Mam przyjaciółkę, znamy się od stu lat (czyli od podstawówki), a przyjaźnimy od dziewięćdziesięciu dziewięciu, co w praktyce oznacza, że pierwszy rok naszej znajomości przyjazny raczej nie był. Piątą klasę szkoły podstawowej rozpoczęłam w innej dzielnicy i z innymi dziećmi. Pamiętam dobrze ten dzień, miałam na sobie żorżetową plisowankę (wtedy modną?) i żorżetową bluzkę, więc w połączeniu z bucikami na klamerkę wyglądałam jak ugładzona dziedziczka żorżetowej fortuny?! Taka apelowa wchodzę do nowej klasy, wszyscy patrzą na mnie i z ciekawością i z cynicznym uśmieszkiem, a mnie trzęsą się kolana. Kiedy wreszcie mija prezentacja siadam w jedynej wolnej ławce i oddycham z ulgą, że jest jakaś wolna ławka! Po tygodniu od mojego pojawienia się w szkole okazuje się, że ławka wolna nie jest. Siedzę sobie przed pierwszą lekcją, uśmiecham się głupkowato do każdego kto się nadarzy i nagle staje w drzwiach dziewczyna i patrzy na mnie jakbym jej ojca gitarą zabiła (to było bardzo popularne porównanie kiedy chodziłam do szkoły podstawowej i mogę go śmiało użyć, jeśli jako dinozaur piszę o moim prywatnym Mezozoiku)! Więc stoi ta dziewczyna i jest wielka, trochę jak sekwoja, albo kobieta Yeti, oczywiście dla takiego krasnala jak ja, wszystko co przerasta go o głowę jest gigantyczne! Zgadliście, zajęłam jej miejsce i nie pomagało tłumaczenie, że krzesła są dwa więc się obie zmieścimy. Gdzie tam, niemożliwym jest żeby jedna nieproszona „Nowa” i jedna „Wielka Indywidualność” mogły się zmieścić w tej samej ławce?! Zaczął się rok: podchodów, otwartych sporów, papierowych sojuszy, ściągania od siebie na klasówkach i osobno spędzanych przerw. Aż któregoś dnia, ktoś złapał mnie za kaptur i wyciągnął sprzed maski malucha ( potencjalna zagłada przybrała rozmiary zbliżone do moich, ale i tak śmiertelnie niebezpieczne)! 
- Ślepa jesteś czy co?- Zapytała, czuła jak zawsze (B)Asia.
- Yyyyy, chyba nie.- Odpowiedziała, zazwyczaj przytomna A(Nusia).

Po latach, myślę że od tego momentu nastąpił przełom w relacjach: „Wielkiej Indywidualności” z „Nową”. Nie przyznawały się do tego, ale trochę się polubiły. Może nawet bardziej niż trochę. Kiedy wspominam początki przyjaźni Asi i Ani, zastanawiam się czy dwie inne dziewczynki mogłyby się zaprzyjaźnić? Ciekawa jestem czy Basia mogłaby polubić Nusię?  

Jaka  jest Basia? Kto czyta ten wie!

 Basia jest Polką, co do tego nie ma żadnych wątpliwości! Basia chodzi do przedszkola, ale czuje się wystarczająco dorosła by mieć swoje zdanie, zainteresowania i by chcieć mieć telefon! Basia mieszka w bloku razem z mamą, tatą i dwoma braćmi: starszym Jankiem i z młodszym, dokazującym bobasem Frankiem. Tata Basi jest lekarzem, jest zapracowany, wyjeżdża w sprawach służbowych, ale jest troskliwy, dobrze gotuje i interesuje się swoją rodziną. Mama Basi, ma wolny zawód, dzieci mówią ”że pisze na laptopie”. Dla mnie, posiadaczce nie mniej wolnego zawodu, postawa mamy Basi jest heroiczna, ale w tym współczesnym znaczeniu i co najmniej godna naśladowania. Mama trójki pociech jest skrzyżowaniem: oazy spokoju z sokolim okiem i z kopalnią pomysłów. Jest tak wspaniała, że aż jestem zazdrosna! Wykorzystuje każdą wolną chwilę, żeby pisać na swoim komputerze, a w międzyczasie: zajmuje się dziećmi, robi zakupy, organizuje rodzinne wyjście do dentysty, inspiruje dzieci do bycia twórczymi i kreatywnymi i jeszcze tańczy flamenco! Pewnie niektórzy stwierdzą, że nie ma w tym nic wyjątkowego, tych poproszę, żeby wrócili kilka zdań wyżej i na głos przeczytali i policzyli imiona dzieci. Ideał- tyle o mamie Basi. Wracając do samej Basi, nie da się jej nie lubić! Amelka i ja polubiłyśmy ją od pierwszego spotkania, czyli od: „ Basi i telewizora”. Ta historia zaczyna się od tego, że przez miasto w którym mieszka Basia przechodzi zimny front i cały czas pada deszcz. Oprócz tego Basia jest chora, snuje się znudzona po mieszkaniu, mama pracowicie pisze, a Franio śpi. Co tu robić? Basia ogląda po kryjomu telewizję, chociaż mama prosiła żeby tego nie robiła. Basia szybko wciąga się w fabułę telenoweli- Marii Celebes, seans kończy sprzeczką z mamą. Basia zasypia przy akompaniamencie dudniącego o parapet deszczu, a śnią jej się kolorowe, zmiksowane postaci z telewizji. To jeszcze nie koniec, rano Basia znowu chce pooglądać telewizję, ale okazuje się że telewizor się zepsuł. Fakt, że to przez burzę uspokaja Basię, już myślała że to jej wina i kiedy rodzice krzątają się dookoła popsutych sprzętów, Basia tworzy z kartonu i kolorowego papieru swój własny telewizor z interaktywną telewizją! Taka właśnie jest Basia, ma charakterek, obraża się i złości, czasem czuje „ nagłą chęć rozwalenia czegoś”, ale jest też pomysłowa, odważna i wrażliwa- parafrazując: „ na kłopoty Basia”! 
Napisałam, że Basia jest bez wątpienia Polką, skąd jestem taka pewna? Znam po sąsiedzku kilka podobnych dziewczynek, jedną nawet bardzo dobrze. Może nie mają piegów, i szeptają swoje tajemnice do ucha Miśka Michała albo Karola, a nie Zdziśka, ale po za tym wiele je łączy!

Nusia i jej świat.
Nigdy nie poznałam żadnego Szweda, to znaczy raz było bardzo blisko. W ogólniaku, moja szkoła organizowała wymianę uczniów ze szwedzkim liceum, oczywiście się zgłosiłam, ale było już za późno. Wszyscy rzucili się na tych Szwedów jak na świeże bułeczki i pani sekretarka powiedziała mi, że dla mnie Szweda już zabrakło. Żyłam, od tamtego momentu z czymś na kształt „niezaspokojonej szwedzkiej ciekawości”, więc kiedy razem z Amelką, pierwszy raz miałyśmy się spotkać z Nusią, moja chęć poznania sięgnęła zenitu. I stało się, „Nusia i wilki” zawładnęła naszymi sercami i pamięcią Młodej. Amelka od tamtego czasu: recytowała Nusię na wyrywki, nazwała jej imieniem wszystkie lalki, a raz nawet próbowała przechrzcić swojego najlepszego przyjaciela Kamilka na Nusię. Na szczęście Kamil skutecznie protestował! Nusia tak działa, jest jak cichociemny Ninja, nokautuje nieprzekonanych i wciąga w swój świat. A jaki to jest świat? W świecie Nusi, jest trochę jak w surrealistycznym filmie i dzieją się rzeczy niesłychane! Kiedy Nusia traci z oczu przedszkolną wycieczkę i próbuje sama wrócić, gubi się w lesie i już wydaje się że wszystko skończy się katastrofą bo za drzew wyłaniają się wilki, a Nusia przecież  wszystkiego się boi! Kiedy okazuje się, że Nusia drży ze strachu przed wszystkim innym, tylko nie przed wilkami! Każda mądra, psychologiczna głowa ochrzciłby Nusię introwertyczką i marzycielką. To dlatego, że Nusia w samotności jest twórczą wizjonerką- spotyka pod blokiem trójkę łosi, których szybko przyjmuje do rodziny, jednak plan by zamieszkać z braćmi łosiami, pali na panewce i to nie tylko dlatego że łosie nie piją wody ze szklanki, a z sedesu!? Na egzotycznych wakacjach z rodzicami,  Nusia nie kąpie się w basenie, boi się wody. Sytuacja ulegnie zmianie, kiedy trzeba będzie uratować pięć spoconych i strasznie sflaczałych owieczek, wtedy Nusia rzuci sobie wyzwanie i wejdzie do wody, przeprawi się nawet na wyspę! Zdarzają się jednak momenty, kiedy wszystko dzieje się nie po myśli Nusi. Jak wtedy, kiedy bawi się w domu swojej sąsiadki Helenki, chce podnieść dzidziusia, ale on wyślizguje jej się z rąk, upada
i strasznie płacze. Nadbiega Puma- opiekunka Helenki i dzidziusiów i chociaż zazwyczaj jest wspaniała, słucha muzyki z laptopa i maluje Nusi paznokcie na fioletowo, to teraz bardzo krzyczy. Nusia jest wrażliwa, kiedy zostanie zraniona ucieka, czasem do swojego pokoju, czasem chowa się do szafy, a tam przychodzą ją pocieszyć tajemnicze zwierzęta, wyglądają jak łasice, ale nie gryzą, za to pozwalają policzyć sobie palce i lubią kiedy się je wysoko podrzuca. Razem z łasicami czas mija szybciej i łatwiej zapomina się o urazach. Świat Nusi jest tajemniczy i pełen ożywających fenomenów rodem z wyobraźni, ale nie jest smutny, w końcu Puma przyjdzie, odda wiaderko, przeprosi, ze krzyczała i zaprosi na lody. Atmosfera nietuzinkowa, tylko happy end znajomy i dobrze!             


A pro po tytułu, czyli ambitne zakończenia.  

Jaki temperament ma Basia, a jaki Nusia? Która z dziewczynek jest idealistką,
a która realistką? Kiedy zastanawiam się nad tymi dwoma terminami przypomina mi się szkolna lekcja języka polskiego i analiza obrazu Petera Bruegla pt. "Upadek Ikara". Oczami wyobraźni, widzę Basię jak stoi na brzegu, wystawia buzię do słońca, albo przygląda się rysującemu się w oddali miastu, a nogi topiącego się Ikara należą do marzycielki Nusi. A może nie? Nusia przecież nie przeskakuje przez błotnisty strumyk, czy odważyła by się latać?
Dla naszych (Amelki i mojej) ulubionych bohaterek: dla Basi i Nusi, które zawsze są idealistkami i marzycielkami, chyba że sytuacja wymaga od nich by były twardo stąpającymi po ziemi realistkami, a więc: poszły do dentysty, czy wróciły same ze spaceru, wyreżyseruję nie malarskie, a literackie zakończenie.

Zakończenie literackie.

Wszystko zaczyna się na plaży w Ustce. Rodzice Nusi, pouczeni doświadczeniami z poprzednich wakacji, kiedy to wylegiwali się na leżaku przy basenie i STRASZNIE się nudzili, postanawiają wybrać się na tegoroczne wakacje w miejsce też egzotyczne, ale takie w którym coś się dzieje. Postanawiają odwiedzić drugą stronę Bałtyku, przypływają promem do Polski. Kilka dni zwiedzają wybrzeże pożyczonym samochodem, aż wreszcie zatrzymują się w Ustce. Basia, Janek, Franek, mama i tata, kończą szczęśliwie misję: rodzinna, wyprawa samochodem nad morze! Tego dnia słońce świeci jaśniej niż na jakimkolwiek obrazie, Franek stawia pierwsze, niepewne kroki na piasku, mama z tatą rozkładają wielki koc, a Janek z Basią moczą nogi m morzu. Na Plaży Zachodniej w Ustce, nie ma wiele osób, to dlatego że trzeba długo iść od głównego, miejskiego deptaku i turystom zazwyczaj się nie chce. Jest pusto i ciepło, Basia słyszy śmiech goniącego ją Janka. Nagle z leśnej ścieżki, która łączy się z plażą, wychodzi rodzina. Jest trochę dziwna, mama jest mulatką z koczkiem kręconych włosów na czubku głowy, tata tego samego wzrostu, jest cały złoty: ma złote włosy, brwi i zarost na twarzy, nawet koszulkę ma żółto- złotą, jest jeszcze ktoś, idzie kilka kroków za rodzicami, dlatego Basia nie widzi wyraźnie.
O już jest! To dziewczynka, zdaje się że w wieku Basi, wiatr rozwiewa jej włosy, ma białą koszulkę w nadrukowane serduszka i trzyma w ręku wiaderko. Rozgląda się i delikatnie się uśmiecha do tego co widzi. Rodzice dziewczynki, mijając rodziców Basi, podnoszą ręce i zgodnie wołają: „HI!!”, rozkładają swój koc kilkanaście kroków od koca rodziny Basi, nowa dziewczynka siada obok i niemal natychmiast zaczyna kopać w piasku- buduje zamek. Basia jest bardzo ciekawa dziewczynki, nie chce jej się już biegać, ani moczyć stóp, chciałaby poznać ta tajemniczą i opalona dziewczynkę. Basia podchodzi do Nusi, siada obok jej zamku, Nusia ukradkiem spogląda na gościa. – Fajny masz zamek,- mówi Basia- ale byłby fajniejszy gdybyśmy ozdobiły go muszelkami. Janek i ja właśnie znaleźliśmy przy brzegu prawdziwy skarb! Fale wyrzuciły na piasek chyba całą tonę muszelek! Pozbieramy razem?- Nusia patrzy na Basię wielkimi, zdziwionymi oczami, nie rozumie nic z tego co Basia właśnie powiedziała, ale Basia już odczytała  z wyrazu twarzy Nusi, że dziewczynka nie mówi po polsku. Pokazuje na zamek, po czym unosi do góry kciuk i uśmiecha się od ucha do ucha. Nusia też się uśmiecha, już rozumie Basię, ale nic nie trwa wiecznie właśnie dotarł Franek i z głośnym: „ Bła bła” na ustach podeptał budowlę Nusi. Obie dziewczynki patrzą na zrujnowany zamek i szczęśliwego Franka. Nusia zaczyna się śmiech, zaraz całą buzią śmieje się Basia, pokazując przy okazji dziurę po zębie, który wypadł tuż przed wyjazdem nad morze. To już drugi ząb, który wypadł Basi ostatnimi czasy, ale za to poznała koleżankę z obcego kraju! Biegają teraz razem po plaży: Basia, której wszędzie jest pełno i Nusia, uważająca by nie pomoczyć się za bardzo.
Może tego słonecznego dnia, na „egzotycznej” plaży w Ustce, narodziła się przyjaźń? Nils miej się na baczności!

Do następnej lektury ,pozdrawiam  Ania. :) 
      
PS  Asia i Ania przyjaźnią się do dziś. Ciągle bardzo się różnią, w wielu sprawach mają inne zdania, kilka razy drogi im się rozchodziły, ale na szczęście zawsze się schodzą ponownie. Asia ma syna Olka, którego nazywa Oleśkiem, Ania ma córkę Amelkę, którą nazywa Duszkiem. :)

Spotkanie szóste: Myślenie popłaca! Oswajanie filozofii. 

Oscar Brenifier: ”Życie co to takiego?”
Stephen Law: ”Wycieczki Filozoficzne” ( obie części)
Michel Piquemal: „Bajki Filozoficzne” i „Bajki filozoficzne. Jak żyć razem?”
Asa Lind: „Piaskowy Wilk”

Filozofia w obrazkach. Obrazek lasu.

Listopad, inauguracja sezonu: „miłośników kaloszy”, okres wdeptywania liści w błoto, i jeszcze pierwszy miesiąc idealnej szarugi. Listopad sprzyja chodzeniu na spacery. No to chodzimy: mały parasol – Amelka i duży parasol- ja. Chodzimy po przedszkolu. Dopóki Amelka liże lizaka jest cicho jak makiem zasiał, a kiedy skończy, zaczynają się pytania. Ostatnio filozoficzne. 
- Mamo co robisz, że tak stoisz?
- Myślę. - Mija bardzo długa minuta, kiedy Amelka szuka w krzakach odpowiedniego patyka, (a musicie  wiedzieć, że bez patyka, najlepiej trzy razy dłuższego niż sama Amelka, nie ma spaceru).
- Mamo, nie możesz tak stać i stać całymi dniami!- Oburza się i już pruje do przodu ciągnąc za sobą połowę długości jakiejś brzózki. Spacerujemy, a właściwie chodzimy na palcach, żeby nie nadepnąć jakiemuś dzikowi na odcisk. Młoda śpiewa nową piosenkę o wiewiórce, ja nie śpiewam tylko patrzę na korony drzew (wyglądają jak powbijane w piasek miotły).
- Mamo dlaczego nie śpiewasz ze mną?!
- Nie znam tej piosenki Amelko.
- Nie znasz! Nie mogę w to uwierzyć!- Jest już nie na żarty zła.
Kapuśniaczek przechodzi w regularny deszcz, wracamy. No cóż pewnie minie jeszcze trochę czasu zanim się razem zagapimy na las. A może to zbyt intymny stan (to gapienie się) i każda z nas będzie to robić w samotności jak przystało na rasowe „ jesienne dziewczyny”?
- Mamo, myślisz jeszcze?
- Myślę.
- A dlaczego?
- Bo lubię.
-Achaaaa !!! A ja lubię mojego pssyjaciela Kamilka i kopytka serowe!
 Książka z obrazkami.
 

Ja nie marzyłam w dzieciństwie o tym, żeby zostać filozofem. Jednak zadawanie pytań i zamyślanie się towarzyszą mi od kiedy pamiętam. No i chciałam być detektywem! Tropienie przestępców, zagadki kryminalne, odciski palców, długi płaszcz i spowita mgłą sylwetka ( dzisiaj mgła musiałaby być najlepszej próby, żeby mnie spowić), to mi się marzyło. W podstawówce i z początku liceum zaczytywałam się w Agacie Christie, potem poznałam kilku filozofów- zazwyczaj domorosłych i ze starszych klas. Filozofia wtedy jawiła mi się jako intelektualny flirt. W dobrym tonie jest umieć się spierać- czyli orientować się w sztuce erystyki! Trochę później przez fakultet z języka polskiego zderzyłam się z kilkoma filozofami,  tym razem renomowanymi, i w przeważającej większości wydali mi się pokrętni i niezrozumiali! Jednak okazało się, że jak się człowiek napoci i znajdzie jakiś wers, albo dwa z myślą - czyli sentencją  takiego sławnego filozofa, a potem przepisze ją pod tytułem pracy domowej, to ma się na czysto o stopień wyższą ocenę! Niedługo potem dowiedziałam się, że w najprostszych słowach „filozofia” to tyle co historia myśli, a ponieważ bardzo mi zależało na intelektualnym imagu, w kilkudziesięciu, karkołomnych i zupełnie Nie-filozoficznych dyskusjach wzięłam udział. Gdybym miała określić na jakim etapie jest dzisiaj moje rozumienie i podejście do filozofii, powiedziałabym, że jestem na poziomie oglądania obrazków. Tak, właśnie siedzę, oglądam ilustracje, które układają się w niezły komiks i czytam: „Życie co to takiego?” pisane przez Oscara Brenifiera i narysowane przez Jerome Ruilliera. Dzieląc się opinią o tej pozycji, trzeba zacząć od tego, że jest naprawdę ładna, ale poznańskie wydawnictwo „Zakamarki” zdążyło czytelników już do tego przyzwyczaić. „Życie co to takiego?” powstało, żeby wprawiać się w sztuce zadawania i odpowiadania na pytania. Książka ma różnokolorowe strony z cienkiej tekturki, które świetnie nadają się do tego, żeby wsunąć pomiędzy nie nos i na chwilę znieruchomieć dumając sobie nad jednym z sześciu zagadnień filozoficznych. Wspomniane zagadnienia to: co może sprawić, że będziesz szczęśliwy?; czy będziesz kiedyś mistrzem?; dlaczego życie bywa ciężkie?; dlaczego istnieje człowiek?; dlaczego i po co żyjemy? i dlaczego umieramy? Autor w krótkiej przedmowie radzi co mają zrobić rodzice z ogromem trudnych pytań, które zadają dzieci. Rzeczywiście, żaden rodzic nie jest omnibusem i specjalistom od wszystkiego, tymczasem skala podejmowanych przez dzieci problemów jest ogromna. Autor radzi, żeby nie czerwienieć z wysiłku i nie odpowiadać na siłę. Okazuje się że gotowe formuły wcale dziecko nie zadowalają! Ważne są pytania pomocnicze, ważne jest dywagowanie, ważne są przyjazne dziecku ilustracje układające się w mini historyjki. To wszystko razem, plus rodzic i młode na kanapie układają się w sensowną pierwszą lekcję filozofii. Ja i czteroletnia  Amelka jesteśmy w fazie oglądania „Życie co to takiego?” i zadawania najprostszych pytań do lektury: 
-Mamo dlaczego ta dziewczynka jest smutna?
-Martwi się czy spełnią się jej marzenia.
- Mazenia?
- Coś czego bardzo chce i na co czeka.
-  Achaaa, to ja chcę być już duża i mieć rolki i taki DUŻYYYY, fioletowy plecak!

To bardzo budujące, że wyobrażam sobie nas z tą samą książką za rok i za dwa lata. Pewnie zmieni się nasz sposób obcowania z nią, mniej skupimy się na ilustracjach bardziej na treści.  „Życie co to takiego” to pozycja na przyszłość, i obliczona na rozwój odbiorcy. Starszy, tzw. „wyrobiony” czytelnik często wraca i konfrontuje się po latach z pozycją która zapadła mu w pamięć. Aktualizacja wiele uczy, stawia stare problemy w świetle naszych nowych doświadczeń, autor zdaje się mieć świadomość tego procesu. Dlatego  serwuje dzieciom książkę , która została tak wydana: ( miękka, ale nie wyginająca się okładka, grube strony w ciepłych barwach, system zewnętrznych tytułowych zakładek: dzięki czemu wraca się do interesującego nas zagadnienia), tak napisana: (pytania dotykające problemów bliskich: małego, większego lub jeszcze starszego dziecka, a nawet lubiącego pytać rodzica). Bo czy myślenie
i ciekawość świata mogą przestać być aktualne? Mnie wydaje się że nie, dlatego mam nadzieję że „Życie co to takiego” będzie jedną z książek – bumerangów. Będzie wracać na tapetę zawsze kiedy na naszym wspólnym spacerze pojawią się ważne, inaczej mówiąc: filozoficzne pytania.

Niezbędny wstęp!
 

Są na świecie ludzie, którzy jak się do czegoś zabierają to robią to rzetelnie! Czyli, że jak interesują się lotnictwem to zanim zaczną konstruować swój własny samolot, czytają wszystko na temat latania co im w ręce wpadnie! Taki „Rzetelny” nigdy nie będzie czytał poszczególnych traktatów i książek filozoficznych, bez wcześniejszego wprowadzenia do zagadnienia. I oddając Rzetelnemu uczciwość, ma on trochę racji. Tak oto doszliśmy do schodów, bo większość powszechnie znanych i popularnych wprowadzeń / kompendiów filozoficznych jest albo śmiertelnie nudna, albo ma charakter skryptów i nie wyczerpuje omawianych zagadnień. Co prawda po lekturze „Jak poważnie studiować filozofię” profesora Jana Hartmana, ma już człowiek jakieś pojęcie o charakterze i predyspozycjach myślowych kandydata na filozofa, a także o systematyce filozoficznych poglądów. Jednak jest to lektura naprawdę wartościowa dla rozważających studia filozoficzne. Żebyśmy się dobrze zrozumieli, nie podważam czytania „Historii filozofii” Władysława Tatarkiewicza (po latach nawet myślę, że bez niej nie uniosłabym mojego wydumanego tematu pracy magisterskiej), ja po prostu nie uważam, że na świeżo po tej lekturze będziemy mieli pomysł i sposób na rozbudzenie w dziecku ochoty do zastanawiania się nad otaczającym nas światem! Jest jednak rozwiązanie tego dylematu, może spodobać się nawet Rzetelnemu (jeśli ma odrobinę poczucia humoru). 
Z okładki dwóch części „Wycieczek filozoficznych” Stephena Law, spogląda na nas rozkoszna, różowa świnka ( która swoim przykładam zilustruje jeden z argumentów w rozdziale: „Czy powinienem jeść mięso?”). Świński ryjek na okładce jest nieoczywisty, no bo co robi świnia na okładce książki o filozofii? Otóż świnka, a przede wszystkim sposób prowadzenia dyskursu przez autora podważają wszystko co myśleliśmy o wstępie do filozofii. Po pierwsze i najważniejsze: NIE JEST NUDNO! Zacznijmy jednak od autora, ja po przeczytaniu jego autobiograficznej notki, byłam pewna że książka mi się spodoba, nie wiedziałam tylko, że spodoba mi się aż tak! Stephen Law może się pochwalić życiorysem godnym filozofa z powołania: wyrzucony z klasy maturalnej, pracujący fizycznie,  znalazł się na życiowym rozdrożu, jedyne co było w jego życiu pewne to miłość do książek, głownie do filozoficznych! Stephen zrozumiał, że chce być filozofem, zrobił więc maturę i zdał na studia, szło mu tak dobrze, że teraz sam jest wykładowcą! Myślę, że ludzie o skłonnościach do rozmyślania często podważają system, jest im trudno przyjmować zastaną rzeczywistość bez zastrzeżeń, bywają irytujący piętrząc przeszkody, ale są też dzięki temu twórczy. Narzędziem pracy filozofa jest pytanie, więc Stephen Law pyta czytelnika: czy jesteśmy pewni, że świat nie jest wirtualny?; co to jest rzeczywistość?; czy można wejść dwa razy do tej samej rzeki?; co jest źródłem dobra i zła?; czym jest umysł?; czy Bóg istnieje?; skąd wziął się wszechświat?; czy możliwa jest podróż w czasie?; czy maszyna może myśleć; czy można wierzyć w astrologię i zjawiska paranormalne?  Z kolei odpowiedzi na powyższe pytania mają naturę dywagacji, spierania się różnych racji i poglądów, co nie znaczy że autor nadmiernie komplikuje nam lekturę, czy zaciemnia obraz ogromną ilością informacji. Strony w sporze zawsze są jakieś, mają imiona ( Amelia, Klara, Tomek, Eryk, czy Morderczy Mick), mają swoje przekonania i starają się ich bronić, a czasem je tłumaczyć. Autorowi udało się coś bardzo ważnego, oddał w książce klimat klubu dyskusyjnego, radość z prowadzenia rozmowy i otwierania się na nowe argumenty. Po przeczytaniu „Wycieczek Filozoficznych” nie ma się wrażenia, że odkryło się jakiś nowy ląd, Ci którzy mają pojęcie o filozofii niczego nowego się nie nauczą, ale na pewno się ucieszą że po tą książkę sięgnęli. A to dlatego, że autor jest pasjonatem, cieszy się filozofowaniem, zabiera je wszędzie ze sobą, jest dumny że zadaje sobie trud myślenia. O istnieniu kultury dyskusji co jakiś czas sobie przypominamy (szczególnie jak sami mamy coś do powiedzenia) ,ale myślenie czy dumanie odbierane jest jako zbędne czepianie się, czy tracenie czasu. Ja natomiast MYŚLĘ, że warto pochylać się nad mrowiskiem, zadzierać głowę w górę, pytać na głos i opowiadać dziecku o swoich przekonaniach. Warto uczyć dzieci myślenia i nie ganić je za naturalną, wynikającą z naszej natury ciekawość. Sama filozofia jest przydatna nie tylko na etapie formułowania pytania, ale też przy odpowiedzi. Przecież często jest tak, że nasze dylematy są stare jak świat, a przynajmniej pamiętają czasy Heraklita! Albo istnieją dwie poprawne odpowiedzi na jedno pytanie, tylko że jedna jest skomplikowana, a druga mniej, więc którą odpowiedz wybrać? W takich sytuacjach okazuje się, że filozofia może być skarbnicą praktycznych rad. Dla przykładu, będąc obeznanym w filozofii i kierując się zasadą nazwaną: „Brzytwa Okhama”, będziesz wiedział, że jeśli są dwie teorie i za każdą z nich równie mocno przemawiają istniejące dowody, to i tak zawsze należy wybrać tą prostszą teorię. A mówi się , że filozof nie jest praktyczny?! Nie przypuszczałam, że czytając relacje z  „Wycieczek filozoficznych” można się tak uśmiać!
Reasumując: bilans z lektury bardzo pozytywny! Ulepiłyśmy z plasteliny kilka ładnych świnek, definitywnie kończę z czytaniem horoskopów i przestaję się wstydzić  swojej szkolnej obsesji na punkcie UFO! W końcu mój flirt z „Faktorem X” skończył się z pójściem do liceum, a w niektórych stanach nadal wykłada się poglądy Kreacjonistów na prawach teorii naukowych?! I jeszcze jedno, myślę o moich własnych egzemplarzach „Wycieczek” Stephena Law, dobrze by było mieć w domu ocieplony poczuciem humoru wstęp do poważnego dumania - do filozofowania!  
Preferowana metoda uprawiana filozofii? Najlepiej bajka!

Mówi się, że kompetentne wypowiedzi o filozofii same do niej przynależą.
  W moim przypadku kompetencję wypiera konsekwencja i pewna sympatia dla tematu. Często wracam i lubię książki o filozofii, są dla mnie źródłem pozytywnego fermentu pod przysłowiowym „daszkiem”, ale równie często zdarza mi się nie mieć bladego pojęcia o tym „co autor miał na myśli”?! Pewnie dlatego czytając „Wycieczki filozoficzne” cały czas się uśmiechałam. To bardzo przyjemna kombinacja: filozofia, jasność przekazu (tak że ja i każde dziecko zrozumie) i radość z lektury.
No dobrze, ale trzeba by zacząć praktykować. Bo filozofia chociaż jest zajęciem ekskluzywnym, osnutym mgiełką tajemnicy, to pracy wymaga - oczywiście pracy myśli. Praca ta nie polega na pisaniu niezrozumiałych tekstów, czy cytowaniu aforyzmów swoich genialnych poprzedników, a na czym właściwie polega? W moim przekonaniu, filozofowanie polega na wymyślaniu historyjek 
i ich interpretacji, czyli na mój umysł filozofowanie wymaga wyobraźni! A kto ma więcej  wyobraźni niż bajkopisarze? Chyba nikt, i sprawnie w dwóch odsłonach udowodnił to Michel Piquemal, autor  interpretacji do „ Bajek filozoficznych”. Sam autor pisze tak: „Chciałem więc zebrać w jednej książce tak zwane bajki filozoficzne, które pomogły mi wzrastać i poznawać świat. Zaczerpnąłem je z tradycyjnej bajki, z mitologii, z historii antycznej lub z mądrości Wschodu ( buddyzm, zen, sufizm…). Dzisiejsze dzieci również potrzebują umocnienia, jakie niosą ze sobą bajki i legendy. Potrzebują myślenia „na wielka skalę”.”
Książki (bo jak już wspomniałam, są dwie) zachowują kompozycje, z której cieszyłby się każdy filozof. Mianowicie, każda bajka  opatrzona jest komentarzem nazwanym: „ w pracowni filozofa”, jest to krótki opis, kilka wskazówek, czy pytań do tekstu - taki przewodnik, który pokazuje drogę, ale niczego nie narzuca. I tu zaczyna się praca czytelnika: trzeba się nad tym zastanowić! Trzeba jeszcze raz przeczytać z rodzicem, trzeba go o wszystko wypytać, usłyszeć od niego sakramentalne „nie wiem” i jego także zmusić do  szukania, wertowania- do myślenia! Póki co przeczytałam „Bajki filozoficzne” sama, więc wierzę, że najlepsze – bo drugie, trzecie i jeszcze następne czytania mam przed sobą. Najprzyjemniej będzie czytać i przegadać te dwie malutkie, książeczki z moją Amelką, ale muszę jeszcze trochę poczekać. Chociaż z drugiej strony, to chyba dobrze. W końcu we wszystkim, nawet w filozofowaniu trzeba zachować zdrowy umiar, a przynajmniej robić sobie przerwy. O tym , żeby nie zastanawiać się nad wszystkim poucza bajka o stonodze. Wspomniana stonoga tak przejęła się pytaniem żaby, o to którą nogę chodząc stawia pierwszą, że utknęła w swoim schronieniu i umarła z głodu!? Przerażające, a daje do myślenia jeszcze bardziej, kiedy odkryje się że nie dotyczy współczesnych emocjonalnych i wszystkowiedzących ludzi, tylko starożytnych Chińczyków!
A może wtedy przestaje dziwić…
Blisko, bliżej- bohater: mały filozof.  
 
Karusia jest szczęśliwą dziewczynką. Na oko i ucho ma pięć lat. Mieszka razem
 z mamą i tatą w domku przy plaży i jak przystało na „skandynawski chów” (mam tu, w uproszczeniu, na myśli
model wychowywania dzieci w Skandynawii) spędza praktycznie całe dnie poza domem. Jednak wcale nie jest otoczona chmarą rozbawionych dzieci, jest sama, to znaczy nie zupełnie sama , bo jest jeszcze ON- Piaskowy Wilk. ON pojawił się, kiedy tata nie miał czasu się bawić  z Karusią. Wylazł z wykopanej przez nią dziury i oświadczył, ze jest „ niezwykle wyjątkowy i wyjątkowo piękny”, na szczęście zadeklarował, że nie je dzieci tylko słoneczny i księżycowy blask, który przy okazji czyni go nieziemsko mądrym! I rzeczywiście cos w tym jest, bo Piaskowy Wilk zna odpowiedź  na pytanie: „dlaczego tata musi czytać gazetę?”. Potrafi także wywoływać fenomeny, na przykład: burze piaskowe, które uniemożliwiają czytanie gazet i czegokolwiek innego, i wywołują wspaniałe pomysły, w guście: wspólnej ( taty i Karusi) kąpieli w morzu! Raczej nie odkryję teraz Ameryki, ale istnieje pewne prawdopodobieństwo, ze Karusia sobie Piaskowego Wilka wymyśliła. Stało się to oczywiście przez przypadek i na potrzebę chwili, w której Karusia czuła że czegoś nie rozumie, że jest samotna. Karusia polubiła tego zrodzonego z wyobraźni przyjaciela i wymyśliła dla niego i dla siebie kilka przygód,  notabene  jedna lepsza od drugiej. Rzecz w tym , że Piaskowy Wilk ma w sobie mądrość indyjskiego mnicha, kiedy robi „nic i jest to najtrudniejsza praca na świecie”, a także jak mało kto zna dziecięcą perspektywę. Wilk rozumie: że siniaki to medale za robienie rzeczy szczególnie niebezpiecznych, że trzeba czasem mieć swój własny język ( chociaż tata uważa, że bełkoczesz i masz muchy w nosie), bo tylko on może wystarczająco dobrze opisać otaczający Cię świat. Wszystko to jeszcze mało, bo Piaskowy Wilk był przy powstaniu świata, osobiście zna jedną kometę, która  wygląda jak szczurek i jest Nibyszczurem. A jak to wszystko świadczy o Karusi? Otóż Karusia na potrzebę chwili, i przez przypadek stworzyła swoją własną filozofię, w której połączyła: kosmogonię
i historię swojej rodziny, gwiezdny pył i ciemność nocy, morze i piasek, nudę i samotność. Dlatego może na oko i ucho Karusia ma pięć lat, ale wyobraźnię ma magiczną i zazdroszczę jej Piaskowego Wilka.

Filozofia w obrazkach: wisi Małe na parapecie.
Ósma piętnaście, za piętnaście minut musimy być w przedszkolu, a tu włosy nie uczesane, kurtki nie ubrane, buty niezasznurowane! Jak zawsze zaspałam! Małe w tym czasie wisi na parapecie i niczym się nie martwi. Wołam: „ Amelko, czeszemy się i lecimy!” Odpowiada mi cisza?! Wołam więc głośniej: „Amelko, czeszemy się i lecimy!!!” Po chwili odwraca się i zniecierpliwionym głosem odpowiada: „Mamo, nie mów do mnie jak oglądam świat!!”
Naturalnie spóźniamy się do przedszkola, ale czy to ważne skoro kontemplowany był szary, listopadowy poranek?!

Buziaki i do następnej lektury :) Ania.

PS Pod koniec studiów szukałam pomysłu na siebie i wymyśliłam, że zacznę następne studia, że zacznę filozofię. Moja mama nie była tym pomysłem oczarowana i zaproponowała mi umowę. Ja zacznę poważnie myśleć o świecie, a ona sponsoruje mi „Bibliotekę filozofów” wydawnictwa Hachette. No i mam w domu sto małych, białych książeczek filozoficznych. Czytam je w swoim tempie, czyli jest nadzieja , że zostanę kiedyś poważnym człowiekiem.
Dzięki mamo! :) 
       
Spotkanie piąte: Osiecka dla wrażliwych (mam i córek), czyli o pomyśle na pewną półkę z książkami.
Wstęp z Osiecką.


Słucham piosenek Osieckiej od zawsze (od liceum), czytam o Osieckiej : teksty jej piosenek, opowiadania, jej i o niej wspomnienia. To Agnieszka Osiecka była pierwszą kobietą, artystką, osobowością, która zainspirowała mnie do zaprojektowania „babskiej półki z książkami”. Zacznę od początku. Po urodzeniu Amelki pomyślałam, że jest duże prawdopodobieństwo że jako klasyczny nadwrażliwiec i popadająca w zachwyty płaczka, wychowam inną wrażliwą kobietę. Oczywiście będziemy się różnić, docierać, kłócić i schodzić! Patrzę więc na tą moją muszelkę z „Kołysanki dla Okruszka” i myślę o nitce porozumienia między nami, o moście między nadwrażliwą mamą i indywidualną (co Amelka stale udowadnia) córką, i tak zaczynam urządzanie  książkowej półki o ciekawych kobietach. Trochę „życiorysów” już nazbierałam!
Szczere i udawane „Dzienniki”.
Od przyjaciółki dostałam cztery tomy „Dzienników” Marii Dąbrowskiej, czytam jeden na rok, żeby jak najdłużej mieć kontakt z pisarką i z jej kultem pracy twórczej. Lubię Dąbrowską z dzienników, chociaż czasem kokietuje i przybiera kolorowe piórka literackiej kreacji, wtedy pisze: „Dotykam swojego ciała, jeszcze tak młodego mimo wieku, i myślę głupawo: oto ciało jednego z ostatnich mieszkańców globu ziemskiego. I pocieszam się, że to samo myśleli ludzie średniowiecza. Może daty tysiącleci są kryzysami ludzkości.”[1][1] Idę za Dąbrowską, w rytm perypetii jej życia i szelestu stron, przez te wszystkie lata, od 17 listopada 1914 roku do 31 grudnia 1957 roku. Czytam tysiąc uwag na temat pogody: zimnych wiosen, gorących jesieni, niekończących się zim. Widzę ją na zakupach, jak wybiera materiał na letni kostium, jak pisze listy, robi dokumentacje i pisze swoje książki, te które przynoszą jej sławę, te które umacniają jej pozycję w środowisku i te, już zapomniane które pisze bo chce sobie coś udowodnić, bo stale się uczy i pracuje nad sobą. Widzę ją zakochaną, zrozpaczoną, samotną , kiedy się śmieje i kiedy cierpi. Zastanawiam się co czuje i myśli kiedy przerywa pisanie na kilka miesięcy, kiedy pisząc o wojnie opowiada o gromadzeniu kartofli i sposobach przyrządzania kawy bez kawy. Widzę jak ciekawa jest świata i jak żywo komentuje politykę i wydarzenia bieżące, jak angażuje się w życie swoich przyjaciół, jak męczą ją oficjalne spotkania i urzędnicy, jak rozkwita zwiedzając Polskę i spotykając się ze swoimi czytelnikami. Będąc tak blisko niej, wstydzę się jej nagości i drążnią mnie jej pozy - kiedy bywa bezwzględna i niesprawiedliwa. Będąc tak blisko niej interesują mnie jej długoletni partnerzy: Stanisław Stempowski i Anna Kowalska, szukam wiadomości o nich, oglądam ich zdjęcia, chciałabym się im lepiej przyjrzeć. Został mi już ostatni tom, dziennik z lat 1951-1957 i nie mogę do niego usiąść, trudno mi się rozstać z Marią Dąbrowską, autorką znaną każdej licealistce z „Nocy i dni”, autorką „Dzienników” - a więc: malowniczych opisów, sentencji, esejów, recenzji i relacji z własnych emocji, kiedy się skarży i wątpi : ”Bardzo intensywnie teraz myślę, ale nic nie mogę pisać. To poczucie, że nie mogę do ludzi mówić, tak jakbym chciała, paraliżuje nawet możliwość pisania „dla potomności” czy „do szuflady”.[2][2] Kilka rzeczy po lekturze „Dzienników” jest pewnych: że zostaną ze mną i z Amelką na naszej „babskiej półce”, że zainspirowały mnie do czytania o atmosferze i bohaterkach drugiej Rzeczpospolitej ( już czule myślę o „Wpływowych kobietach” Sławomira Kopra),  i że na pewno przeczytam biografię jej rywalki – Zofii Nałkowskiej. Kilka rzeczy dopiero się okaże: czy Amelka podzieli mój entuzjazm, czy „Dzienniki” Dąbrowskiej zdołają zaskarbić jej uwagę, czy przeprowadzą ją przez jakiś etap i przez który?  
Scenariusze, wiersze, amerykański sen i amerykański „no name” – cztery zupełnie inne kobiety filmu. 
 

Generalnie uważam, że świat kobiet jest ciekawszy, paleta barw opisująca i przypisana kobietom jest większa niż ta przypisana mężczyznom ( i to nie tylko dlatego, że kobiety rzadziej bywają daltonistkami). Zauważył to także Pedro Almodóvar, pamiętam pierwsze sceny z „Wszystko o mojej matce” i pytanie profesor Ziółkowskiej: „ co widzicie”? A widać było kolory właśnie, wszystkie stanowcze, krzykliwe, wyraźne – dobry wstęp do filmu o kobietach, o ich emocjonalnych światach. Chciałabym zgromadzić na naszej ”babskiej półce” różne odcienie kobiecości: różne poglądy, różne zainteresowania- kobiety w poświacie różnych doświadczeń, ale czuję się trochę „roztrzepanym artystą”, dlatego póki co mieszkają u mnie same damy ze świata kultury i sztuki. Artystki to wdzięczne postacie, nie ma dwóch takich samych, zachowują się jakby miały świadomość, że  historie ich żyć są  elementem procesu twórczego.
Na styku czerni i bieli- Agnieszka i Marilyn. 
Ci którzy mnie znają wiedzą jak gigantycznym odkryciem było dla mnie kino moralnego niepokoju, a tym którzy mnie nie znają powiem tylko, że znalazłam mój osobisty szczyt fascynacji, ze wszystkimi towarzyszącymi mu objawami:  gęsią skórką, piekącym rumieńcem i wyciem do poduszki (jak to u wszystkich płaczek). Parabola „kropli wody”- opisująca życie i rozterki jednego człowieka w której to odbijają się dylematy moralne całego społeczeństwa jest według mnie najbardziej wiarygodnym sposobem opowiadania z jakim się spotkałam. Nie chcę pisać o Krzysztofie Kieślowskim (chociaż u niego kobiety i kolory, nie są tylko tematem znanej trylogii), ponieważ zboczyłabym z głównego tematu. Jednak od Kieślowskiego zupełnie blisko jest do Agnieszki Holland , która pisała i pisze fantastyczne scenariusze ( wiele o kobietach), kręci filmy, jest dojrzałą artystką i mieszka na naszej babskiej półce. Zaczęło się od „Kobiety samotnej”: portretu kobiety pracującej, kobiety zmęczonej, stłamszonej i wydawałoby się kobiety niczego już nieoczekującej od życia, a jednak uczucie do niepełnosprawnego Jacka ją podbija i okazuje się groźne.  Oglądając filmy Holland, ma się wrażenie że dotyka się prawdy, ale jej wewnętrznej,  bezpardonowej, niemal biologicznej strony. To kino nie działa jak narkotyk,  nie ma żadnej pułapki fałszywej, chwilowej przyjemności, nie uwodzi, nie kłamie, jest brutalne, dlatego trzeba się zdecydować na wysiłek oglądania filmów Agnieszki Holland, trzeba je wybrać. I ja je wybrałam, oglądałam wszystkie które udało mi się znaleźć . Do niektórych („Aktorzy prowincjonalni”) wracam jak do „Księgi Wyjścia”, jak do kopalni wiedzy o świecie i o ludziach. W pewnym momencie chciałam być bliżej scenariuszy Holland i kupiłam książkę Sławomira Bobowskiego: „W poszukiwaniu siebie”, to nie jest żadna wielka  (objętościowo) biografia, z tą książką jest jak z jej okładką: z ciemności - z czerni wydobywa się jej  twarz, a z treści wydobywa się myśl i moment w jakim pracowała nad swoimi filmami. Sławomir Bobowski opisał filmy od telewizyjnego debiutu Agnieszki Holland: „Wieczór u Abdona”, do „Trzeciego cudu”.  
Obok portretu kobiety wyłaniającej się z czerni na naszej półce stoi kobieta w niegasnącym świetle reflektora, najsławniejsza blondynka na świecie, wszyscy wiedzą o niej że była aktorką, nie wszyscy wiedzą że czuła się poetką. Arthur Miller opisał ją kiedyś takim zdaniem: „Żeby przeżyć, musiałaby być bardziej cyniczna lub przynajmniej bliższa rzeczywistości. Ona tymczasem była poetką, która na rogu ulicy próbuje recytować tłumowi wiersze, ten zaś zdziera z niej ubranie”. Stoi więc Marilyn Monroe obok Agnieszki Holland i chyba się ze sobą nie kłócą, w końcu obie zajmowały się (pani Agnieszka robi to nadal), wsłuchiwaniem w swój wewnętrzny głos. „Marilyn Monroe fragmenty, wiersze, zapiski, listy” to być może ostatni ( odkryty, zredagowany i wydany) bastion prywatności Marliyn: to chwilowe olśnienia, myśli, poezje i przepisy kulinarne które aktorka zapisywała w czarnych notesach, na listowym papierze hotelu Astoria pisząc do swoich przyjaciół i lekarzy. Wydawnictwa nie zajmują się na co dzień działalnością filantropijną, tak więc Wydawnictwo Literackie udostępniając polskiemu czytelnikowi skrawki dziedzictwa po ikonie, udowadnia że na fenomenie Marilyn ciągle jeszcze można zarobić, obalając przy okazji kilka obiegowych stereotypów. Innymi słowy, jak wielka jest Marilyn Monroe jeśli interesuje nas jej przepis na kurczaka? Ta książka jest piękna graficznie tekst uzupełniony jest zdjęciami , kalendarium  ważniejszych zdarzeń z życia aktorki, przedrukami okładek czytanych przez nią książek, ale czytając ją trzeba mieć świadomość że udało nam się rozszyfrować nieczytelne dotychczas postscriptum o Marilyn. Jej obecność na naszej półce została zasygnalizowana, ale żeby ją lepiej poznać trzeba przeczytać dużo więcej i sięgnąć do filmografii. Potrafię sobie wyobrazić jak siedzimy z „Młodą” na kanapie i oglądamy „Pół żartem, pół serio”! To bardzo przyjemna fantazja, ale żeby się ziściła Amelka musi zacząć chodzić, a nie tylko biegać! Kto wie może zaraz potem usiądzie i z mamą poogląda czarno-białe komedie!
Zdolne i ambitne - Pola i Elżbieta.  
To żaden sekret, że aktorstwo to moje wielkie,  niespełnione marzenie. Trochę żałuję, że nigdy nie zdobyłam się na odwagę i nie dotarłam na egzaminy wstępne. Co prawda dwa razy już jechałam, ale nie dojechałam. Szkoda, bo choć dzisiaj myślę, że żadna ze mnie amantka to w jakimś celu ukuto tytuł: „aktor charakterystyczny” i może jedna mała kobietka, o kształtach zbliżonych do idealnych, (czyli do kuli) mogłaby jednak zostać aktorką?  Już po fakcie, jestem za stara, ale mam słabość do ciekawych aktorek, ich metamorfoz scenicznych, ich pracy. Ostatnimi czasy rozpływam się nad Agnieszką Grochowską i Julią Kijowską. A na „babskiej półce” oprócz boskiej M.M, mieszkają jeszcze dwie aktorki: Pola Negri i Elżbieta Czyżewska. Wiele je łączy: nie były posągowo piękne, wywodziły się z biednych rodzin, były szalenie ambitne i ich życia nie skończyły się happy endem, chociaż obie zmarły w Stanach. Pola (a właściwie Barbara Apolonia Chałupiec) i Ela miały trudne dzieciństwo. Mama Poli zakochała się w dziesięć lat od niej młodszym Słowaku z domieszką cygańskiej krwi i na przekór rodzinie została żoną kotlarza. Ich wspólne życie i pierwsze osiem lat Poli w Lipnie były szczęśliwe, dopóki ojciec nie zaczął uciekać w wesołe towarzystwo i ramiona innych kobiet, a 
wkrótce potem trafił do więzienia. Pola z matką przeprowadziły się do Warszawy, żeby być bliżej uwięzionego, ale finansowo bardzo podupadły, mieszkały w najbiedniejszej części miasta ledwo wiążąc końce.  Także Ela wychowywała się w dzielnicy biedoty, a część swojego dzieciństwa spędziła nawet w domu dziecka w Konstancinie. Te dwie doświadczone przez los dziewczynki miały talent, u jednej zauważyła go matka, o drugiej koleżanki z młodości powiedzą po latach że zawsze miała predyspozycje do bycia aktorką. Pola ciężko pracowała jako tancerka, żeby utrzymać siebie i matkę, ale była zdeterminowana i świadoma swoich możliwości, kiedy wiec pojawiła się szansa na debiut w teatrze, skorzystała z niej. Ela zabłysnęła na uczelni, oto dziewczyna w najskromniejszej sukience szybko została najlepszą studentką na roku i ulubienicą profesorów. Nawiązała kontakt ze Studenckim Teatrem Satyryków, wykonując jako pierwsza „Kochanków z ulicy Kamiennej” piosenkę Agnieszki Osieckiej, jej kariera wpływała na głębsze wody. Jeżeli najlepsze i najbardziej twórcze lata Elki miały miejsce w Polsce i w polskim środowisku artystycznym, to na Poli naprawdę poznali się za granicą, można powiedzieć, że wielką Polę Negri dla świata odkrył Max Reinhard. Na początku dwudziestego wieku Niemieckie kino i teatr bardziej się liczyły niż polskie, miały międzynarodową widownię, Pola grając u boku Ernesta Lubitscha w ekranizacji sztuki „Sumurun” stała się gwiazdą wielkiego formatu, a na horyzoncie zamajaczyło dla niej Hollywood.  Kiedy do Stanów wyjeżdżała Pola, Hollywood budowało dopiero swoją pozycję - filmowego raju na ziemi, a egzotyczna i charyzmatyczna gwiazda z Europy stanowiła cenny nabytek. Z kolei, kiedy do Stanów wyjeżdżała Elka, była już rozwiedziona i powtórnie zamężna, zostawiała po sobie rzesze fanów, status „twarzy pokolenia” (mówiono o niej „ Cybulski w spódnicy”), a Ameryka nie była dla niej niczym ponad ojczyzną jej męża i przygodą.
 Od tego momentu ich losy drastycznie się różniły: jedna została wielką gwiazdą - cesarzową kina niemego, którą zdetronizowano nagle, (podobnie zmienia się tylko historia i moda). Druga nie mogła się wybić, nigdy nie pozbyła się wyraźnego polskiego akcentu, rozwiodła się i krótko mówiąc nie miała szczęścia. Teraz wracają, mówi się o nich, organizuje przeglądy ich filmów, przywraca się publiczności ich talent, a naprawdę warto bo były wspaniale i inspirująco inteligentne.
„ I co z tego, że dzisiaj zachowałabym się inaczej? Zagrałabym w innym filmie albo nie rozstałabym się z jakimś mężczyzną. Dojrzałość, żeby nie powiedzieć starość, uczy nas pokory. Czasu nie można cofnąć, decyzji nie da się zmienić, więc lepiej dla nas samych zaakceptować to, co się wydarzyło. Piesku, jedno jest pewne. Życia nie da się powtórzyć.” [3][3]
„Kino to wielka sztuka, ale nie jest całym życiem”.[4][4]
Zakończenie z Osiecką.



Kiedy Amelka była „muszelką”, a ja zaczynałam tworzenie naszej „babskiej półki z książkami” myślałam że wspólnie poczytamy Osiecką może za piętnaście lat, a tu taka niespodzianka : Osiecka pisała dla wrażliwych kobiet ( i panów pewnie też) ale i dla dzieci! „Agnieszka Osiecka dzieciom” to kolejny pięknie zilustrowany przez Elżbietę Wasiuczyńską, tom mistrzów bajki i wiersza wydany przez „Naszą Księgarnię”. Więc czytam sobie po godzinach „Dzień dobry, Eugeniuszu” i zachwycam się nieznanym mi wcieleniem mądrej pani piszącej piosenki (i pijącej często marną kawinę) jak opowiada dzieciom o błękitnych migdałach, glinianym ptaku i autku z duszą, a wszystko w aurze egzotycznego  dla młodych rodziców systemu politycznego. A teraz wyznanie na miarę dyżurnej płaczki: leżymy z Młodą w łóżku, za oknem przedwczesna jesień, czytamy wiersz Osieckiej : „Zaszumiało jesienią”, nad głowami „babska półka w budowie” i wzruszam się że mamy z Amelką nasz mamo – córkowy czytający świat i pierwszy zielony most imienia  Agnieszki Osieckiej.  
Buziaki i do następnej lektury :) Ania

 PS A dzisiaj rano zamówiłam w mojej ulubionej internetowej księgarni
„Papuszę” Angeliki Kuźniak – następna lokatorka na „babską półkę”. 

Spotkanie czwarte: Dorosłe powieści.
Angella Nanetti: Mój dziadek był drzewem czereśniowym, wyd. Nasza Księgarnia, Warszawa 2007.
Guus Kuijer: Książka wszystkich rzeczy, wyd. Dwie Siostry, Warszawa 2012.


Siedzę na ławce w parku, siedzę w grupie innych rodziców (a uogólniając: przeważnie mam, dziadków albo babć, w końcu trwa tydzień pracy), staram się czytać i chociaż na placu zabaw jest to daremny trud, nie poddaję się i zerkając jednym okiem na Amelkę, słuchając jednych uchem rozmawiających mam , coś tam zawsze przeczytam (kilka zdań, w porywach do kilku stron). Na ławce akurat trwa dyskusja na temat literatury, a czyta się sporo: od „Poradnika domowego” ( którego nie można i nie da się bagatelizować- z niego nauczyłam się przepisu na naprawdę dobry rosół), przez magazyny shopingowe (bo nawet na ławce w parku człowiek śledzi modowe trendy, to znaczy: zauważa że się zmieniają), aż po rzeczy najpoważniejsze : kryminały i powieści grozy – w dobrym guście, polecane przez kulturalne radio. Padają słowa zachwytu dla Marka Krajewskiego, jest też dużo czułości dla skandynawskich gwiazd gatunku z Jo Nesbo i Camillą Lackberg na czele. Tracę wątek w „Psie, który biegł ku gwieździe”, Amelka znika mi z pola widzenia,  zastanawiam się czy jestem na bieżąco? Oczywiście nie jestem, bo ostatnimi czasy czytam tylko książki dla dzieci. Amelka woła: - „Mamo zobacz gdzie jestem?!” i ku mojemu przerażeniu wyszła już na samą górę oponowej drabinki (na którą szybko się wspina i potrafi w spadającym tempie schodzić), podbiegam do niej, pomagam zejść w tradycyjny sposób i wracam na ławkę. W ciągu dwóch minut rozmawiające mamy porzuciły temat literacki  i wróciły do „matczynej, na placu zabaw, księgi wyjścia”: inspiracje kulinarne, czyli co by tu ugotować na obiad? Wracając z Amelką do domu zastanawiam się nad książkami dla dzieci, większość rodziców je czyta, jak by mogło być inaczej, skoro z góry idzie dobry przykład: „Cała Polska czyta dzieciom”, ale nie rozmawia się o nich. Próbuję sobie wyobrazić dwie spierające się mamy, jedna mówi że nie napisano nic lepszego niż nieśmiertelne „Dzieci z Bullerbyn”, a druga woli „Horror, czyli skąd się biorą dzieci” Grzegorza Kasdepke. Uśmiecham się do swoich myśli , a jednak taka sytuacja wydaje mi się mało realna. Ale skoro jestem taka mądra, dlaczego siedząc na ławce w parku nie pochwaliłam się swoim zachwytem dla moich ostatnich odkryć? Trudno się przyznać, ale uległam protekcjonalnemu podejściu do prozy dla dzieci. Rodzicom, a uogólniając: siedzącej w domu z dzieckiem mamie może wydawać się, że jeśli się przyzna do sympatii dla dziecięcej literatury to zostanie potraktowana jak  zdziecinniała, nadopiekuńcza, mama- dziwaczka?! No bo nic innego poza życiem domowym nie robi, tylko bajki czyta? Mnie się tak wydawało, ale koniec z tym! Proszę państwa, przyznaję się, ja ostatnio nic innego poza życiem domowym nie robię, tylko książki dla dzieci czytam, ale stanowczo uważam, że nie są to naiwne bajeczki, ale prawdziwe, poważne powieści! I zamierzam to udowodnić!
Po pierwsze:  „dziecięca” powieść jest poprawnie zbudowana i niebanalna.
Według Słownika terminów literackich powieść charakteryzuje się, obecnością podstawowych dla niej elementów strukturalnych, czyli: „narracją i jej przedmiotem, światem przedstawionym, na który składają się bohaterowie oraz wydarzenia, w jakich oni uczestniczą, przebiegające w określonym czasie oraz przestrzeni, tworzące układ fabularny”. W „Mój dziadek był drzewem czereśniowym” narratorem jest mały Antek, opowiada o swoich dziadkach: tych ułożonych i nudnych ze strony taty i tych bajkowych i szalonych ze strony mamy. A dzieje się tyle, co w powieściach realizmu magicznego: babcia umiera i dziadek Oktawian jest przekonany że jej duch zstąpił na jej ulubioną gęś Celestynę, więc dziadek nie rozstaje się z gęsią i wszędzie z nią jeździ na rowerze.  Chłopiec spędza u dziadka najwspanialsze wakacje, kiedy to uczy się wspinać na czereśnię ( najważniejsze drzewo w całym ogrodzie, bo posadzone na urodziny mamy). Obok magii jest i proza życia, bo dzieci podobnie jak dorośli mają swoje problemy, małżeństwo rodziców Antka przeżywa kryzys, dziadek boryka się z budową nowej drogi, która ma przeciąć jego ogród, a potem cała rodzina zmaga się demencją starczą, w której rozpływa się pamięć i niezwykła osobowość dziadka. Już dawno, żadna „dorosła” powieść, nie zatrzymała mnie w fotelu zanim jej nie przeczytałam do końca, udało się to pięknej opowieści o chłopcu, który wszedł na drzewo i obiecał, że z niego nie zejdzie dopóki ogród dziadka nie będzie bezpieczny.
Po drugie: „dziecięca” powieść szanuje swojego odbiorcę.
Dziecko nie jest naiwne, nie musimy go trzymać pod kloszem, ani oszukiwać, a jeśli już się tak dzieje, to ono jest tego świadome i bardzo cierpi. Właśnie o cierpieniu, bólu i poczuciu niesprawiedliwości jest: „Książka wszystkich rzeczy”, holenderskiego pisarza Guusa Kuijera. Byłam zaskoczona że o przemocy domowej może powstać książka dla dzieci? Okazuje się że może i dobrze że powstała! Najciekawszy język z dzieckiem nawiązuje się, kiedy autor nie obawia się przełamać tabu i wiarygodnie przy tym opisać uczucia dziecka, i wcale nie trzeba gaworzyć, czy uderzać w jowialne tony. Thomas wie , że jego tata bije mamę, Thomas nienawidzi Boga do którego każe mu się modlić ojciec i jest przekonany że ojciec wybił z niego cała wiarę drewnianą łyżką. Ale życie Thomasa może się zmienić, a stanie się tak za sprawą: siły marzeń, pogodnej sąsiadki i poetyckiemu spotkaniu w salonie jego rodziców, no i jeszcze za sprawą wszystkich plag egipskich! „Książka wszystkich rzeczy” opisuje ciemną stronę bycia dzieckiem (taka też istnieje): poczucie osamotnienia i bezradności, kończy się jednak dobrze, co wydaje mi się bardzo wiarygodne, ponieważ dzieci są wytrwałe i wierzą w nas- dorosłych do końca!   
 A ja obiecuję : w przyszłości więcej wiary w dorosłe powieści dla dzieci, uwaga mamy w parku!
Do następnej lektury, pozdrawiam Ania :) 
           
Spotkanie trzecie : Fenomen Pana Kuleczki.
Wojciech Widłak: Pan Kuleczka,  wyd. Media Rodzina, Poznań 2003.
Janusz Korczak: Jak kochać dziecko, Warszawa 2012.
 

Logika trzylatka, (można zamiennie stosować wyrażenie: musztra), nie zna odstępstw od reguły. Codziennie rano przy śniadaniu słyszę : „a co będzie na obiad?”, na placu zabaw córka pyta mnie: „a jutro pojedziemy na basen?”, na basenie pyta mnie o zoo, potem jest kolacja i Amelka pyta tym razem o jutrzejszy obiad i tak dalej i dalej… Właściwie w tej ciągłej bieganinie niezmienny i bezdyskusyjny jest tylko „Pan Kuleczka”, jego czas jest święty i trwa (aż do mycia zębów). Nie żebym tego nie lubiła, wręcz przeciwnie czekam na wieczorne czytanie i na Pana Kuleczkę! Jednak skoro codziennie spędza z nami kwadrans, albo dwa, to człowiek zastanawia się z kim ma przyjemność? Kim jest Pan Kuleczka?
W przedmowie do pierwszej książki, autor pisze że oto starszy i korpulentny staruszek w eleganckiej garderobie (bo tak się chyba opisuje wygląd pana gustującego w kolorowych muszkach) wprowadził się właśnie na ulicę Czereśniową , do bloku ( takiego jak mój, czy Twój).Towarzyszą mu trzy niezwykłe osobowości w trzech nietuzinkowych postaciach. Bo Pan Kuleczka nie jest sam, zawsze partnerują mu : rzutka indywidualistka – Kaczka Katastrofa, jej refleksyjna i trochę ospała odwrotność – Pies Pypeć, no i jest jeszcze Muszka Bzyk- Bzyk , która zawsze wie kiedy bzyczeć. Ekipa jest malownicza, mogłaby spokojnie stanowić obsadę fantastycznej opowieści o awanturnikach i poszukiwaczach przygód, tymczasem za piratów tylko się przebierają , a to co ich spotyka na ogół jest zwyczajne. Piszę na ogół, bo jest wiele sposobów na zaklinanie rzeczywistości, a Pan Kuleczka i jego brygada robią to w bardzo ujmujący sposób. Jak się dłużej zastanowić to „zwyczajność” jest prawdziwym fajerwerkiem, a już na pewno dla dwójki małych marzycieli. Co się dzieje za oknem? Jest biało, czarodziejsko i trochę strasznie: „-Ktoś ukradł cały świat!”- zawoła Katastrofa i razem z Pieskiem Pypciem już tropią złodziei świata, a wszystko to z dziobem i pyszczkiem przyklejonym do szyby. Kiedy w marzeniach trochę się zagalopują i dreszcz strachu mrozi parę pleców, do pokoju wchodzi Pan Kuleczka - jak czujny i cichy anioł, ubiera płaszcz i idą na spacer, by zobaczyć przykryty mgłą świat. Na Czereśniowej miewa się tajemnice. Tajemnica Psa Pypcia jest okrągła , w środku złota, a na obrzeżach srebrna i nazywa się pięć złotych! Leży Pypeć na dywanie, z nosem w chmurze fantazji i już zbiera z  owocującego drzewka malutkie i świeże pięciozłotówki. Kupuje za nie: nowy parasol dla Pana Kuleczki i ubranka dla Muszki Bzyk-Bzyk, a w rzeczywistości, na wiosnę jego tajemnica kwitnie na balkonie kolorowymi krokusami.  Ale nie zawsze jest różowo, no bo właśnie ktoś zgubił przysłowiowe różowe okulary, albo przyśnił się komuś prawdziwy i głośno tupiący olbrzym.
W tych, i w podobnych sytuacjach niezastąpiony jest Pan Kuleczka. Przychodzi, siada, spogląda z boku i zamyśla się. Jest zawsze na drugim planie, nigdy odpowiadając swoim małym podopiecznym na pytania, czy wątpliwości nie rzuca frazesów.

„- A właściwie- powiedziała Katastrofa – dlaczego rzeka ciągle się rusza?
Pan Kuleczka  pomyślał chwilę. – Myślę , że chce dotrzeć jak najdalej i sprawdzić, co tam jest - odpowiedział w końcu.”
Najczęściej praktykowaną zasadą wychowawczą Pana Kuleczki są : „podchody”. Pan Kuleczka wychowując : Katastrofę, Pypcia i Bzyk- Bzyk, nie radzi i nie poucza lecz stwarza warunki do gry w edukacyjne podchody . Kiedy „młodzi” nabałaganią, rozwiązują jakiś dylemat, lub są po prostu krnąbrni, podają różne argumenty, czyli tropy. Pan Kuleczka je sprytnie zbiera, podejmuje grę, prowokuje dyskusję i nagle ponad mieszkaniem wywróconym do góry nogami, ktoś siedząc przy stole  z resztą domowników  i zastanawiając się co spakować na wakacje, rzuca że rozmowy się przecież nie da spakować a jest taka ważna. I cichy cel, dyskretnego Pana Kuleczki został osiągnięty. Tak w ogóle Pan Kuleczka jest rodzicem bezkolizyjnym ,nie zalicza porażek, nie krzyczy, nie traci cierpliwości to może imponować, może też być denerwujące! Pan Kuleczka jest super bohaterem w temacie: świat dziecka. A jeśli Pan Kuleczka jest ideałem to znaczy że miał poprzednika, może nawet jest jego literacką inkarnacją , bo czy Pan Kuleczka nie przypomina Pana Doktora - Janusza Korczaka? Świetnie rozumie mechanizm myślenia dziecka , wie że dziecku brakuje wiedzy i doświadczenia , ale nie neguje jego inwencji i fantazji. Nie podważa że dziecko myśli, a tylko że robi to po swojemu : „ A jak by Pan Kuleczka miał trzy ręce, to by było jeszcze gorzej!- Krzyknęła Katastrofa, aż pani kasjerka spojrzała na nią ze zdziwieniem. – Do wszystkiego trzeba by doszywać zimą trzeci rękaw ! – I skąd brać zimą trzecią rękawiczkę  - zmartwił się Pypeć.”
Janusz Korczak w książce: „Jak kochać dziecko” wymienił trzy prawa dziecka , które powinien respektować mądry opiekun : „Prawo dziecka do śmierci. Prawo dziecka do dnia dzisiejszego. Prawo by było, czym jest.” Pan Kuleczka pozwalając Pypciowi  na jego wycie do księżyca, godzi się z prawdziwą naturą psa, nie zmienia jej, nie ugłaskuje. Podobnie zachowuje się kiedy wycina z Katastrofą i Pypciem mały domek , który potem naklejają na globus, rozumie że żadna z podobizn świata nic dla nich nie znaczy dopóki nie ma na niej ich bloku- ich domu, miejsca gdzie są bezpieczne i kochane. Myślę że Pan Kuleczka jest starym Panem Doktorem, tyle że bez traumy wojny i getta, jest Panem Doktorem który ciągle przeprowadza swój edukacyjny eksperyment, stwarza dzieciom idealne warunki do życia, szanuje je i opisuje. Jeśli mam trochę racji to Wojciech Widłak ocalił Janusza Korczaka i pomaga nam- zwykłym, kolizyjnym rodzicom rozumieć dzieci. Piękna, literacka, praca u podstaw.    

Buziaki i do następnej lektury :) Ania    

Spotkanie drugie: Kubuś Puchatek, czyli czytajmy dzieciom wielkich myślicieli. 
A.A Milne: Kubuś Puchatek, wyd. Nasza Księgarnia, Warszawa 2010 
 
Mój dobry kolega czyta przed snem swojemu siedmiomiesięcznemu synowi „Ucztę”  Platona, pytany dlaczego właśnie „Ucztę” czyta, odpowiada że on jako rodzic wybiera pierwsze lektury, a młody słucha, więc przyznaje mu rację i ma po nim dobry gust! No tak, w ciąży słuchamy muzyki poważnej (czasem pierwszy raz od lekcji śpiewu w szkole podstawowej, kiedy jedna groźna pani kazała), a jak maluch jest już na świecie to żeby go natchnąć mądrością dawaj z klasyczną filozofią! Piszę z przekąsem bo sama nie byłam i pewnie nadal do końca nie jestem wolna od  misji wychowania dziecka na geniusza. Zjawisko to stare jak świat, a już na pewno starsze od współczesnych rodziców. Kiedy przy „świątecznym” stole zasiada parę „dzieciatych” przedstawicieli rodzinnych pokoleń, mówi się o dzieciach. Ale jak się mówi?- „Krysia pierwszy raz usiadła już w piątym miesiącu, biegała w dziewiątym, mówiła przed pierwszymi urodzinami, a w pierwszej klasie nudziła się jak mops bo świetnie czytała i znała już tabliczkę mnożenia! O rany, a Twój Wojtuś ma dwa lata i jeszcze sika w pampersa?!” Po czym mama geniusza, a prywatnie Twoja babcia , albo teściowa dodaje prawie przekonująco : - „Nie martw się, kiedyś się nauczy!” A Ty młoda i pod presją mamo Wojtusia wracasz do domu i ryczysz w poduszkę, bo wszyscy już sikają do nocnika, tylko nie twój kochany Wojtuś?! Takie sytuacje są stresujące, nic więc dziwnego że szybko przypominamy sobie o poczciwym Kubusiu Puchatku, który poprawiał nam nastrój w dzieciństwie i aplikujemy go naszym dzieciom. Robimy to naiwnie, „ku pokrzepieniu serc”, człowiek zawsze czuje się trochę lepiej jak czyta o mniej bystrym od siebie, a na tle „misia o bardzo małym rozumku” wszyscy jesteśmy genialni. Tymczasem Kubuś Puchatek nie jest postacią jednoznaczną, daleko mu do „Grzesia który szedł przez wieś”, o Kubusiu Puchatku nie można ostatecznie powiedzieć, że jest głupi i napisany tylko po to żeby bawić. Puchatek działa konsekwentnie, z zamysłem, blisko mu do artystycznej duszy oderwanej od rzeczywistości i podśpiewującej pod nosem swoje mruczanki, wierszyki a może zaklęcia?
„Co to, Sroczko gadatliwa:
Kiedy łazi , to nie pływa
Powiedz, co to zwykle bywa,
Sroczko- Skoczko gadatliwa?”  
 
Banalna, rymowana zagadka, dziecięca paplanina, a jego autor to wieczne, nieporadne dziecko w skórze łakomego niedźwiadka.  Nie do końca, Benjamin Hoff w „Tao Kubusia Puchatka” tłumaczy postawę misia  jako praktykowanie pierwszej zasady taoizmu. Teraz uważaj zestresowana mamo, pochylająca się nad radośnie sikającym w majtki Wojtusiem. Pochylasz się zarazem nad Kubusiem Puchatkiem i nawet nie wiesz że Twój syn i jego ukochany miś cechują się prostym, refleksyjnym umysłem- zwierciadłem, który umożliwia im szczęśliwe życie. No co się tak dziwisz?! Pomyśl ile ten dzieciak ma radości w beztroskim poznawaniu świata, jak pisze Hoff, w poznawaniu go z perspektywy „nieociosanego kloca”. No dobrze, może to i mało zgrabne porównanie, ale wymień je na : prostotę taoisty i już jest lepiej. Wszyscy się zgadzamy z Prosiaczkiem, że „ Puchatek nie ma za wiele rozumu” ,ale żaden z innych mieszkańców Stumilowego Lasu nie dąży do poznania, do wiedzy o świecie z taką rozbrajającą cierpliwością i akceptacją. No bo kto inny? Znerwicowany Królik, najpewniej pracoholik? Sowa z kompleksem akademika? Czy pochmurny Kłapouchy - kpiarz, rozczarowany światem? Co innego Kubuś Puchatek, całkowicie pogodzony ze swoją naturą, mający jasno wyznaczone priorytety (miodek i spotkania z Krzysiem, albo z Prosiaczkiem), po prostu szczęśliwy i spełniony miś! 
Kochana mamo Wojtusia, myślisz że poniosłaś wychowawczą porażkę bo Twój syn nie zauważa nocnika? Odpowiem na Twój dylemat jak stary taoista, który dopiero co wyszedł z lasu : masz ochotę odwiedzić przyjaciela, ale nie masz powodu? Złóż mu wizytę z życzeniami bardzo szczęśliwego czwartku. Myśląc o taoiście sparafrazowałam znowu Kubusia Puchatka, ale powołując się na ciągle wymienianego misia: „to na jedno wychodzi”. Reasumując, jako rodzice jesteście specjalistami od natury własnych dzieci, teraz musicie jeszcze nauczyć się ją akceptować . Będąc w zgodzie z naturą małego : Puchatka, Tygryska, Królika, Sowy, Prosiaczka czy Kłapouchego , łatwiej będzie Wam wybrać  moment i okoliczności na podstawienie nocnika, albo wspólne czytanie Platona!

Pozdrawiam i do następnej lektury! Ania :)     
  
 Spotkanie pierwsze : Poznajemy się.
M. Gintowt: „Krówka” : w: „Usypianki malucha”, wyd. Aksjomat 
 
Dlaczego wiersz jest dobry na wszystko? Dzieci szybko uczą się przez melorecytację, zapamiętują krótkie piosenki i wierszyki, to fakt, a co po za tym? Moim ukochanym wierszem dla dzieci jest : „W Aeroplanie” Juliana Tuwima, cały wiersz od początku do końca kojarzy mi się z moją mamą. Pamiętam że najpierw mówiła go sama, potem wtrącałam pojedyncze słowa, żeby wreszcie recytować go z mamą na role. Ten wiersz chodził wszędzie za nami : na przystanek autobusowy, do przychodni, do sklepu. Ten wiersz zawsze poprawiał mi humor i tak jest do dzisiaj. Moja wychowawczyni ze szkoły podstawowej nauczyła mnie pierwszej definicji inteligencji: pytaj o wszystko czego nie rozumiesz, to co jest ważne i już objaśnione wkładaj do odpowiedniej szufladki w mózgu! To bardzo dobra zasada, tak dobra, że stosuję ją do dziś! Podobnie jest z wierszem, te ukochane, intuicyjnie lądują w szufladce zatytułowanej : „dzieciństwo” i kiedy przez przypadek słyszysz pierwsze wersy ulubionego wiersza, przypomina się coś więcej niż rym. Warto mieć  ze swoim dzieckiem wspólne wiersze, warto je recytować  i czekać na moment kiedy zaczniecie mówić go na role! Ja z moją córką Amelką też lubimy „W Aeroplanie”, ale mamy też inne wspólne wiersze : „Krówkę” Małgorzaty Gintowt, „Poszczekalnię” Agnieszki Frączek czy „Dobranoc” Małgorzaty Strzałkowskiej. Budujemy z Amelką jej pierwszą szufladkę, jej wspomnienia z dzieciństwa.


( przypisy do: „Osiecka dla wrażliwych (mam i córek), czyli o pomyśle na pewną półkę z książkami”.)
[1][1] Maria Dąbrowska: Dzienniki, tom III, s.125
[2][2] Maria Dąbrowska: Dzienniki, tom. III, s.182.
[3][3] Iza Komendołowicz: Elka, wyd. Literackie, s.5.
[4][4] Mariusz Kotowski: Pola Negri, wyd. Prószyński i S-ka, s.14.



2 komentarze: